Zobaczyliśmy polskich podwodnych robo-kamikadze. Wysadzają się na zawołanie

Głuptak to prawdziwy pies na miny. Te morskie, zawierające po kilkaset kilogramów ładunków wybuchowych. Dron ma za zadanie do nich podpływać i wysadzać się, aby ludzie nie musieli się zbliżać bardziej niż na kilkaset metrów. Jak twierdzą jego twórcy, stworzyli coś, co wyprzedzało światowy standard. Problem w tym, że było to kilkanaście lat temu. Od lat pieniędzy na dalszy rozwój brak i jest "stagnacja". A kto stoi, ten się cofa.
Zobacz wideo

- Ciągle jesteśmy w światowej czołówce, ale świat zaczyna nas doganiać i w końcu nas wyprzedzi - mówi w rozmowie z Gazeta.pl profesor Lech Rowiński z Politechniki Gdańskiej, szef zespołu tworzącego dla wojska podwodne drony. - Od 2013 roku nie mamy żadnego finansowania na rozwój. Jest stagnacja - dodaje.

Mały dron, ale z potencjałem

Miejsce w światowej czołówce Polakom udało się zająć, dzięki stworzeniu wspomnianego niewielkiego podwodnego drona Głuptak. Może on szybko pokonać kilkaset metrów, zlokalizować wcześniej wykrytą minę, przyjrzeć się jej dokładniej, a w końcu skierować na nią swój "dzióbek" - zawierający nieco ponad kilogram silnego ładunku wybuchowego. Potem operatorowi na pokładzie odległego o około 400 metrów okrętu pozostaje wcisnąć guzik i podziwiać wielką kolumnę wody, wyrzuconą w powietrze po eksplozji Głuptaka i miny.

Na początku XXI wieku to było coś nowego, choć zespół z Politechniki Gdańskiej nie był jedyny. W tym samym czasie podobne drony projektowano też na Zachodzie. Jednak polscy inżynierowie twierdzą, że tylko oni wpadli na pewne wyjątkowe rozwiązanie. Głuptaka po pierwszych średnio udanych testach zdecydowali się wyposażyć w ruchomą głowicę, ów "dzióbek". Można nią precyzyjnie wycelować, bez ruszania całym dronem. Znacznie ułatwia to działanie marynarzom i podnosi celność.

Ponadto ową wybuchową głowicę można wymontować i zamiast niej zamontować dodatkowe kamery. Dzięki temu jednorazowy kamikadze zamienia się w wielorazowy pojazd, mogący służyć do szybkiego przyjrzenia się jakiemuś obiektowi na dnie. Jednocześnie może służyć do bezpiecznego treningu, bez konieczności pływania z głowicą zawierającą kilogram materiałów wybuchowych. 

W efekcie, jak twierdzą inżynierowie, "nie mają kompleksów" w kontaktach z zagranicznymi firmami.

Kosztowne samobójstwo robota

Małe drony były te kilkanaście lat temu istotną nową jakością. Większość marynarek wojennych do takich zadań miało lub planowało zakupić duże zdalnie sterowane pojazdy, podkładające mniejsze ładunki wybuchowe. Taki był standard lat 90. i początku XX wieku.

Duże pojazdy były jednak wolniejsze, mniej poręczne i znacznie droższe, więc przeciętny niszczyciel min mógł transportować jedno lub dwa takie urządzenia. Kiedy zostały uszkodzone lub stracone, to okręt stawał się bezużyteczny. Mniejszych dronów pokroju Głuptaka można zabrać na pokład nawet kilkanaście. Utrata jednego nie jest więc tak bolesna, choć nie są tanie. Jeden taki kamikadze to równowartość bardzo dobrej klasy samochodu osobowego (w 2016 roku wojsko zakupiło je wraz z różnymi dodatkami za średnio 350 tysięcy złotych za sztukę).

Z założenia używa się ich więc w tandemie z większymi pojazdami wielorazowego użytku. Kiedy jest bezpiecznie i czas nie nagli, lepiej użyć tych drugich. Kiedy jednak trzeba działać szybko lub duży pojazd sobie nie poradzi, do akcji rusza kamikadze.

Długa droga do sukcesów

Głuptak nie wziął się znikąd. Inżynierowie z PG nad podwodnymi pojazdami dla wojska pracowali od lat 80. Pierwszy duży sukces to lata 90. i zakupienie przez Marynarkę Wojenną systemu Ukwiał. To sporych rozmiarów zdalnie sterowane pojazdy, podkładające obok miny mniejsze ładunki wybuchowe o nazwie Toczka. Wszystko zgodnie ze standardem tamtych czasów, opisanym wcześniej. Dziewięć Ukwiałów trafiło na pokłady trzech niszczycieli min projektu 206FM i są używane do dzisiaj.

Następnym krokiem były Głuptaki, nad którymi pracowano od końca lat 90. Praca była bardzo długa, bo Marynarka Wojenna zakupiła je dopiero w 2016 roku dla trzech nowych niszczycieli min projektu 258. Pierwszym jest szerzej znany ORP Kormoran, formalnie przyjęty do służby w 2017 roku, ale faktycznie nadal znajdujący się w fazie prób i dopracowywania.

Po drodze zaczęto prace nad nową odsłoną Ukwiała, czyli kolejnym dużym pojazdem podwodnym wielokrotnego użytku. Ten zyskał nazwę Morświn. Do dzisiaj powstał jeden i też formalnie trafił na pokład ORP Kormoran. Faktycznie jest to jednak prototyp i wymaga jeszcze dużo pracy.

Nie jest idealnie

W nieoficjalnych rozmowach z Gazeta.pl marynarze mający styczność z dronami stworzonymi na PG, mają o nich mieszane zdanie. Głuptaki generalnie chwalą i twierdzą, że po pewnych drobnych poprawkach jak najbardziej chcieliby ich używać. Gorzej z Morświnem, który ich zdaniem wymaga jeszcze dużo pracy i nie jest pewne, czy w ogóle "coś z niego będzie".

- Nie chcemy twierdzić, że nasze pojazdy są idealne, pozbawione wad czy najlepsze na świecie. Wiemy, że trzeba nad nimi pracować. Chcielibyśmy jednak wiedzieć, co konkretnie mamy zrobić, a to nie zawsze łatwo ustalić w rozmowach z wojskowymi. No i pytanie, kto ma za to zapłacić - mówi profesor Rowiński.

W zespole pracującym nad dronami jest między innymi Aleksander Gierkowski, dzisiaj magister inżynier, ale kiedyś komandor podporucznik, swojego czasu dowódca niszczyciela min ORP Czajka. Pierwszego okrętu projektu 206FM, który dostał na pokład pojazdy Ukwiał. - Pamiętam, jak pierwszy raz poszliśmy na Morze Północne i wyrzuciliśmy to za burtę. W ogóle nie dało się tym sterować. Nie chciało się ruszać w wyznaczonym kierunku - wspomina ze śmiechem i dodaje, że to przykład na to, iż początki zawsze bywają trudne. Po poprawkach i Ukwiały stały się cenionym uzbrojeniem. Problem w tym, że wymaga to czasu i pieniędzy. Z jednym i drugim jest natomiast cienko.

Rzeczywistość rzuca kłody pod nogi

- Gdybyśmy byli firmą prywatną, to byśmy już dawno padli. Udało nam się przetrwać sposobem - mówi profesor Rowiński. Polska Marynarka Wojenna jest niewielka, na jej rozwój Warszawa przeznacza małe pieniądze, więc i na zakupy podwodnych dronów niewiele zostaje. Podobnie na ich rozwój. Dodatkowo co kilka lat zmieniają się zasady dotyczące finansowania nauki i oficjalne priorytety. Jak mówi profesor, efekt jest taki, że od 2013 roku nie udało się zdobyć żadnych pieniędzy na dalszy rozwój podwodnych dronów. Szereg wniosków złożonych do Narodowego Centrum Badań i Rozwoju pozostał bez odzewu. - Teraz zajmujemy się właściwie tylko modyfikacjami tego, co stworzyliśmy wcześniej - mówi.

Głuptakami miało być zainteresowane kilka państw i firm zagranicznych, jednak rozmowy w żadnym wypadku nie doszły do szczęśliwego finału. Specjaliści z PG stworzyli też rozwiniętą wersję Głuptaka o nazwie Albatros, który miałby wykonywać trochę inne zadania. Na przykład płynąć przed niszczycielem min i przy pomocy sonaru badać wstępnie dno i szukać min. Nie udało się go jednak sprzedać Marynarce Wojennej, która nabyła podobny zagraniczny pojazd. Natomiast obecne problemy z Morświnem mogą skończyć się tym, że zamiast niego na pokład polskich okrętów też trafią jego zagraniczne odpowiedniki.

Marynarze w rozmowach z Gazeta.pl mówią, że sercem są jak najbardziej za polskimi rozwiązaniami i polskim przemysłem. - Problem w tym, że mamy ograniczone fundusze i naszym celem jest nabyć za nie jak najlepszy i dopracowany sprzęt. Polski czy zagraniczny, to jest drugorzędne. Ma działać i robić to, czego od niego oczekujemy - mówi jeden z nich. Dodaje, że polskie drony nie są jakoś istotnie tańsze od swoich zagranicznych odpowiedników. Czasem wręcz przeciwnie, te zagraniczne są tańsze.

Historia gdańskich dronów wydaje się zmierzać w dobrze już znanym kierunku. Ktoś w Polsce miał dobry pomysł, stworzył coś na światowym poziomie, odniósł pierwsze sukcesy, ale potem okazało się jednak, że nie ma pieniędzy na dopracowanie pomysłu, jego dalszy rozwój i prawdziwe rozwinięcie skrzydeł. Lata marazmu, dreptanie w miejscu. Finalnie ucieczka specjalistów, zwinięcie działalności i skazanie na zakupy za granicą. Na krótką metę nawet prostsze i tańsze.

Czy zespół z PG dotrze do tego ostatniego punktu, nie jest jeszcze przesądzone. Na razie utrzymuje się na powierzchni dzięki zamówieniom na Głuptaki i obsłudze ich, oraz starszych Ukwiałów. - Natomiast jest to ślepa uliczka. Nie tworzymy nic nowego, a świat idzie do przodu. Wkrótce zostaniemy z tyłu - mówi profesor Rowiński.

Więcej o: