Mam problem z premierem Mateuszem Morawieckim. Dobre rzeczy, które robi, psuje złymi rzeczami, które mówi

Rafał Hirsch
To nie jest pierwszy raz. Premier ma niestety tę nieznośną cechę, że często jednocześnie przedstawia pomysły, które są dobre i jednocześnie mówi rzeczy, które są mylące i nieprawdziwe. A trudniej docenia się działania kogoś, kto opowiada banialuki.

Dobre pomysły

W ten weekend, premier Morawiecki zapowiedział na przykład zmniejszenie składek ZUS dla małych firm. Składki mają teraz być uzależnione od wielkości przychodów tych firm. Dzięki temu mikro firma o bardzo małej skali działalności będzie mogła rosnąć i w międzyczasie nie zostanie zabita przez składkę, której wysokość pasuje firmom dużym, ale małym już nie. Brawo. Wprawdzie już raz rząd to zapowiadał, a ocena skutków regulacji dołączona do tego projektu jest z kwietnia 2017, ale to nic. Może po którejś zapowiedzi z kolei uda się to wprowadzić w życie. Pomysł jest świetny.

Premier chce też wydawać niecałe 3 mld PLN rocznie na poprawę wygody życia osób starszych i niepełnosprawnych. Budować windy, tam gdzie ich nie ma, poprawiać dostępność do leków, itp. Super. Nie mam z tym żadnego problemu. Koszt w skali finansów państwa jest malutki, a efekt będzie pożyteczny.

Jest też pomysł obniżki podatku CIT dla garstki firm, które i tak nie płacą go sporo. Mój niesmak budzi wprawdzie „sprzedawanie” tego jako obniżki podatku CIT, podczas gdy jest obniżka tylko dla małych firm, ale mogę to przełknąć. Przyzwyczaiłem się, że w polityce wszyscy tak robią. Dla niewtajemniczonych: CIT ma spaść z 15% do 9% ale tylko dla firm z obrotem poniżej 1,2 mln euro rocznie – to niecałe 400 tysięcy firm, które do budżetu wpłacają zaledwie parę procent całego CIT.

Szacowany koszt tej obniżki dla budżetu to mniej niż pół miliarda złotych, co samo w sobie wskazuje, jak kosmetyczna to zmiana. W przypadku faktycznej obniżki podatków ubytek dochodów w budżecie byłby znacznie większy.

Pozostałe pomysły: 300 złotych wyprawki szkolnej na każde dziecko, nowy fundusz na budowę dróg lokalnych, czy też gwarancja emerytury minimalnej dla matek co najmniej czworga dzieci, które nie zdążyły uzbierać wymaganych do tej emerytury 22 lat stażu pracy – to wszystko jest okej. Można oczywiście powybrzydzać, że wyprawkę dostaną też bogaci, którzy jej nie potrzebują albo generalnie na wysokość emerytury minimalnej, ale staram się nie wybrzydzać. To wszystko są pomysły, które nie są przełomem, ale też niczego nie zepsują, nikomu nie szkodzą i nie kosztują dużo.

Hałas marketingowy wokół nich jest znacznie większy niż na to zasługują, ale takie już są prawa polityki. Rozumiem to.

Niedobre słowa

To co mnie za to maksymalnie irytuje i w efekcie wszystko mi psuje, to to, że premier Morawiecki przy okazji prezentacji swoich nowych pomysłów, które generalnie są okej, jedzie potem na przykład do Krakowa i mówi tam takie coś (cytuję za depeszą PAP):

Polska wydaje 100 mld zł na odsetki od tego kapitału, który tutaj przyszedł, na dywidendy od własności, którą tutaj posiadają zagraniczni właściciele, zagraniczni udziałowcy. 100 mld zł to jest (...) więcej, niż wydajemy na całą służbę zdrowia albo na armię, na edukację wyższą, podstawową, niższą - i jeszcze zostałoby 20 mld zł.

To opis sytuacji, w której dziś znajduje się Polska z powodu sprzedaży polskiego majątku w latach 90-tych, dominacji kapitału zagranicznego i tego, że „połowa polskiego przemysłu jest w rękach zagranicznych”.

Ręce przy tego typu stwierdzeniach opadają tak bardzo, że w sumie nie wiadomo, co z tym dalej zrobić. Nie wiem, jak można jednocześnie przekupywać światowe koncerny ulgami podatkowymi i innymi udogodnieniami, aby to u nas budowały swoje fabryki/montownie, a potem narzekać, że połowa przemysłu jest w rękach zagranicznych. Bo ja to stwierdzenie odbieram jako narzekania. Wydaje mi się, że premierowi chodzi o to, że to źle, że tak jest. W sumie to mógłby kiedyś rozwinąć myśl i powiedzieć, dlaczego to źle? I czy jak Polak zbuduje fabrykę w Rumunii, to to jest źle dla Rumunii?

Wydaje mi się, że kapitał zagraniczny odegrał bardzo ważną i bardzo pozytywną rolę w przechodzeniu Polski z realnego socjalizmu do miejsca,  w którym jesteśmy dziś – w którym stać nas jako państwo i na 500 plus, i na wyprawki szkolne fundowane z budżetu. Z bardzo prostego powodu: kapitał generalnie jest do rozwoju gospodarczego konieczny, a na początku lat dziewięćdziesiątych Polska go nie miała. Bo od 1981 roku była bankrutem pozbawionym dostępu do rynków międzynarodowych, a wartość dużych polskich firm, w których powinno być dużo kapitału, była bliska zeru, bo firmy te były nastawione na handel ze Związkiem Radzieckim, który też właśnie akurat się przewracał.

Majątek „wyprzedawany za bezcen” był wtedy wart bardzo mało, bo nie generował żadnych zysków. Dotychczasowi, komunistyczni właściciele tego majątku nie mieli pomysłów na to, aby to zmienić, więc transfer tego majątku w ręce tych, którzy takie pomysły próbowali mieć, był czymś dobrym.

Z kolei zbijanie ze sobą kwoty 100 mld złotych na „odsetki od kapitału, który tu przyszedł” z wydatkami państwa na armię, czy służbę zdrowia sugeruje osobom niezorientowanym, że te odsetki od kapitału też są wydatkiem państwa. Nic bardziej błędnego. Odsetki od kapitału wypłaca sobie właściciel tego kapitału i jest to oczywiste, bo po to istnieje kapitał, aby generował zyski. Porównywanie tych kwot do wydatków budżetu państwa jest kompletnie bez sensu.

Z wydatkami na armię można porównywać na przykład wydatki na obsługę długu publicznego, bo jedno i drugie to wydatki pochodzące z tego samego źródła. Premier mówiąc, że to „Polska wydaje 100 mld na odsetki od kapitału” opowiada kolosalne bzdury. To są odsetki od prywatnego kapitału i są wydawane przez spółki należące do prywatnego kapitału. Polska i polski budżet na fakcie wypłacania sobie tych odsetek, czy też dywidend nic nie traci.

Owszem część kapitału w ten sposób z Polski wypływa, ale skoro jest to kapitał zagraniczny, to kiedyś on tutaj musiał też wpłynąć. A potem, jak już wpłynął, to zwiększał polskie PKB i zatrudniał polskich pracowników. A do transferowania sobie dywidendy z zysku ma pełne prawo. Sugerowanie, że Polska traci na tym, że kapitał zagraniczny ulokowany w polskich firmach przynosi zyski swoim właścicielom jest skandaliczne i bardzo głupie jednocześnie.

A potem premier Morawiecki zbija jeszcze ze sobą kwoty pieniędzy unijnych, które płyną co roku do Polski z kwotami niezapłaconego w poprzednich latach podatku VAT, mówiąc:

Natomiast to, co wyciekało poprzez wyłudzenia i karuzele VAT-owskie (…) było przyczyną tego, że państwo polskie traciło rocznie kilkadziesiąt miliardów złotych

Mamy więc sugestię, że kasa unijna w sumie niewiele daje, bo z Polski więcej wycieka przez oszustwa vatowskie, niż do niej wpływa z Brukseli. I to kolejny nonsens, bo nawet jeśli na oszustwach w VAT traci budżet państwa, to nie oznacza to, że te pieniądze są wyprowadzane za granicę. Jak pan Zenek położył komuś kafelki bez faktury i ukradł państwu VAT, to przecież on potem ten skradziony VAT wydał w spożywczym obok, nie wysłał tego do Szwajcarii. A takich panów Zenków były i są w Polsce dziesiątki tysięcy.

Ogromna część kasy ze wszystkich vatowskich przekrętów nigdy polskiej gospodarki nie opuściła, ten pieniądz krąży w polskiej gospodarce, tyle, że omija budżet państwa, na czym ten budżet oczywiście traci. Ale to zupełnie coś innego niż sugerowanie wyciekania tych pieniędzy za granicę. Mechanizm karuzeli vatowskiej także nie oznaczał transferu pieniędzy poza Polskę, bo karuzela składa się z dwóch części: najpierw kasa wyjeżdża, ale potem wjeżdża z powrotem.

Premier Morawiecki doskonale to wie. Straszny niefart, że takimi wypowiedziami psuje mi radość z tego, że tak świetnie udało mu się (i jego ludziom) wprowadzić jednolity plik kontrolny, split payment i inne zaawansowane wynalazki, które pozwoliły lukę w VAT tak znacząco ograniczyć. To była i jest świetna robota, po co psuć jej efekt wizerunkowy opowiadaniem nonsensów?

Mam nadzieję, że to tylko element jego walki o pozycję polityczną w PiS. Może uważa, że musi opowiadać te głupoty, żeby jego współtowarzysze, którzy myślą tak od wielu lat, mogli kiwać głowami i myśleć o nim ciepło. Ale skoro tak, to przydałby się jakiś widoczny znak dla pozostałej części tych, którzy tego słuchają, żeby orientowali się, że premier opowiadając historie z mchu i paproci, robi to specjalnie dla wybranego grona wyjątkowych intelektualnie słuchaczy.

Może można w odpowiednim momencie dotknąć lewą ręką prawego ucha, albo chrząknąć, albo podnieść łokieć. Wtedy byłoby łatwiej to znosić, a i radość z zupełnie sensowych pomysłów premiera mogłaby być większa. A współtowarzysze i tak by przecież tego nie zauważyli.

Więcej o: