W Porozumieniu paryskim na rzecz ograniczenia globalnego ocieplenia zawarto klauzulę, zgodnie z którą żadna strona nie mogła się z niego wycofać przez pierwsze trzy lata od ratyfikacji. Ten termin minął czwartego listopada tego roku - i od razu z możliwości wycofania się skorzystały Stany Zjednoczone.
Sekretarz Stanu USA Mike Pompeo wystosował w poniedziałek do ONZ oficjalne pismo, w którym informuje o chęci wyjścia z porozumienia. Pompeo zarzucał, że nakłada ono na USA "niesprawiedliwy ciężar gospodarczy". Stany Zjednoczone, będące największą gospodarką świata, są jednocześnie drugim (po Chinach) emiterem dwutlenku węgla.
To dopiero początek procesu, który potrwa rok. Zatem - jako pierwszy kraj na świecie - USA przestanie być stroną porozumienia dopiero w listopadzie 2020 roku, już po wyborach prezydenckich. Jeśli Donald Trump przegra, to nowy prezydent po zaprzysiężeniu będzie mógł zdecydować o ponownym przystąpieniu do układu.
Duża rolę może tu odegrać autonomia poszczególnych stanów oraz biznesu. Po tym, jak Trump zapowiedział plany wycofania się z Porozumienia paryskiego, niektóre stany oraz firmy deklarowały, że - niezależnie od rządu federalnego - będą działać na rzecz ograniczenia emisji gazów cieplarnianych w myśl porozumienia.
Na konferencji w Paryżu w 2015 roku blisko 195 krajów świata przyjęło przełomowe porozumienie, które ma pozwolić wspólnie walczyć z kryzysem klimatycznym. Celem porozumienia jest zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych tak, by ograniczyć wzrost globalnej temperatury do poziomu znacznie poniżej 2 stopni Celsjusza do końca stulecia (i dążenia do ograniczenia do poziomu 1,5 stopnia). Ocieplenie poniżej 2 stopni będzie miało poważne negatywne konsekwencje, ale powinno pozwolić uniknąć całkowitej katastrofy klimatycznej.