Te wraki z Bałtyku to tykające bomby. Sześć godzin i paliwo może dotrzeć do plaż

Nikt nie sprawdził, ile paliwa znajduje się w kilkudziesięciu wrakach leżących na dnie Morza Bałtyckiego. Jest komisja, która ma się tym zająć, ale od ponad roku nie ustaliła nawet dokładnego podziału kompetencji. Jeden z wraków może złamać się w każdej chwili, a paliwo z niego dotrzeć do polskich plaż.

Przeczytaj więcej podobnych informacji o środowisku na Next.gazeta.pl

41,5 hektara dna morskiego zostało skażone przez paliwo wydobywające się z zatopionego w 1943 r. statku pasażerskiego "Stuttgart". - A może i więcej, nie mieliśmy pieniędzy na dalsze badania - mówi dr inż. Benedykt Hac, w przeszłości kierownik Zakładu Oceanografii Operacyjnej Instytutu Morskiego w Gdańsku, wcześniej komandor, dowódca okrętu badawczego ORP "Heweliusz". Pracując w Instytucie Morskim, kierował projektem monitorowania skażenia dna w miejscach zalegania wraków. 

  • Masz temat, którym powinniśmy zająć się w #EkoŚledztwach Gazeta.pl? Chcesz przekazać ważne informacje? Napisz na wiadomosci@agora.pl, a my skontaktujemy się z Tobą. Zapewniamy anonimowość.

41,5 h to powierzchnia największego w Polsce parku rozrywki "Energylandia", prawie trzy razy więcej niż Park Saski, dziesięć razy więcej niż Rynek w Krakowie. "Stuttgart" leży w Zatoce Puckiej, w obszarze Natura 2000, dwie mile morskie od portu w Gdyni. - Do 2016 r. pobraliśmy 1050 prób gruntu, sprawdziliśmy je, niektóre z substancji znalezione w próbach przekraczały normy 30 tys. razy. Paliwo zawierało całą tablicę Mendelejewa: fenole, rtęć, ołów, cynk, arsen czy miedź. Trzy lata później usłyszeliśmy od Ministerstwa Środowiska, że źle udokumentowaliśmy nasze badania - mówi Hac. 

Niedługo później zespół został zlikwidowany, a wraku i jego okolicy nikt później już tak dokładnie nie badał. 

Jedna z próbek pobranych z dna obok wraku ''Stuttgartu''Jedna z próbek pobranych z dna obok wraku ''Stuttgartu'' archiwum Benedykta Haca

W czasie wojny Niemcy zrobili ze "Stuttgartu" szpital i nadali mu nazwę "Lazaretschiff C". Kiedy spadły na niego amerykańskie bomby, w środku mogło być kilkaset osób. Statek stanął w płomieniach, co zagrażało innym jednostkom, został więc odholowany na redę w Gdyni i ostrzelany przez artylerię. To, co z niego zostało, spoczywało jednak zbyt płytko i stanowiło przeszkodę nawigacyjną. Założono więc ładunki wybuchowe, które rozrywały wrak po kawałku.  

Ile mogło z niego wypłynąć? Według ostrożnych szacunków od 600 do 800 ton paliwa ciężkiego. Zdaniem Haca wyciek trwa. Urząd Morski w Gdyni twierdzi natomiast, że paliwa już tam nie ma, ale nie przeprowadził dokładnych badań potwierdzających tę tezę. - W niektórych miejscach wrak zagłębił się w dno na cztery metry. Powstały przy nim regularne jeziora paliwa cięższego od wody, które czasami potrafi jednak wypłynąć i w postaci czarnych plam trafić na brzeg. Takie jeziora nie istnieją długo bez zasilania. Pamiętam, jak w latach 90. Urząd Morski intensywnie poszukiwał statku, który zrzucił paliwo. Nikt nie chciał przyznać, że pochodzi ono spod powierzchni. Takie wylewy zdarzały się już wcześniej, ale były ukrywane przez odpowiednie służby. 

W pobliżu wraku rybacy łowią żerujące przy dnie płastugi. Krąży żart, że do ich smażenia nie potrzeba oleju.  

- Można powiedzieć, że w przypadku "Stuttgartu" katastrofa ekologiczna jest już za nami. Teraz będziemy śledzić jej skutki, które potrwają kilkaset lat, dopóki z zanieczyszczeniem nie poradzą sobie odpowiednie bakterie. No chyba, że ktoś jednak zdecyduje się oczyścić ten teren, a da się to zrobić. Na tych 40 hektarach dno jest tak skażone, że właściwie nic tam nie żyje, ale wszystko, co ma z tym miejscem kontakt, pobiera substancje toksyczne i podaje je dalej. "Stuttgart" jest cichym trucicielem. Sami hodujemy sobie problemy - mówi Hac. 

I podaje przykład: 40 hektarów pola zalanych paliwem do tego stopnia, że miejscami przenikło na metr w głąb ziemi. - Wyobrażam sobie ekologów brodzących w tej pulpie i krzyczących, że właśnie zatruliśmy pół Polski. A tu nic nie widać - czasem pojawi się plamka, czasem bąbelek, czasem rybak sprzeda intensywnie pachnącą paliwem flądrę.

Zespół bez porozumienia 

Na dnie Bałtyku leży kilka tysięcy wraków. W polskiej części - 415. W samej Zatoce Gdańskiej - ok. 100. Szacuje się, że przynajmniej w 20 znajdują się spore ilości paliwa.

- Nasze przewidywania opieramy głównie na wiedzy historycznej. Władze naszego kraju nie wykonały do tej pory żadnych ocen ryzyka. Wraki trzeba zacząć w końcu badać, bo nie wiemy nawet, ile zostało nam czasu na reakcję - mówi Olga Sarna z Fundacji MARE, która razem z Hacem zorganizowała ekspedycję na wrak innego bałtyckiego statku - "Frankena".

''Franken'' po bombardowaniu''Franken'' po bombardowaniu (materiały archiwalne)

Zagrożeniem jest też broń chemiczna i amunicja, które w dziesiątkach tysięcy ton zostały zatopione w kilku miejscach po I i II wojnie światowej. Część z nich została rozciągnięta w różne strony Bałtyku przez rybaków posługujących się sieciami trałującymi. 

Z wrakami problemy są dwa. Pierwszy - nikt dotąd nie sprawdził, ile jest w nich paliwa. Drugi - nie ma zgody, kto ma się tym zająć. 

Dwa lata temu kontrolę w tej sprawie przeprowadziła NIK. W raporcie można przeczytać, że administracja morska i administracja ochrony środowiska nie tylko nie rozpoznają zagrożeń, nie szacują ryzyka związanego z materiałami niebezpiecznymi, ale również nic nie robią z wrakami, o których wiedzą, że są niebezpieczne.

Pod koniec 25 września 2020 r. Mateusz Morawiecki powołał międzyresortowy zespół, który ma się tym zająć. W jego skład wchodzą ministrowie m.in. Infrastruktury, Klimatu i Środowiska, Edukacji, Spraw Wewnętrznych i Administracji, dyrektorzy Urzędów Morskich, wojewodowie, Generalny Inspektor Ochrony Środowiska czy Dyrektor Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa. 

Na czele zespołu stanął Minister Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. 6 października jego ministerstwo zostało zlikwidowane. 

W tej chwili zespołem kieruje Ministerstwo Infrastruktury. Do tej pory odbyły się dwa spotkania, ostatnie na początku października. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy - ustalono niewiele. Doszło do sporów kompetencyjnych, nikt nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za pozostałości po wojnach. Potwierdziliśmy to, wysyłając zapytania do członków zespołu. Odpowiedzieli nam, że monitorowanie wraków i przeciwdziałanie katastrofie nie leży w ich kompetencjach. Jedynie Urząd Morski w Gdyni odpisał, że monitoruje wrak "Frankena". Z powietrza. Za pomocą satelitów i samolotów. Przeprowadził również w tym roku badania hydrograficzne, ale wrakowi z bliska się nie przyjrzał.

- To nie może być zespół międzyresortowy, bo wszyscy przerzucają się odpowiedzialnością i oddelegowują do tak poważnego zadania kilka osób, które mają milion innych rzeczy na głowie. Musi zostać powołana grupa ekspertów, która zajmie się tylko i wyłącznie sprawami wraków i broni zalegającej na dnie Bałtyku. Tak się robi w innych krajach i tam to działa - uważa Sarna.

- Kiedy 40 lat temu zaczynałem badać wraki, robiłem to przez zwykłą ciekawość - opowiada Hac. - Gdy 20 lat temu zacząłem zajmować się wpływem wraków na środowisko, temat był niemodny i niszowy. W 2016 r. napisałem dla ministerstwa raport dotyczący „Stuttgartu". Przerazili się, kwestionowali jego wymowę i zatrzymali sprawę dla siebie. Wiedza na temat wraków wcale nie była niejawna, leżała sobie w jakimś biurku. Urzędnicy zostawili pewne kwestie dla siebie. 

Spór o zbiorniki "Frankena" 

Temat wraków wrócił ze zdwojoną siłą w 2018 r., kiedy Hac razem z Fundacją MARE zorganizował ekspedycję do wraku „Frankena" (przeczytaj raport Fundacji MARE >>). Sam statek zrobił na nim piorunujące wrażenie. Ma 179 m, prawie tyle co Długi Targ w Gdańsku, i gdyby go tam wstawić, trzeba by wyburzyć parę kamieniczek, bo nie wszędzie zmieściłby się na szerokość, a jego nadbudówka sterczałaby do połowy wieży ratusza. 

Wizualizacja - 'Franken' na Długim Targu w GdańskuWizualizacja - 'Franken' na Długim Targu w Gdańsku (materiały z raportu Fundacji MARE)

"Franken" był nowoczesnym tankowcem. Posiadał kilkanaście dużych zbiorników, w wielu mieściło się po 1000 ton paliwa, a w sumie - 9,5 tys. ton. Paliwo wiózł różne - ciężkie, lekkie, naftę lotniczą, posiadał też zbiorniki na przerobione oleje, magazyny z bronią, amunicję kalibrów od 20 do 280 mm, rakiety, torpedy. Stanowił jednostkę wsparcia dla grupy uderzeniowej Thiele, która trzymała w szachu Sowietów - strzelała w nich kilkadziesiąt kilometrów wgłąb lądu i zabezpieczała operację „Hannibal", czyli ewakuację Niemców z Prus. Sowieci dopadli „Frankena" 8 kwietnia 1945 r. Widzieli, że jeśli go zniszczą, przełamią linię obrony przeciwnika. Bomby urwały dziób, który dziś leży 400 metrów od reszty wraku. Wybuch zabił kapitana i wielu członków załogi. Część paliwa została uwolniona i zapaliła się.  „Franken" spoczywa 70 metrów pod powierzchnią morza, w samym środku Zatoki Gdańskiej, 6 mil na południowy-wschód od Helu, w niecce o powierzchni 3 hektarów. Nieckę częściowo wypełnia uwodnione paliwo ciężkie. 

- Nie miałem prawa ani technicznych możliwości, żeby zajrzeć do zbiorników, ale z moich obliczeń wynika, że we wraku wciąż znajduje się kilkaset ton paliwa, może nawet 1000. 10 dni przed zatonięciem wywiad angielski przechwycił informację, że „Franken" ma na pokładzie ponad 3 tys. ton paliwa. Część  na pewno oddał przez kolejne dni, ale nie było tak, jak twierdzi Urząd Morski - "Franken" nie był stacją benzynową dla każdego statku, który tego potrzebował. Jestem oficerem marynarki wojennej, komandorem rezerwy, przez 10 lat dowodziłem okrętem wojennym, wiem jakie priorytety stawia marynarka - to paliwo nie było przeznaczone dla uciekinierów z Prus, tylko dla okrętów grupy Thiele. W jej skład wchodziły ciężkie krążowniki oraz duży zespół niszczycieli. Bez nich ewakuacja byłaby niemożliwa.  

Hac nie wierzy też w teorię, że nawet jeśli we "Frankenie" było jakieś paliwo, to już dawno go nie ma, bo przez 75 lat uwolniło się i rozmyło w Bałtyku. - Potrzeba ok. 130 lat, żeby rdza przeżarła 15-milimetrową stal, z której zbudowany jest kadłub "Frankena" - mówi. 

Nie wiadomo więc, ile dokładnie paliwa wciąż w nim jest, ale możemy do tego dodać ok. 300 ton, bo tyle przewoził dla własnych potrzeb - jako duży statek dużo palił. To konkretne paliwo znajdowało się w ośmiu zbiornikach - pod częścią rufową, siłownią, przed nadbudówką. - Widziałem te zbiorniki. Są całe, nie ma na nich śladów rozszczelnienia czy uszkodzeń - mówi Hac.  

I dodaje, że paliwo z "Frankena" wydobywa się przynajmniej od 20 lat, bo od takiego czasu jest widoczne na powierzchni w formie dwóch plam o średnicy ok. 10 metrów.  

- Dopiero tamta ekspedycja na "Frankena" sprawiła, że o problemie wraków zaczęto w Polsce mówić głośniej, a NIK przeprowadziła w tej sprawie kontrolę - mówi Sarna. - Ale "Franken" miał być tylko pierwszym wrakiem z wielu, dzięki niemu chcieliśmy naświetlić problem i sprawić, że zbadane zostaną kolejne statki. Niestety, rządzący skupili się na tym, czy we „Frankenie" jest rzeczywiście jakieś paliwo. Jakby inne wraki nie istniały, a problem był jednostkowy, a nie systemowy. Usłyszeliśmy, że nie sprawdziliśmy, czy w zbiornikach „Frankena" jest paliwo. I to prawda - nie mogliśmy sprawdzić, ponieważ nie mieliśmy uprawnień. Takie badania może przeprowadzić tylko marynarka wojenna.

Z raportu NIK-u wynika, że nurkowie marynarki wojennej są przeszkoleni do prowadzenia działań podwodnych do głębokości 52 metrów. Wrak „Frankena" spoczywa 20 metrów głębiej.

"Franken" niedługo może się złamać 

Wrak ułożył się kłopotliwie, w poprzek nurtu, który tworzy prąd przydenny. A to sprawia, że strumień wody niosący namuł trafia w jego środkową część, zakopuje ją w piasku, potem szuka obejścia i gdy znajduje je po obu stronach statku, zabiera ze sobą grunt. Można to sobie wyobrazić jako 130-metrową belkę podpartą jedynie na środku. - Nie ma siły, która uchroniłaby wrak przed przełamaniem się. "Franken" pęknie, może się to wydarzyć w każdej chwili. Co istotne, pęknie w miejscu, gdzie znajdują się zbiorniki wyglądające na nieuszkodzone. Jeśli jest w nich ropa, a nie paliwo ciężkie, to przy odpowiednim prądzie i wietrze w ciągu 6-7 godzin dotrze ona do plaż - mówi Hac. 

"Franken" jest otoczony plażami z trzech stron. Paliwo skazi rezerwaty przyrody, obszary Natury 2000, siedliska ptaków, miejsca, gdzie żyją foki. Jeśli zawieje z południowego-wschodu, wiatr wpędzi paliwo do Zatoki Puckiej, gdzie prawdopodobnie koncentruje się większość bałtyckiej populacji zagrożonego wyginięciem morświna - szacuje się, że tych ssaków w Bałtyku pływa już dziś tylko 500 i utrata choćby jednego może być tragiczna w skutkach.

Przykład niszczenia wraku przez silne prądy omywające kadłubPrzykład niszczenia wraku przez silne prądy omywające kadłub raport Fundacji MARE

Nie sposób policzyć, ile zamknięcie plaż kosztowałoby gospodarkę, ale jak niebezpieczne dla ludzi i środowiska potrafią być katastrofy ekologiczne wynikające z wycieków paliw do mórz przybrzeżnych, przekonali się Brytyjczycy i Francuzi w 1967 r., gdy u wybrzeży Kornwalii rozbił się liberyjski tankowiec "s/s Torrey Canyon". Z jego wraku wydostało się 120 tys. ton ropy. Skażonych zostało 190 km wybrzeża Wielkiej Brytanii i 80 km wybrzeża Francji. Ekolodzy policzyli, że ekosystem zbierał się po tej katastrofie przynajmniej przez sześć kolejnych lat. 

Miliony, których nie ma

Paliwo ze "Stuttgartu" i "Frankena" da się usunąć. Robi się to na całym świecie, ale nie jest to tanie. Wszystko zależy od warunków, głębokości, na której znajduje się wrak, ilości paliwa i wybranej metody. Kwoty mogą wahać się od kilku do kilkudziesięciu milionów dolarów w przypadku jednego wraku, ale w wyjątkowo trudnych przypadkach w grę wchodzą setki milionów. Wstępne szacunki dotyczące "Frankena" wskazują, że koszty powinny zamknąć się w przedziale 5-23 mln dolarów. 

Minister Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej Marek Gróbarczyk 13 lipca 2020 r. w odpowiedzi na interpelację grupy posłanek napisał: „Należy ponownie podkreślić, że w sytuacji ewentualnego uwolnienia paliwa Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa jest przygotowana organizacyjnie i sprzętowo do usunięcia rozlewu znacznie większego, niż potencjalnie mogący wystąpić w przypadku wraku t/s Franken."  

Gróbarczyk powołał się na analizy, według których we "Frankenie" może zalegać między 700 a 1500 ton paliwa. 

Zapytaliśmy Morską Służbę Poszukiwania i Ratownictwa (SAR) o ich możliwości sprzętowe - dysponują statkiem "Kapitan Poinc", którego zbiorniki mają pojemność 513 m3 i "Czesławem II", który jest o wiele mniejszy i może zebrać 20 m3. W sumie oba statki mogą więc zebrać ok. 600 ton paliwa. - Potrzebujemy maksymalnie dwóch godzin, żeby przygotować się do akcji i kolejnych dwóch, trzech, żeby dotrzeć na miejsce wycieku - do "Frankena". Po napełnieniu zbiorników, ktoś musi odebrać od nas ich zawartość. Jeśli nie odbierze, to będziemy zmuszeni wrócić do Gdyni albo Gdańska, opróżnić zbiorniki i ponownie udać się na miejsce wycieku. Chyba że w akcji pomogłaby inna jednostka, np. Urzędu Morskiego w Gdyni - mówi Maciej Grzonka z Morskiej Służby Poszukiwania i Ratownictwa, który pełni obowiązki Kierownika Działu Zwalczania Zagrożeń i Zanieczyszczeń na Morzu. 

Urząd Morski w Gdyni dysponuje statkiem Zodiak II, który może zebrać jednorazowo trochę ponad 200 ton paliwa. Dodajmy do tego 600 ton, które mogą zabrać jednostki SAR-u. To może być wciąż za mało, jeśli wyliczenia ministra Gróbarczyka były słuszne. 

A co ważniejsze - akcja likwidacji zanieczyszczeń jest możliwa tylko w określonych warunkach atmosferycznych. - W razie złej pogody - nie ma możliwości skutecznego zbierania uwolnionego paliwa. Jesteśmy w stanie zebrać tylko to, co znajdziemy na powierzchni morza. Skażonego dna nie ruszymy, bo nie mamy nurków ani specjalistycznego sprzętu. W chwili zetknięcia paliwa z brzegiem, kończy się nasza odpowiedzialność, ale jesteśmy gotowi wspomóc działania ratownicze prowadzone przez Państwową Straż Pożarną oraz Urzędy Morskie - mówi Grzonka.

Kto jeszcze mógłby im pomóc? Straż Graniczna i wojsko, ale trudno powiedzieć w jakim zakresie, bo to nie są ich codzienne obowiązki. Przy ich udziale łańcuch decyzyjny wydłużyłby się do kilku dni. 

Statek, którego nie ma 

Rozwiązaniem byłaby druga duża jednostka. Morska Służba Poszukiwania i Ratownictwa miała taką dostać - nowy statek kosztowałby 274 mln zł, z czego 85 proc. wynosiło dofinansowanie unijne. Przetarg jednak anulowano, a służba prawie została rozwiązana. - Uważam, że to największe nieporozumienie naszych czasów. Zrezygnowaliśmy z ogromnego dofinansowania na statek, który rozwiązałby bardzo wiele problemów - mówi Olga Sarna z Fundacji MARE.

Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, przetarg mógł zostać anulowany, ponieważ 15 proc. kwoty, którą Polska miała zapłacić za nowy statek, chciano przeznaczyć na przekop Mierzei Wiślanej. - W naszej części Bałtyku wzrasta ruch pasażerski i ruch gazowców. Jeśli wydarzy się jakaś katastrofa, nie jesteśmy na nią przygotowani, bo nie mamy statku, który mógłby zabrać na pokład 200-300 rozbitków. Od jednego z polityków PiS usłyszałem, że w razie czego będziemy prosić o pomoc Niemców i Duńczyków - mówi poseł Lewicy Marek Rutka. - No i co ze zobowiązaniem wynikającym z konwencji londyńskiej, z której wynika, że musimy posiadać taką jednostkę? Co, jeśli pomocy będzie potrzebowało jedno z państw bałtyckich, a my jej nie będziemy w stanie udzielić? Czy zdajemy sobie sprawę, jak wysokie odszkodowania będziemy musieli zapłacić? To, że po 10 latach starania o dofinansowanie straciliśmy szansę na nowy, duży statek wielozadaniowy jest skandaliczne - pyta Rutka.

Ministerstwo Infrastruktury składa Morskiej Służbie Poszukiwania i Ratownictwa obietnice, że niedługo pojawią się nowe jednostki, ale tej największej SAR nie doczeka się w ciągu najbliższych 2-3 lat, bo jej powstanie jest skomplikowanym procesem - już dziś trzeba by zacząć pracować nad przetargiem na jego projekt i budowę.  

Jest jeszcze coś: statki, którymi dysponuje SAR są już wiekowe. "Kapitan Poinc" ma już 25 lat, a "Czesław II" - 33. - Oprócz budowy dużego statku wielozadaniowego, musimy wymienić również siedem mniejszych jednostek, które stanowią główny trzon naszej floty ratowniczej. Mają już po 20 lat - mówi Grzonka.

- Łudzimy się, że gdy płonie las, to jedna jednostka straży pożarnej będzie w stanie go szybko ugasić. Może i dysponujemy wystarczającymi środkami, by w razie niezbyt gwałtownego wylewu z "Frankena" zebrać paliwo wypływające na powierzchnię, ale co będzie, jeśli nikt tego wylewu w porę nie zauważy? Co, jeśli paliwo zacznie wydostawać się w nocy albo w trakcie sztormu? Co jeśli w tym samym czasie paliwo wypuści inni wrak? - pyta Hac. - Nikt nie może sprawdzić, co dzieje się z "Frankenem", bo po mojej ekspedycji został zamknięty dla nurków.

Budżet, którego nie ma

Na całym świecie istnieje ponad osiem tysięcy wraków uznawanych za niebezpieczne. Jak bardzo są niebezpieczne, przekonali się w sierpniu 2019 r. Bułgarzy. "SS Mopang" po stu latach na dnie wypuścił ok. 100 ton paliwa do Morza Czarnego. Plama miała 2 km szerokości i 400 metrów długości. 

 Rok wcześniej amerykańska marynarka wojenna wypompowała prawie milion litrów mazutu z krążownika „Prinz Eugen", który stał do góry dnem na płytkich wodach atolu Kwajalein. USA posiada budżet na oczyszczanie dwóch-trzech wraków rocznie.

Podobny program mają Brytyjczycy (dwa-pięć wraków rocznie), Szwedzi i Finowie (dwa-trzy wraki rocznie) czy Norwedzy (w ciągu 20 lat oczyścili osiem niebezpiecznych wraków). 

Polska takiego budżetu nie ma.

- W naszej części Bałtyku leży kilkanaście okrętów podwodnych, które mogły mieć w zbiornikach po kilkadziesiąt ton paliwa. Nie wiemy, ile się wylało, a ile wciąż zalega. Są jeszcze „Steuben", „Goya" i „Wilhelm Gustloff", ogromne statki, na których podczas ewakuacji Prus zginęło w sumie kilkanaście tysięcy ludzi - każda z tych tragedii była większa od „Titanica". Wszystkie zatopione jednostki były w drodze, co oznacza, że wiozły pewną ilość paliwa. Może nawet kilkaset ton. Ale tego również nie wiemy, bo nikt nie sprawdził. To są wraki stalowe, które niedługo się rozpadną. I wtedy paliwo uwolni się do Bałtyku - alarmuje Hac. 

Wysłaliśmy do Ministerstwa Infrastruktury i sekretarza międzyresortowego zespołu zajmującego się wrakami i bronią chemiczną pytania o nowy statek dla SAR-u, losy unijnego dofinansowania, postępy w pracach zespołu, podział kompetencji. Do momentu publikacji tego artykułu, nie otrzymaliśmy odpowiedzi.

Więcej o: