Eko-hipokryzja: To właśnie dlatego producent twojego smartfona i laptopa nie chce, abyś go naprawił

Daniel Maikowski
Wielkie koncerny chwalą się proekologicznym podejściem i spełnianiem rygorystycznych norm. W tym samym czasie robią wszystko, co mogą, aby każdego roku na wysypiskach lądowały kolejne tony elektrośmieci.

„Mogę przyjąć ten laptop do naprawy, ale powiem szczerze, że zwyczajnie się to panu nie opłaca” – usłyszałem ostatnio w jednym z warszawskich serwisów. W moim laptopie przestały działać cztery klawisze. Okazało się jednak, że aby go naprawić, nie wystarczy  wymienić klawiszy „z”, „v”, „m” i „n”. Ani nawet samej klawiatury. Niezbędna jest wymiana całego górnego panelu  - z klawiaturą, gładzikiem i innymi elementami. Koszt zamiennika? 870 zł. Do tego dochodzi robocizna. Rezygnuję z naprawy.

Ten sam producent, który praktycznie uniemożliwił mi naprawę komputera, na stronie internetowej chwali się  proekologiczną postawą. Czytam tam o spełnianiu najbardziej rygorystycznych norm, o "zielonej energii" i walce o czystsze środowisko dla naszych dzieci. Na zdjęciu widzę małą dziewczynkę, która wraz z matką sadzi piękne drzewko. Słowa „środowisko”, "ekologia" i "planeta" wylewają się niemal z każdego akapitu.

Eko-hipokryzjaEko-hipokryzja Ilustracja RK (na podstawie: Created by Iconicbestiary - Freepik.com/Pexels)

Toniemy w elektrośmieciach

W 2014 roku na świecie wyprodukowano 41,8 mln ton elektrośmieci. Dane za rok 2015 i 2016 nie są jeszcze dostępne, ale eksperci prognozują dziś, że w 2018 roku będzie to nawet 49,8 mln ton. Szacuje się, że w kolejnych latach ta liczba będzie zwiększać się o  8 procent. Obecnie tylko 15-20 procent elektrośmieci zostaje poddanych recyklingowi. Winę za ten stan rzeczy w pewnej mierze ponoszą również producenci elektroniki i ich chciwość. Wielkie koncerny technologiczne robią bowiem wszystko, co w ich mocy, aby naprawa zepsutych urządzeń stawała się coraz trudniejsza lub coraz mniej opłacalna.

Na problem "skracania cyklu życia produktów" zwraca uwagę m.in. raport „Electronics Standards Are In Need of Repair”, przygotowany przez organizację Repair Association. Jego autor podkreśla, że obowiązujące dziś w USA tzw. zielone standardy elektroniki, określające normy, które musi spełnić producent, aby jego produkt został uznany za przyjazny środowisku, nie spełniają swoich zadań i pomijają kilka kluczowych aspektów.

Producenci są nagradzani tzw. złotymi certyfikatami za to, że ich sprzęt charakteryzuje się wyższą klasą energetyczną, ale nikogo nie interesuje fakt, że praktycznie nie da się go naprawić, i za 2-3 lata zmieni się w bezwartościową kupę złomu. Tymczasem – jak podkreślają autorzy raportu – to właśnie możliwość łatwej naprawy pełni kluczową rolę w wydłużaniu cyklu życia urządzeń elektronicznych. Dłuższy cykl życia przekłada się bowiem w naturalny sposób na znacznie mniej elektrośmieci na wysypiskach.

Dlaczego więc zielone standardy elektroniki są dziś tak „kulawe”? Wynika to z faktu, że organizacje, które wyznaczają  standardy, są często kontrolowane przez producentów. Mówiąc prościej: wielkie koncerny tworzą przepisy, z których potem się rozliczają.

Bez należytej przeciwwagi, producenci tworzą standardy, które spełniają jedynie ich potrzeby, bez zwracania uwagi na przyszłość środowiska.

podkreśla autor raportu „Electronics Standards Are In Need of Repair”.

Eko-hipokryzja

Jednym z koncernów, który w szczególny sposób lubi zaznaczać swoją proekologiczną postawę, jest Apple. Tim Cook w każdym wystąpieniu opowiada nam o tym, jak ważne jest środowisko i jak wiele robi jego firma, aby uczynić naszą planetę lepszym domem.

W ubiegłym roku gigant z Cupertino zaprezentował światu Liama, czyli robota, który potrafi rozebrać iPhone’a na czynniki pierwsze, a następnie odzyskać z niego cenne podzespoły. Niedawno Apple chwalił się natomiast, że pudełko na iPhone'a 7 zostało w części wykonane z odpadów. Iście ekologiczna postawa, której można przyklasnąć.

 

Niestety w tym samym czasie gigant z Cupertino sprzedaje nam urządzenia, które – w wielu wypadkach – są praktycznie nienaprawialne. Specjaliści z serwisu iFixit, już od lat rozbierają sprzęt Apple na czynniki pierwsze i oceniają, jak łatwo (w skali od 1 do 10) można je naprawić. Komputery Macbook konsekwentnie otrzymują w tych testach ocenę „1” lub „2”. Gwoli uczciwości należy dodać, że iPhone’y radzą sobie lepiej.

Problemy z MacBookami nie dotyczą jedynie samego procesu naprawy urządzenia, ale również jego rozbudowy. Jeszcze kilka lat temu użytkownicy przenośnych komputerów Apple mogli dokładać do nich dodatkową pamięć RAM. Obecnie kości pamięci są na stałe przylutowane do płyty głównej. Oznacza to m.in., że jeśli po roku stwierdzimy, że potrzebujemy więcej RAM-u, to jedynym wyjściem będzie… kupno nowego MacBooka.

Zresztą, problem ten nie dotyczy jedynie Apple. Z testów iFixit wynika, że trudne do naprawy są również m.in. komputery Microsoft Surface Pro (otrzymały fatalną ocenę "1") a także nowa seria smartfonów Samsung Galaxy S8, która została oceniona na „4”. W przypadku Samsunga należy zwrócić uwagę na małą poprawę, bo ubiegłoroczne Galaxy S7 oraz Galaxy S7 Edge zostały ocenione niżej i otrzymały kiepską "tróję".

W jaki sposób producenci utrudniają nam naprawę sprzętu? Eksperci z iFixit wskazują na kilka najpopularniejszych trików, takich jak niestandardowe śrubki, które wymagają zastosowania specjalnego śrubokrętu, a także zupełnie nieuzasadnione przylutowanie  podzespołów do płyty głównej urządzenia,  jak ma to miejsce choćby w MacBookach.

Jeszcze kilka lat temu większość flagowych smartfonów na rynku posiadała wymienne baterie. Dziś, takich urządzeń możemy szukać ze świeczką.  Producenci tłumaczą się względami konstrukcyjnymi i wizualnymi. I częściowo mają rację. Nie mam wątpliwości, że smartfony zamknięte w obudowie unibody prezentują się dużo lepiej niż ich starsze odpowiedniki. Sęk w tym, że te piękne urządzenia po dwóch latach (a czasami po roku) nadają się często jedynie do wymiany, a nie do naprawy. Coś tu jest nie w porządku.

Co ważne, nawet jeśli dane urządzenie teoretycznie naprawić można (tak jak mojego laptopa), to często przeszkodą okazuje się irracjonalnie wysoki koszt naprawy. Jako przykład może nam posłużyć iPhone X. Nowy smartfon Apple jest wyceniany na 1000 dolarów. Jeśli telefon spadnie na ziemię i jego szklane plecki ulegną uszkodzeniu, to za ich wymianę zapłacimy aż 549 dolarów, czyli ponad połowę wartości urządzenia.

Eko-hipokryzjaEko-hipokryzja Ilustracja RK (na podstawie: Created by Iconicbestiary - Freepik.com/Pexels)

Nierówna walka

Nie wszyscy jednak godzą się z tym stanem rzeczy. W ostatnich latach w USA na sile przybiera ruch „Right to Repair”. Jego propagatorzy chcą, by producenci sprzętu zostali zobowiązani m.in. do sprzedaży części zamiennych każdej chętnej osobie, a nie tylko autoryzowanym serwisom, jak również do publicznego udostępnienia podręczników napraw oraz narzędzi diagnostycznych dla swoich urządzeń.

O coraz większej popularności tej inicjatywy świadczy fakt, że obecnie już w jedenastu stanach trwają prace legislacyjne nad przyjęciem ustaw, dzięki którym przeciętny Amerykanin mógłby w łatwiejszy sposób naprawić zepsuty sprzęt „na własną rękę”.

Oczywiście zmiany postulowane przez „Right to Repair” mają swoich przeciwników. W tym roku lobbyści działający na rzecz koncernów doprowadzili do odrzucenia przepisów w Minnesocie i Nebrasce, a w przypadku stanu Tennessee prace zostały odłożone na przyszły rok. Wśród przeciwników nowych rozwiązań prym wiedzie oczywiście Apple.

W przypadku Nebraski – jak donosi serwis Motherboard – lobbyści firmy z Cupertino mieli odwiedzić jedną z autorek ustawy i wytłumaczyli jej, że po wejściu nowych przepisów Nebraska stanie się „Mekką dla złych ludzi”. Zdaniem lobbystów Apple sukces „Right to Repair” będzie sukcesem hakerów i zaszkodzi samym użytkownikom.

O prawie do naprawiania sprzętu coraz głośniej mówi się również w Europie. W lipcu br. Parlament Europejski przyjął rezolucję, w której zaapelował o to, aby na unijny rynek trafiały produkty, które są trwalsze i łatwiejsze w naprawie, niż ma to miejsce obecnie. Europosłowie wezwali do ustanowienia minimalnych standardów, które mogłyby być wyznaczone we współpracy z europejskimi stowarzyszeniami technicznymi.

Musimy sprawić, aby nie trzeba było wyrzucać telefonu, w którym zniszczona jest tylko bateria. Musimy upewnić się, że konsumenci wiedzą, jak długo urządzenia będą działać i jak można je naprawić

- podkreślał sprawozdawca rezolucji, europoseł Zielonych Pascal Duran.

Parlament Europejski zajął się też problemem "skracania cyklu życia produktów", czyli projektowania urządzeń w taki sposób, aby po określonym czasie przestawały działać. Dziś takie praktyki są trudne do udowodnienia. Dlatego europosłowie wezwali Komisję Europejską, aby rozpoczęła pracę nad systemem, który pozwalałby jasno określać, czy w danym wypadku rzeczywiście doszło do celowego działania ze strony producenta.

Europarlament zaapelował również do Komisji Europejskiej o stworzenie „europejskiego znaku jakości”, dzięki któremu konsumenci byliby poinformowani o takich cechach jak trwałość produktu, możliwość jego modernizacji, jak również możliwość naprawy.

Jedno jest dziś pewne: Wiara w to, że koncerny technologiczne dokonają w tej sprawie, samoregulacji, byłaby wielką naiwnością. Dopóki to producenci będą sprawować pełną kontrolę nad wyznaczaniem branżowych standardów, dopóty kwestia większej trwałości i łatwiejszej naprawy urządzeń będzie znajdować się na drugim albo i trzecim planie.

***

Co łączy smartfony z chińską propagandą komunistyczną?

Więcej o: