Pretekstem do rozmowy jest wyprawa Mateusza Waligóry "Szlak Wisły". Co tydzień na Gazeta.pl będziemy publikować wywiad z ekspertem, który opowie o temacie związanym z największą polską rzeką.
Michał Marcinkowski: Nic na to nie wskazuje. Zapowiada się za to, że coraz rzadziej będziemy widzieć ją taką, jaką najczęściej była do tej pory.
Średni stan Wisły w Warszawie wynosi kilkaset centymetrów, ale zmiany klimatyczne postępują i spodziewam się, że przez większą część roku wody będzie o wiele mniej. W zasadzie już co roku występuje ekstremum, gdy stan wody w Wiśle w Warszawie wynosi około 50 cm, a najniższy do tej pory był mniejszy niż 30 cm.
Przy tej okazji chciałem przypomnieć o ważnej rzeczy - wodowskazy nie pokazują wprost jak głęboka jest rzeka. Każdy z nich odnosi się do tzw. zera wodowskazu, czyli punktu o ściśle określonej rzędnej nad poziomem morza. Punkt taki może znajdować się zarówno poniżej, jak i powyżej dna. Dlatego, jeśli zobaczymy, że wodowskaz wskazuje 30 cm i wpadnie nam do głowy, że da się przejść rzekę, nie zanurzając nawet kolan, zapomnijmy o tym! W rzeczywistości głębokość wody może być wielokrotnie większa.
Wracając do tematu - niski stan wody i susze to jedno, ale na drugim końcu skali są ulewne deszcze. Podobnie jak susze, zdarzają się coraz częściej. Niektóre z nich będą kończyć się dużymi wezbraniami, a nawet powodziami.
Powodzi może być więcej. Musimy się na nie przygotować i adaptować do zmian klimatycznych. Duże miasta radzą sobie z tym coraz lepiej dzięki wałom przecwipowodziowym, ale to wciąż za mało, trzeba myśleć szerzej. Przede wszystkim zwrócić naszą uwagę w stronę małej retencji – dążyć do zatrzymania jak najwięcej ilości wód opadowych tam, gdzie spadają.
Niestety wały przeciwpowodziowe na terenach wiejskich niejednokrotnie są zbyt niskie lub osłabione. Przykład tego, co może się stać, mieliśmy dziesięć lat temu m.in. w Świniarach, gdy pod naporem wezbranych wód Wisły pękł wał. Zapadło mi to w pamięć, bo obserwowałem wszystko z drugiego brzegu. Jedyne, co mogły zrobić służby ratunkowe, to ratować ludzi amfibiami. Nie było szans na powstrzymanie żywiołu, a cały dobytek pozostał zalany przez wiele dni.
Okresowe zalewy są czymś naturalnym – występowały i będą występować zawsze. Ale coraz bardziej zmieniamy rzeki, zawężamy ich doliny, przedzielamy nurt mostami. Zagospodarowujemy tereny, na które rzeki mogły niegdyś naturalnie wylewać.
Spodziewamy się wzrostu liczby zdarzeń ekstremalnych, także ulewnych deszczy. Nigdy nie zdołamy się w 100 proc. zabezpieczyć przed wystąpieniem powodzi, jednak podejmując różne działania adaptacyjne możemy znacznie ograniczyć ryzyko jej wystąpienia. Człowiek powinien próbować przystosować się do zmieniającego się środowiska.
Idealnie byłoby, gdybyśmy zaczynali od zdrowego rozsądku, który nakazuje przede wszystkim wykorzystanie metod nazywanych nietechnicznymi. Tam, gdzie możliwe - pozostawiajmy rzekom miejsce, czyli ograniczmy do minimum zabudowę dolin, szczególnie naturalnych terenów zalewowych. Jeszcze lepiej byłoby pójść dalej, czyli zacząć się wycofywać, choć wiadomo, że w większości przypadków byłoby to bardzo trudne.
Oczywiście, ale wydaje mi się jednak, że bezpieczeństwo powinno mieć tutaj nadrzędne znaczenie. Moim zdaniem, zabudowa terenów narażonych na niebezpieczeństwo zalania powinna zostać znacząco ograniczona. Można by np. podnieść koszty ubezpieczenia budynków zlokalizowanych na takich terenach.
Sposobem na miarę każdego jest mała retencja, czyli zatrzymywanie wody w miejscu opadu. Dzięki temu ograniczamy odpływ wody do rzeki umożliwiając tym samym wykorzystanie jej przez człowieka i przyrodę.
Z pomocą przychodzą nam również modele matematyczne - dysponujemy coraz lepszymi materiałami planistycznymi, m.in. mapami zagrożenia i ryzyka powodziowego. Przedstawiają one prognozowany zasięg zalewów powodziowych o różnym prawdopodobieństwie przewyższenia. Są to materiały dostępne bezpłatnie, każdy może do nich sięgnąć i odnaleźć ważne informacje o terenie, na którym żyje.
Trzeba też edukować, by ludzie mieli świadomość zagrożenia powodziowego, które będzie zawsze. Musimy wiedzieć, jak się zachowywać w momencie wystąpienia zagrożenia. Mieć świadomość, co możemy robić w celu zmniejszenia prawdopodobieństwa jego wystąpienia.
Nawet one mogą z jakiegoś powodu zostać uszkodzone lub okazać się za niskie. Musimy również pamiętać o rosnącym prawdopodobieństwie wystąpienia tzw. powodzi błyskawicznych, będących wynikiem wystąpienia opadów o charakterze nawalnym. Przed nimi wały nas nie uchronią. Konieczne jest odpowiednie zagospodarowanie wód opadowych. To ważne, bo tego rodzaju powodzie są bardzo trudne do prognozowania, a stanowią realne zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi.
Rozmawiamy o nadmiarze wody, tymczasem liczby mówią, że mamy jej niewiele. Polska ma jedne z najmniejszych zasobów wodnych w Europie. Na mieszkańca kraju nad Wisłą przypada 1/3 tego, co na przeciętnego Europejczyka.
Można powiedzieć, że taki mamy klimat. I, niestety, nie mamy na to realnego wpływu. Powinniśmy skupić się na odpowiednim wykorzystaniu tego, czym dysponujemy.
Ludzie różnie rozumieją sformułowanie "zasoby wodne". Warto podkreślić, iż w tym momencie nie mówimy o ogólnej ilości wody w Polsce - zgromadzonej na przykład w jeziorach - tylko o ilości wody znajdującej się w obiegu obejmującym transformację opadu w odpływ.
Rzeczywiście, pod tym względem jesteśmy w ogonie Europy.
Czechy, Cypr, Malta. W Polsce zasoby wodne wynoszą ok. 1,6 tys. m3 na rok na mieszkańca. W Niemczech - 2,3, na Litwie - 7,9, na Słowacji - 14,7. Do krajów najbogatszych w wodę należy Finlandia i Szwecja. Z jednej strony, wynika to po prostu z warunków klimatycznych. Ale znaczenie ma również gęstość zaludnienia, która na północy jest po prostu dużo niższa.
Analizy danych z końca ubiegłego wieku wskazują, że zasoby wodne Polski nie ulegają istotnym zmianom.
Obaj mieszkamy w Warszawie, a akurat to miasto korzysta z kilku ujęć. Pobieramy wodę spod dna rzeki, pobieramy ją z Zalewu Zegrzyńskiego. Wody nie powinno zabraknąć.
Niestety, tak. Nie znam przypadku, w którym wody zabrakłoby zupełnie, są jednak przykłady gmin, w których wprowadzano okresowe ograniczenia w użytkowaniu wody do celów innych niż bytowo-gospodarcze. Wynikało to z niskiego poziomu wody w studniach wykorzystywanych przez wodociągi, co utrudniało zapewnienie odpowiedniego ciśnienia wody w wodociągach.
Pomimo zmian klimatu prognozy na najbliższe lata mówią, że suma rocznych opadów będzie mniej więcej taka sama. Problem tkwi gdzie indziej. Zmienia się ich intensywność.
Z tego powodu najważniejszym zadaniem stojącym przed nami, jest odpowiednie gospodarowanie zasobami. Mówiąc wprost: mamy w Polsce bardzo niski stopień retencji.
Deszcze rzeczywiście są coraz bardziej ulewne. To, co kiedyś spadało w kilkadziesiąt dni, dziś spada w kilka. Nie zatrzymujemy tej wody w wystarczającym stopniu. Spływa ona do rzek, a wraz z nimi do morza i ani my, ani przyroda, nie mamy z niej żadnego pożytku.
Z umiarkowanego, bo potrafi przeniknąć do wód podziemnych i odnowić ich zasoby. Ale takiego opadu jest coraz mniej. I znów: niewiele możemy z tym już teraz zrobić, bo zmienia nam się klimat. Prognozy wskazują, że coraz częściej będziemy świadkami nawalnych deszczy i poprzedzających je długich, suchych okresów.
Zająć się retencją - gromadzeniem zapasów wody, spowolnieniem jej odpływu. Najlepszym pomysłem to mała retencja. Jest najbardziej naturalna i przyjazna dla środowiska. Zapewniają nam ją zielone tereny, pozwalające na gromadzenie się wody. To również oczka wodne, małe zbiorniki. Warto zwrócić uwagę na tworzenie właściwego układu pól ornych, użytków zielonych i lasów, odtwarzanie naturalnych i półnaturalnych siedlisk, w tym siedlisk podmokłych i małych stawów, zamianę pól ornych na użytki zielone, tworzenie roślinnych stref ochronnych – pasów drzew, krzewów.
Nie oszukujmy się. Nie zrezygnujemy nagle z asfaltu i dachów na blokach. Ale wodę z tych terenów też można wykorzystać. Wcale nie trzeba jej wpuszczać do kanalizacji i oddawać rzekom, przez co zwiększa się zagrożenie powodziami. Zamiast tego deszczówkę można kierować do zbiorników, z których będzie sobie spokojnie infiltrowała, czyli przemieszczała się w głąb ziemi. Być może trzeba ją będzie wcześniej trochę podczyścić, ale spokojnie, dysponujemy urządzeniami, które doskonale sobie z tym radzą.
Problemem jest nastawienie. Znam osobiście przypadki osiedli, na których oczka wodne zaczęły przeszkadzać mieszkańcom. Stopniowo doprowadzono do ich likwidacji, tłumacząc, że może do nich wpaść dziecko czy pies. Tylko, że to były oczka o głębokości 30-40 cm.
Staram się powiedzieć, że nasze decyzje są ważne. Mamy do dyspozycji budżety partycypacyjne - korzystajmy z nich. Oczywiście – myślmy przy tym. Bo sztuczne oczko zasilane wodociągami nie ma sensu. Jeśli mamy ogródek - zbierajmy deszczówkę i podlewajmy nią rośliny.
Naszym sojusznikiem są też tereny zielone. I to nieprawda, że w niektórych miejscach niczego nie da się już zrobić. Proszę spojrzeć na Warszawę - drzewa sadzi się nawet w centrum. Przydadzą się na upały, których będzie coraz więcej.
W takim razie proszę oszczędzać wodę na miarę własnych możliwości. Sposobów jest wiele. Najprostsze znają już chyba wszyscy - zastępowanie kąpieli w wannie krótkim prysznicem, zakręcanie wody, gdy z niej nie korzystamy (np. podczas mycia zębów), uszczelnianie kranów i spłuczek, stosowanie spłuczek z opcją mniejszego spłukiwania, używanie zmywarek do naczyń, pranie przy całkowicie wypełnionej pralce, unikanie zmywania pod bieżącą wodą, stosowanie tzw. ekologicznych baterii wyposażonych w perlatory, czy też przyciski ograniczające ciśnienie wody.
Warto też zwrócić uwagę na odpowiedzialne postawy konsumenckie. Wszyscy powinniśmy dbać o to, aby kupować tylko to, co jest rzeczywiście potrzebne, to, co wykorzystamy.
Statystyczny Polak wytwarza około 300 kg odpadów w roku. Tymczasem do wytworzenia wyrzucanej żywności i innych artykułów trzeba wykorzystać znaczne ilości wody. O tym, jak duże są to liczby, mówi tzw. ślad wodny – wskaźnik określający ogólną ilość wody niezbędną do wyprodukowania danej rzeczy. Przykładowo do wyprodukowania kubka mleka potrzeba około 250 litrów wody, do 1 kg chleba około 1 600 litrów wody, a 1 kg wołowiny ponad 15 000 litrów wody. A każdy z nas sam wie, ile wyrzuca jedzenia. Uważam, że chodzi o to, by każdy robił tyle, na ile go stać. Korzystajmy z tego, co mamy, w sposób odpowiedzialny. A jeśli każdy zrobi choć trochę - będzie lepiej.
Kiedyś nie przywiązywano takiej uwagi do aspektów środowiskowych. Być może kogoś skrzywdzę, bo generalizowanie nigdy nie jest dobre, ale kilkadziesiąt lat temu głównym zadaniem planistów było pozbycie się wody z miasta. Jego odwodnienie poprzez sprawne systemy kanalizacji. Swoją drogą, obecnie często się okazuje, że wcale nie są takie sprawne, w wielu miastach nie radzą sobie z nawalnymi deszczami. Dochodzi do podtopień, zalewane są garaże, samochody, drogi stają się nieprzejezdne.
Orać w odpowiednim kierunku, czyli prostopadle do spadku terenu, aby woda zamiast spływać, na dłużej zatrzymywała się w glebie. Orka powinna być też głębsza, dzięki temu woda opadowa łatwiej infiltruje w głąb ziemi.
W tym roku po raz pierwszy mieliśmy suszę już na wiosnę. Przy tej okazji usłyszeliśmy o zjawisku suszy glebowej. Co to takiego?
- Susza jest zjawiskiem złożonym, trudnym do zdefiniowania. Najprościej - to okres, w którym opady są mniejsze niż te, które uznawane są za normalne, co powoduje brak wystarczającej ilości wody niezbędnej do zaspokojenia potrzeb człowieka i środowiska. Jej występowanie przejawia się w odchyleniu od warunków normalnych, czyli przeciętnych warunków określonych na podstawie wieloletnich danych.
W klimatologii przyjmuje się, że ok. 30 lat.
Susza suszy nierówna. Kowalskiemu jest gorąco, zauważa, że dawno nie padało, instynktownie odczuwa, że nadeszła susza. Nazywamy ją meteorologiczną albo atmosferyczną. To po prostu okres, w którym opady atmosferyczne na danym obszarze spadają poniżej stanu uznawanego za "normalny". Jeśli utrzymuje się przez jakiś czas, powoduje suszę rolniczą nazywaną również glebową. Wówczas w glebie jest za mało wody, by zaspokoić potrzeby roślin.
Jeżeli susza glebowa będzie się długo utrzymywać, dojdzie do suszy hydrologicznej. Jej zwiastunem są niskie poziomy wód w rzekach, które z kolei obniżają poziomy wód podziemnych.
Od pewnego czasu - w zasadzie co roku. Ale to nie koniec. Istnieje jeszcze susza socjoekonomiczna, czyli okres, w którym niedobory wody wywierają negatywne skutki na życie człowieka i gospodarkę.
Problemu suszy nie da się prosto rozwiązać. Ludzie często mówią: "o, zaczęło padać, susza się skończyła". Nic z tych rzeczy, nie da się łatwo odzyskać tego, co zabrała susza. Zwłaszcza, jeśli leje jak z cebra. Opady nawalne, które występują coraz częściej, są gwałtowne i krótkie. Kiedy silny deszcz spada na przesuszony grunt, po prostu po nim spływa do najbliższej rzeki czy jeziora. W mieście to samo - do kanalizacji i dalej do rzeki.
Już poprzedni był ubogi w wodę. Padało mniej niż zwykle - w niektórych miejscach nawet od 40 do 60 proc. Zimą spadło niewiele śniegu. A Wisła, jak większość rzek w Polsce, ma ustrój śnieżno-deszczowy. Przyszła wiosna, większe opady wystąpiły w lutym, a potem do drugiej połowy maja deszczu było mniej niż zwykle. To wszystko potęgowało niskie stany wód gruntowych i podziemnych. Ucierpieli rolnicy, a wraz z nimi – każdy z nas.
Nowych pomysłów raczej nie ma. Dużo zależy od pieniędzy, które są przeznaczane na retencję. Jak i również od historii - w wielu krajach Europy Zachodniej - Niemczech czy Włoszech - stopień retencji jest wyższy. Wniosek wszędzie jest ten sam: kluczem jest rozwój małej retencji. Tylko on pozwoli nam w jakimś stopniu przystosować się do zmian klimatycznych.
To są zawsze bardzo trudne wybory. Każda ingerencja w środowisko jest jak reakcja łańcuchowa - tworzą się kolejne dylematy. Zbiorniki zasilają aglomeracje miejskie, elektrownie dają prąd, ale ich istnienie zmienia naturalny bieg rzeki, poważnie przekształcając środowisko. Można nieraz usłyszeć o pomysłach likwidacji Zalewu Włocławskiego, ale ich autorzy często nie zauważają, że sprawa nie jest taka prosta. Co zrobić z osadami na jego dnie? Pełno tam metali ciężkich i innych niebezpiecznych substancji. Gdyby je odkryć, jak wpłynęłyby na środowisko?
Jeśli chodzi o możliwości retencyjne - największe ma właśnie dzika rzeka. Gdy betonujemy jej brzegi i koryta, prostujemy bieg, to sprawiamy, że woda płynie szybciej. Odpływ jest ekspresowy. Dzika rzeka tworzy meandry, woda płynie wolniej, nawadniane są przylegające do niej tereny. Takie warunki są korzystne dla cennych ekosystemów.
Pewnie, tylko koszty takich przedsięwzięć są ogromne. Robi się to częściej w mniejszych rzekach, gdzie stara się przywrócić meandry i naturalny tryb funkcjonowania, jaki miały kiedyś.
I znów powtórzę - mała retencja jest lepsza, bo praktycznie nie oddziałuje na środowisko.
Jeśli mówimy o suszy glebowej, najbardziej narażona jest centralna część kraju. Opadów jest tutaj mniej niż gdzie indziej. Musimy pamiętać, że problem suszy jest wspólny dla wszystkich, chociaż często o tym zapominamy.
Pamięta Pan, że nauczyciele często mówili o obiegu wody? Podkreślano, że ten obieg jest zamknięty. Efekt jest taki, że wiele osób teraz mówi: "ale przecież to, co odpłynie, później wyparuje i w końcu spadnie, więc wychodzi na zero, w takim razie - o jakiej suszy my mówimy?". Sumarycznie - wody jest mniej więcej tyle samo, ale sztuka w tym, aby dobrze, odpowiedzialnie wykorzystać to, co mamy. Ekstremalne zjawiska, w tym susze i powodzie będą się intensyfikowały.