Orłowski: Za rozdawnictwo PiS zapłacimy podwyżką podatków [WYWIAD NEXT+]

- Jeśli się okaże, że fikcją są marzenia o łatwym znalezieniu dodatkowych miliardów, a wzrost gospodarczy nie przyspieszy, to będzie tylko jedno wyjście: podwyżka podatków. Te można podnieść wszystkim albo tylko zamożniejszej części społeczeństwa i wtedy zyskać jeszcze większe poparcie wśród biedniejszych - mówi prof. Witold Orłowski.

Piotr Skwirowski: Jaki ocenia pan stan polskiej gospodarki? Część komentatorów twierdzi, że grozi nam katastrofa. Inni przekonują, że kwitniemy. To jak to w końcu jest, wywrócimy się czy nie?

Profesor Witold Orłowski*: Z tym wywróceniem się to przesada. Zwłaszcza jeśli mówimy o perspektywie roku czy dwóch. Choć oczywiście im dalej, tym więcej zagrożeń i niewiadomych. Dużo emocji budzi na pewno tempo wzrostu gospodarczego, bo jest znacznie niższe od oczekiwań i planów rządu. Obserwowany w zeszłym roku spadek wynikał jednak głównie z załamania się inwestycji publicznych. Rząd ma na to swoje uzasadnienie. Przede wszystkim wskazuje na fundusze unijne, których wykorzystywanie rusza bardzo wolno.

To całkowicie wyjaśnia sytuację?

- Pewnie nie całkowicie. Rząd nic nie mówi np. o wpływie kontroli antykorupcyjnych w samorządach i urzędach marszałkowskich na wykorzystanie pieniędzy z UE. Samorządowcy skarżyli się, że to dezorganizuje im pracę, zniechęca do podejmowania decyzji. Ale nie chcę przesądzać, czy to hamuje realizację programów unijnych. To nie jest zadanie ekonomisty. Pewne jest za to, że po okresie, kiedy inwestycje publiczne były niskie, prędzej czy później nastąpi odbicie, a wzrost PKB przyspieszy. Nie to jest jednak zjawisko kluczowe.

A co jest kluczowe?

- Cały czas mamy kiepskie wyniki jeśli chodzi o inwestycje sektora prywatnego. Tu nie ma bardzo dokładnych danych, ale na podstawie szczątkowych informacji można sobie wyrobić przekonanie, że inwestycje te są w stagnacji. Firmy bardzo niechętnie podejmują decyzje o wydawaniu pieniędzy.

Dlaczego tak się dzieje?

- Głównie z powodu niepewności, przy czym ta niepewność wynika po części z tego, co dzieje się poza granicami Polski. Trump, Brexit, groźba dojścia do władzy we Francji populistki Marine Le Pen, która zapowiada rozbicie UE. Nasz rząd zrobił jednak niewiele, by tę niepewność zmniejszyć poprzez swoją aktywność w kraju. Z jednej strony mamy zapowiedzi wicepremiera Mateusza Morawieckiego o ułatwieniach dla firm. Z drugiej pewną praktykę, która się z tym nie do końca pokrywa. Zasadniczym problemem jest brak spójnego i jednolitego przekazu.

Najbardziej jaskrawy przykład dotyczy tego, co się dzieje w podatkach. Lubię używać argumentu, że prywatni przedsiębiorcy są w stanie dopasować się do każdej sytuacji. Przecież przetrwali nawet system komunistyczny, w którym celem urzędu podatkowego było zniszczenie prywatnych firm. To, co ich naprawdę niepokoi, to sytuacja, kiedy nie wiadomo jak system ma się zmieniać. Tymczasem, jeśli weźmiemy na przykład podatek jednolity, którym rząd chciał zastąpić podatek dochodowy i składki na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne, to mieliśmy festiwal wypowiedzi przedstawicieli rządu, którzy mówili na jego temat różne, sprzeczne ze sobą rzeczy. Podobnie było z innymi propozycjami podatkowymi. I tu nie chodzi nawet o to, czy to są zmiany na korzyść przedsiębiorcy, czy nie. Problemem jest to, że właściwie nie wiadomo, jaka będzie polityka rządu.

Brak inwestycji prywatnych to duży problem dla gospodarki?

- Bardzo duży, choć dziś mamy niewątpliwie gospodarkę rosnącą. Ten wzrost jest umiarkowany, waha się w okolicach 3 proc., ale nie jest najgorszy. Biorąc pod uwagę sytuację na świecie, żadnych cudów bym tutaj nie oczekiwał. Natomiast problemem jest możliwość utrzymania tego wzrostu na dłuższą metę.

Każdy, kto chociaż trochę zna ekonomię wie, że jeśli się nie uda zachęcić przedsiębiorców do inwestowania, to wzrostu w dłuższej perspektywie utrzymać się nie da. Bo siłą, która pozwala stabilnie rozwijać się gospodarce, są inwestycje. Na krótszą metę, wydając publiczne pieniądze, skłaniając do konsumpcji, można spowodować czasowe przyspieszenie wzrostu. Ale to jest tylko przyspieszenie czasowe. Problemem jest okres średni i dłuższy. I tu kluczowe są inwestycje.

Jeśli rzeczywiście program Morawieckiego jest najważniejszym gospodarczym planem rządu, to dotyczy on przede wszystkim zwiększenia stopy oszczędności i skoku inwestycji. Do tej pory jednak nie widać nawet minimalnych efektów w tym zakresie. Oczywiście można powiedzieć, że jest na to za wcześnie, ale jest to niepokojące. Pytanie też, czy dotychczasowe działania rządu zachęcają do zwiększenia stopy inwestycji i oszczędności? Odpowiedź jest negatywna. Nie zachęcają do tego ani zmiany systemu podatkowego, ani systemu zabezpieczenia społecznego, ani zmiany w systemie emerytalnym.

Skoro przy tym jesteśmy - rząd obniżył wiek emerytalny. To dobrze?

- Uważam to za największy błąd z punktu widzenia wzrostu gospodarczego, za który zapłacimy w dłuższej perspektywie. Rzecz jasna nie wiem, czy takie decyzje są podejmowane w sposób uwzględniający jakiekolwiek kryteria gospodarcze. Obniżka wieku emerytalnego wydaje się być decyzją, przy której ekonomiczne skutki nie zostały w ogóle wzięte pod uwagę. To kolejna rzecz, która przyczynia się do ryzyka, że na dłuższą metę tempo wzrostu w Polsce spowolni.

Szybsze emerytury to również większe obciążenie dla budżetu.

- Problem z finansami publicznymi będzie narastał, bo rząd realizuje swoje obietnice wyborcze. Przede wszystkim wydatkowe. Co więcej, musi się liczyć z tym, że presja na dalszy ich wzrost będzie ogromna. Mamy 500+. Udało się je sfinansować bez silnego naruszania podstaw finansów, głównie wykorzystując rezerwy, które w tych finansach były. Ale tych rezerw już nie ma. Jeśli obniżenie wieku emerytalnego wpłynie na skłonność ludzi do rezygnacji z pracy, to koszty tej zmiany będą rosły z roku na rok. Do tego dochodzi silna presja na podwyżki płac w sferze budżetowej, propozycja zwiększenie wydatków na wojsko i wiele, wiele innych. Pomysłów na zwiększenie wydatków jest niesłychanie dużo.

One w dużej części są finansowane z deficytu i długu publicznego. To nie jest problem?

- Oczywiście, że jest. Początkowo rząd twierdził, że to wszystko da się w łatwy sposób sfinansować z poprawy ściągalności VAT. Póki co lepsza ściągalność pozostaje tylko hasłem. Pojawia się ryzyko, że jak nie w tym, to w przyszłym roku deficyt sektora finansów publicznych przekroczy dopuszczalny w UE poziom 3 proc. PKB. Szczęściem w nieszczęściu w tej chwili nie grozi nam jeszcze ostry kryzys finansów publicznych. Nasze zadłużenie jest na tyle umiarkowane, że póki co nie grozi wybuchem. A to oznacza, że istnieje zachęta dla polityków do dalszego wzrostu zadłużenia.

Na horyzoncie mamy dług sięgający 60 proc. PKB.

- Tak, ale to jest jedynie zapis prawny.

Konstytucyjny, więc ciężko go obejść.

- Można też ustawowo, ale zostawmy to. Ciągle jeszcze na tle zadłużenia innych krajów nasz dług jest umiarkowany. Groźniejsze jest to, że jeśli w sposób trwały przekroczymy deficyt 3 proc. PKB, to Komisja Europejska może zacząć stosować przeciwko nam procedury, które mogą oznaczać groźbę zmniejszenia dostępu do funduszy unijnych. Rząd zapewne nie będzie chciał z nich zrezygnować. Będzie więc zmuszony z powrotem uporządkować budżet. I jeśli się okaże, że fikcją są marzenia o łatwym znalezieniu dodatkowych miliardów, a wzrost nie przyspieszy, to będzie tylko jedno wyjście: podwyżka podatków. Jak nie za rok, to za dwa, trzy lata.

To realna groźba?

- Oczywiście, że tak. Wystarczy spojrzeć na to co robił Viktor Orban na Węgrzech. Gdy tylko zetknął się z ryzykiem, że UE może mu ograniczyć dostęp do funduszy, szybko ograniczył deficyt. W tej akurat dziedzinie Orban nie zaryzykował konfliktu z Komisją Europejską, choć w innych obszarach się tego nie boi. Myślę, że polski rząd też nie będzie ryzykował. A skoro wydatków nie będzie chciał obcinać, zostanie mu podwyżka podatków.

Rząd marzy m.in. o repolonizacji banków i mediów.

- Jeśli rola państwa gospodarce by się zwiększała, jeśli mielibyśmy rzeczywiście do czynienia z renacjonalizacją niektórych jej gałęzi, być może czasem niemal przymusową, to nie najlepiej to wpłynie na wizerunek Polski i może odbić się negatywnie na inwestycjach. To wszystko jest ze sobą powiązane.

Paradoks polega na tym, że na krótką metę jakichś sygnałów bardzo niepokojących nie ma. I z tego punktu widzenia rząd jest w sytuacji komfortowej, bo może mówić, że nic nam nie grozi. Ba, jedna z agencji ratingowych podniosła nam tegoroczną prognozę wzrostu. Ja jednak boję się o to, co będzie w perspektywie trzech-czterech lat.

Czyli do wyborów rząd dociągnie. A po wyborach?

- Problemy gospodarcze zaczną się nawarstwiać.

I wtedy przyjdą te podwyżki podatków?

- To bardzo prawdopodobne.

Czyli nie warto wygrywać najbliższych wyborów? Zwycięzca będzie musiał się uporać z naprawą finansów państwa, ciąć wydatki, albo podnosić podatki. A może jedno i drugie.

- Łatwo rzeczywiście nie będzie. Jednak podatki można podnieść wszystkim, albo tylko zamożniejszej części społeczeństwa i wtedy zyskać jeszcze większe poparcie wśród biedniejszych.

Na dłuższą metę, przy tego typu polityce jaka jest u nas prowadzona, gospodarka zmierza w stronę spowolnienia wzrostu, a nie przyspieszenia. Prędzej czy później to wywoła w Polsce frustrację.

Dlaczego?

- Frustracja w tej chwili nie jest duża dlatego, że mamy niskie bezrobocie. Tu na efekty wieloletniego wzrostu gospodarczego nałożyły się emigracja i demografia. Rząd z tego wszystkiego korzysta. A właśnie na bezrobocie ludzie patrzą w krótkim terminie.

A inflacja? Po dość długim okresie spadku cen mamy teraz ich wzrost. Inflacja się rozpędza.

 - No tak. I to też jest problem, bo tak samo, jak nie wiedzieliśmy, kiedy skończy się deflacja, teraz nie wiemy jak wysoko dojdzie inflacja, gdzie się ten wzrost cen zatrzyma. Choć inflacja wywołana jest w dużej mierze czynnikami zewnętrznymi, niezależnymi od nas, to ludzie zwykle za wzrost cen oskarżają rząd. I on będzie musiał się z tym zmierzyć. Zapewne inflacja nie skoczy do poziomów niebezpiecznych. Większy problem pojawi się, jeżeli trwale przyspieszy. Wtedy Narodowy Bank Polski i Rada Polityki Pieniężnej będą musiały zadecydować, czy wypełniają swoją misję i walczą z inflacją podnosząc stopy procentowe, czy nie chcą tego typu przykrości robić rządowi. Podwyżka stóp hamowałaby gospodarkę. Jej brak oznaczałby umiarkowany wzrost gospodarczy przy wysokiej inflacji. Ten wybór to koszmar banku centralnego.

Zbierzmy to do kupy. Jaki obraz gospodarki wyłania się z tego wszystkiego?

- Rząd miał komfortową sytuację: odziedziczył gospodarkę z umiarkowanie niskim długiem publicznym, oraz niskim deficytem obrotów bieżących, co oznacza małe ryzyko dla kursu walutowego i niską inflację. Ale to się teraz powoli zmienia. To nie jest jeszcze obraz zbliżającej się katastrofy. Jednak na dłuższą metę taka polityka prowadzi nas do wolniejszego wzrostu przy dość wysokiej inflacji. A wszystko to oczywiście pod warunkiem, że nic złego nie będzie się działo na świecie.   

A jak to wszystko przełoży się na życie statystycznego Kowalskiego? Jak na się będzie za te trzy, cztery lata żyło?

- Dziś Kowalski cieszy się z niskiego bezrobocia i solidnego wzrostu dochodów. Natomiast za kilka lat może być już sfrustrowany, jeśli wzrost spowolni, złoty się osłabi, a nastroje ulegną trwałemu pogorszeniu. I to niezależnie od tego, czy dotknie to wszystkich po równo, czy też poprzez wzrost podatków zamożniejszym pogorszy się silniej.

* Profesor Witold Orłowski: były doradca ekonomiczny wicepremiera Leszka Balcerowicza, były szef doradców ekonomicznych prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, były członek Narodowej Rady Rozwoju przy Lechu Kaczyńskim i Rady Gospodarczej premiera Donalda Tuska, główny doradca ekonomiczny firmy PwC.

Więcej o: