Elon Musk od zawsze należał do osób, które mówią to, co myślą i chętnie udzielają się w mediach społecznościowych. W ostatnich tygodniach i miesiącach kontrowersyjnych, oburzających lub wręcz idiotycznych pomysłów miliardera jest jednak tak dużo, że zdążyliśmy się już do nich przyzwyczaić. Nie zawsze tak jednak było. Ta zła passa Muska trwa dopiero od kilku miesięcy.
W lutym tuż po tym, jak Ukrainę najechała Rosja, wicepremier Ukrainy Mychajło Fedorow poprosił na Twitterze Muska o udostępnienie broniącemu się państwu internetu satelitarnego dostarczanego przez SpaceX. Dostęp do usługi Starlink miał pomóc (i faktycznie pomógł) ukraińskim żołnierzom w niezależnej od infrastruktury naziemnej komunikacji na froncie.
Elon Musk na prośbę zareagował błyskawicznie. Już dziesięć godzin później ogłosił, że usługa jest już aktywna na terenie Ukrainy, a terminale do odbioru internetu z kosmosu są w drodze. Musk wysłał wtedy Ukrainie ciężarówkę wypakowaną antenami potrzebnymi do komunikacji ze Starlinkami. Później Ukrainie dostarczono dziesiątki lub setki kolejnych dostaw takiego sprzętu finansowanego ze środków prywatnych lub publicznych różnych krajów (sporą część opłaciły USA).
Minęło kilka miesięcy i wygląda na to, że Elon Musk zmienił swoje podejście do Ukrainy o 180 stopni. Zaczęło się od idiotycznej, prorosyjskiej propozycji na Twitterze. Miliarder ujawnił światu swój pomysł na zakończenie wojny. Jego zdaniem sposobem na pokój jest... oficjalne oddanie Krymu Rosji i wznowienie ukraińskich dostaw wody na półwysep, przeprowadzenie ponownych referendów na okupowanych terytoriach (tym razem pod nadzorem ONZ) oraz zagwarantowanie neutralności przez Ukrainę.
Jak można było się domyślać, propozycja została natychmiast potępiona przez ukraińskich polityków i wywołała oburzenie na Zachodzie. Szczególnie że Musk wysunął ją akurat wtedy, gdy ukraińska armia odnotowywała ogromne sukcesy i odzyskiwała okupowane przez wroga terytoria.
Dziwnym trafem zaledwie kilka dni później część terminali wykorzystywanych na froncie miała problemy z łącznością. Co więcej - jak donosił "Financial Times" - do awarii dochodziło akurat w miejscach, które Ukraińcy właśnie odbijali z rąk rosyjskiego wojska. Czy był to przypadek? Tego nie wiemy. Sam Musk w odpowiedzi napisał jedynie na Twitterze, że "to, co dzieje się na froncie, jest tajne".
To jednak nie koniec. Teraz Elon Musk ogłosił, że nie zamierza dłużej finansować obsługi systemu, z którego korzysta ukraińska armia. W liście do Pentagonu SpaceX napisało, że firma nie może dalej finansować tego przedsięwzięcia i jeśli Pentagon chce, aby internet satelitarny wciąż działał w Ukrainie, musi wziąć koszty na siebie.
SpaceX argumentuje, że obsługa Starlinków dla Ukrainy to koszt 120 mln dolarów do końca roku i ok. 400 mln dolarów w przyszłym. "Nie jesteśmy w stanie dalej przekazywać terminali Ukrainie ani też finansować już istniejących terminali na czas nieokreślony" - napisało w liście SpaceX. Warto zaznaczyć jednak, że 85 proc. z 20 tys. terminali opłacanych było (częściowo lub w pełni) przez USA, Polskę i inne podmioty. Cała operacja jest (lub była) też świetną reklamą dla systemu Starlink, który jest przecież dostępny komercyjnie dla klientów prywatnych i firm.
I choć podejście SpaceX można zrozumieć, dziwi trochę czas, w którym firma zdecydowała się na taki ruch. Zbieg okoliczności? Mało prawdopodobne. Korespondent "Kyiv Post" Jason Jay Smart zasugerował, że Musk próbuje się w ten sposób zemścić się za słowa Andrija Melnyka, byłego ambasadora Ukrainy w Niemczech (w lipcu został odwołany ze stanowiska), który w odpowiedzi na propozycję rozbioru Ukrainy napisał: "Odpie**** się, to moja bardzo dyplomatyczna odpowiedź".
Musk zareagował krótko, "po prostu podążamy za jego rekomendacjami" - napisał. Może nie przyznał tego wprost, ale zasugerował tym tweetem, że to właśnie słowa Melnyka są powodem, dla którego SpaceX kończy z finansowaniem pomocy.
Sprawa ukraińska to niejedyny przykład kontrowersyjnych, szeroko krytykowanych w zachodnim świecie wypowiedzi Muska. W ostatni weekend miliarder "błysnął" kolejnym "rewelacyjnym" pomysłem. W wywiadzie dla "Financial Times" stwierdził, że najlepszym sposobem na zakończenie sporu Tajwanu i Chin jest oddanie wyspy pod kontrolę reżimu w Pekinie.
Moją propozycją byłoby stworzenie specjalnego regionu administracyjnego w Tajwanie, który jest dość znośną [propozycją - red.], ale prawdopodobnie nie uszczęśliwi wszystkich. Jest to możliwie i myślę, że rzeczywiście [Tajwan i Chiny - red.] mogłyby zawrzeć porozumienie, które byłoby nieco łagodniejsze niż w przypadku Hongkongu
- tłumaczył w wywiadzie Musk.
Gwoli przypomnienia, Hongkong to dawna posiadłość brytyjska (zwrócona Chinom w 1997 roku), która jest uznawana za specjalny region Chin i może cieszyć się pewną (choć coraz mniejszą) samodzielnością w sprawach wewnętrznych. Początkowo Państwo Środka respektowało demokratyczny ustrój Hongkongu (miasto miało wolne media, działała opozycja polityczna i organizacje praw człowieka), ale od wielu lat stara się niszczyć ostatnie zalążki demokracji w tym regionie.
Tajwan to z kolei de facto niepodległy i suwerenny kraj, z demokratycznie wybranym rządem, choć - przez konflikt z Chinami - jedynie częściowo uznawany na arenie międzynarodowej. Komunistyczny chiński rząd uznaje wyspę za swoją zbuntowaną prowincję i od dekad zastanawia się, jak wcielić ją do struktur ChRL. Tajwan uważa się za suwerenne państwo i o żadnej integracji nie chce słyszeć.
Pomysł Muska szczególnie przypadł więc do gustu Chinom, które w ramach doktryny jeden kraj, dwa systemy chciałby stworzyć z Tajwanu swój specjalny region administracyjny na kształt Hongkongu i Makau. Słowa Muska szybko poparł Qin Gang, ambasador Chin w USA, który podziękował miliarderowi za "wezwanie do pokoju w Cieśninie Tajwańskiej" i obiecał, że Tajwan będzie mógł liczyć na "dużą autonomię" i "rozległą przestrzeń do rozwoju", ale pod warunkiem "zagwarantowania chińskiej suwerenności, bezpieczeństwa i interesów rozwojowych".
Propozycja Muska zszokowała z kolei świat zachodni lub - co w tym przypadku jest bardziej adekwatne - demokratyczny. Bi-khim Hsiao, ambasadorka Tajwanu w USA całą sytuację skomentowała krótko, ale bardzo wymownie: "Tajwan sprzedaje wiele produktów, ale nasza wolność i demokracja nie są na sprzedaż". Dodała, że takie decyzje muszą być podejmowane nie przez Chiny czy Muska, ale Tajwańczyków. I to w sposób "pokojowy", i "wolny od przymusu".
Cała seria dziwnych lub kontrowersyjnych wypowiedzi Muska zaczęła się w kwietniu br., gdy miliarder oświadczył, że przejmuje Twittera za 44 mld dolarów. Zarówno przed, jak i po tym fakcie wielokrotnie krytykował Twittera za blokowanie wpisów zawierających m.in. mowę nienawiści. Deklarował, że po przejęciu platformy wprowadzi niczym nieograniczoną wolność słowa, a także, że odblokuje konto Donalda Trumpa, którego w zeszłym roku Twitter i inne społecznościówki zbanowały za nawoływanie do zamieszek na Kapitolu. Skarżył się, że Twitter "podważa zasady demokracji".
W międzyczasie po raz pierwszy wprost wypowiedział się o swoich nowych preferencjach politycznych. Przyznał, że nie zamierza więcej głosować na Demokratów, a swój głos następnym razem odda na Republikanów. Pochwalił się tym zaraz po tym, gdy okazało się, że przejmie Twittera. Chwilę wcześniej twierdził jednak, że serwis powinien być całkowicie neutralny politycznie.
"W przeszłości głosowałem na Demokratów, ponieważ byli oni (przeważnie) partią życzliwości. Ale stali się partią podziałów i nienawiści, dlatego nie mogę dłużej ich popierać i zagłosuję na Republikanów. Teraz zobaczycie, jak rozwija się ich [Demokratów - red.] brudna kampania sztuczek przeciwko mnie" - pisał.
Motał się również w wypowiedziach dotyczących Twittera. Raz zasugerował, że z serwisu powinny zniknąć reklamy, później tweeta usunął. Potem niespodziewanie całkowicie zrezygnował z zakupu Twittera, co oczywiście wpłynęło na jego wycenę i skończyło się pozwem ze strony platformy. W zeszłym tygodniu Musk ogłosił, że Twittera jednak kupi i to po starej cenie 44 mld dolarów. Podobne, zaskakujące lub szokujące wypowiedzi i czyny miliardera można wymieniać jeszcze długo.
Na pewno część z tych wpisów lub wypowiedzi jest motywowana jego interesami. Musk ze swojego nazwiska już dawno zrobił markę i potężną machinę PR-ową, która ma promować jego biznesy lub w inny sposób działać na jego korzyść. Jego wypowiedzi raczej nie są zupełnie przypadkowe. Jeśli wypowiada się publicznie, to można zakładać, że ma w tym jakiś interes, co zresztą wielokrotnie pokazywał.
Chociażby w listopadzie zeszłego roku, gdy zapytał fanów, czy powinien sprzedać 10 proc. akcji Tesli i obiecał, że każdy wynik będzie dla niego wiążący. Szalona propozycja? Internauci odpowiedzieli "tak", a Musk zabrał się za sprzedawanie kolejnych pakietów akcji o gigantycznej wartości.
W rzeczywistości miliarder potrzebował gotówki (to, że jest miliarderem nie znaczy, że miliardy trzyma na koncie) na... zakup należnych mu akcji Tesli po kursie wielokrotnie niższym niż rynkowy (przysługują mu za zrealizowanie poszczególnych celów). Ankieta sprawiła, że PR-owo był czysty, a przy okazji znacząco obniżył wycenę firmy, co - jak można przypuszczać - pozwoliło mu zaoszczędzić na kwestiach podatkowych. Dokładniej tłumaczyliśmy to w poniższym tekście:
W przypadku sprawy Tajwanu powodem jego wypowiedzi mogą być interesy Muska w Chinach. Tesla ma w Szanghaju ogromną fabrykę swoich elektrycznych samochodów, a potężny rynek chiński to dla Muska żyła złota. Sprzedaje tam ogromną część swoich aut i zarabia miliardy. Być może prochińska wypowiedź miała na celu przypodobanie się władzom w Pekinie.
Jeśli chodzi zaś o Twittera, to Musk chciałby mieć zapewne miejsce do nieograniczonego wypisywania tego, na co ma akurat ochotę. Jego twitterowe konto obserwuje ponad 100 mln osób, a deklaracje Muska na Twitterze są często traktowane jako oficjalne deklaracje jego firm. Jeśli Musk mówi zatem, że wykupi wszystkie akcje Tesli i zdejmie ją z giełdy, ich kurs rośnie, podobnie jak wartość jego firmy. Potem może zwyczajnie zapomnieć o temacie (to właśnie z powodu tej afery Musk miał problemy z amerykańską komisją ds. papierów wartościowych i giełd).
Trudno zgadywać natomiast, co miały na celu wypowiedzi i - będące ich konsekwencją - działania przeciwko Ukrainie. Musk nie ma interesów w Rosji, stad prorosyjskie propozycje na pewno dziwią. Można byłoby powiedzieć, że to chęć podtrzymania na sobie uwagi, ale tej Musk i tak ma aż nadto. Jeśli jednak najbogatszy człowiek świata faktycznie niczego nie mówi przypadkiem, być może powody poznamy w przyszłości.