Modę rozpoczął VFL Wolfsburg, który zatrudnił zawodnika grającego w FIFĘ. David Bytheway jeżdżąc na e-sportowe imprezy będzie występował w stroju niemieckiego klubu, tak jak prawdziwi piłkarze na rzeczywistych murawach. Być może kiedyś będzie miał okazję zmierzyć się z reprezentantem West Hamu. Sean "Dragonn" Allen stał się e-sportowym zawodnikiem "Młotów” i na turniejach będzie reprezentował klub. Tak jak ekipa Elements, grająca w League of Legends. Od teraz nazywają się FC Schalke 04 i podczas wirtualnych meczów będą nosić takie same stroje jak piłkarze. Piłka nożna wchłania e-sport.
Fani e-sportu mają z czego się cieszyć. Jeśli piłkarskie drużyny otwierają swoje e-sportowe sekcje, to traktują gry jako normalną dyscyplinę sportową. Koniec z dyskusjami "czy e-sport to sport” - skoro piłkarskie marki biorą e-sportowców pod swoje skrzydła i traktują tak jak sekcje szczypiorniaka czy siatkówki, to mamy do czynienia z normalnym sportem i prawdziwą, poważną rywalizacją.
Po co piłce nożnej e-sport?
Odpowiedź wydaje się oczywista: dla pieniędzy. Choć trudno podejrzewać, by w świecie futbolu, szczególnie gdy mówimy o klubach z ligi angielskiej czy niemieckiej, sumy związane z e-sportem robiły na kimś wrażenie. W Anglii czy Niemczech wydaje się miliony funtów i euro na pensje piłkarzy, więc fakt, że już w 2017 roku globalna branża e-sportowa może osiągnąć wartość 1 mld dolarów, w tym przypadku nie jest najważniejszy.
Choć na pewno kluby widzą szansę, by ukroić coś z tego tortu dla siebie. Z rozmów i obserwacji wiem, że osoby, które interesują się e-sportem, mniej interesują się, np. piłką nożną. Wynika to z pasji do gier, a nie futbolu. Piłka nożna, wprowadzając do e-sportu swoje drużyny, chce zarabiać na ludziach, którzy nie chodzą na stadion i nie kupują klubowych gadżetów.
To hipotetyczna sytuacja, ale wyobraźmy sobie, że Legia podpisuje umowę z najpopularniejszym polskim e-sportowcem, Jarosławem "Pashą” Jarząbkowskim. Jedną osobę na Facebooku lubi "tylko" niecałe 200 tysięcy ludzi mniej niż niż cały jeden warszawski klub z wielką historią. To pokazuje, dlaczego piłkarskie ekipy mogą chcieć e-sportowców.
West Ham fot. whfu.com
Niektóre rozgrywki e-sportowe śledzone są na całym świecie przez milionów widzów. E-sport pod względem oglądalności poważne zaczyna konkurować z finałami NBA czy NHL. W sumie, tegoroczne katowickie finały Intel Extreme Masters obejrzało w Internecie prawie 35 mln ludzi. Trudno przejść obok takiej publiki obojętnie. Skoro dla fanów Realu czy Barcelony liczą się spotkania ich drużyn w kosza czy nawet drużyn juniorskich, to e-sportowe derby również cieszyłyby się olbrzymią popularnością. Nie tylko przyciągnęłyby fanów e-sportu, ale i "tradycyjnych” kibiców. Jest na czym zarabiać.
Należy również pamiętać, że rynek azjatycki dla topowych piłkarskich marek jest bardzo ważny. Tam e-sport jest niezwykle popularny. Pojawia się szansa upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Na razie w e-sport nie inwestują wielkie futbolowe potęgi, ale może się to zmienić, choćby z tego względu. Taki ruch byłby logiczny.
Schalke fot. Schalke
Jeśli trend się utrzyma i kolejne kluby będą zatrudniały e-sportowców, będzie to przykład na to, jak należy radzić sobie z nowymi technologiami. Nie zamykać się, nie narzekać na młodzież siedzącą przed komputerami, nie obrażać, tylko szukać w nich korzyści i plusów, które można wykorzystać. E-sport może być świetną szansą, żeby przyciągnąć ludzi, którzy nie mieli okazji, by identyfikować się z konkretną drużyną. Zresztą, w świecie piłki to nic nowego. Kluby z całego świata współpracują, np. z Konami czy EA Sports i pomagają, by piłkarze czy stadiony znalazły się w grach z serii FIFA czy Pro Evolution Soccer. Na wielu obiektach na całym świecie WiFi jest normą, tak jak porządne klubowe aplikacje. Niektórzy instalują ekraniki, by wygodniej oglądało się powtórki:
Kto wie - być może niedługo stadiony będą otwarte również dla kibiców e-sportu. I Camp Nou kojarzyć będzie się nie tylko z Messim, ale i wielkimi derbami z Realem w... League of Legends.