Dwóch Polaków, huraganowe wiatry Grenlandii i niedźwiedzie polarne. Wyprawa rozpocznie się od męczarni w śnieżnym labiryncie

- Miejscowi mówią na niego piteraq, czyli "ten, który cię atakuje". Taki wiatr jest śmiertelnie niebezpieczny, potrafi rozpędzić się do 300 km/godz - mówi Mateusz Waligóra, który z Łukaszem Superganem rozpoczyna marsz przez Grenlandię. Do tej pory ukończyło go dziesięciu Polaków.

Gazeta.pl jest patronem medialnym wyprawy Mateusza Waligóry i Łukasza Supergana na Grenlandię. Co tydzień będziemy informować o postępach ich wyprawy. Wyprawa do Arktyki jest pretekstem, aby przyjrzeć się zmianom klimatu, które w tym rejonie są jednymi z najszybszych na świecie.

Dominik Szczepański: Za oknem w końcu wiosna. Jak wyobrazić sobie przejście Grenlandii na nartach?

Mateusz Waligóra*: Na własne potrzeby dzielę te 600 km, które mamy pokonać, na trzy etapy. Naszą wędrówkę zaczniemy w Kangarlussuaq, miasteczku leżącym na zachodnim wybrzeżu największej wyspy świata. Stamtąd pójdziemy na wschód.

Początek będzie wymagający, musimy wejść na lądolód, a to niebezpieczne miejsce, pełne szczelin. W tym roku na Grenlandii jest mało śniegu, lodowiec nie ma więc pokrywy chroniącej go przed promieniami UV. Spodziewamy się, że przyjdzie nam omijać miejsca, gdzie lód się roztopił, tworząc jeziorka i lodowcowe rzeki. 

Jak w labiryncie?

Tak, tyle że jeśli się pomylimy, to zawrócić będzie ciężko, i to dosłownie, bo na początku wyprawy każde z sań ważą ok. 80 kg. Musimy je przez te roztopiska przeciągnąć. Szacujemy, że w pierwszych dniach nasza prędkość wyniesie jakieś 7-10 km na dzień.

Dlaczego sanie będą ważyć aż 80 kg i jak zamierzacie pokonać z takim ciężarem teren pełen szczelin?

Szczeliny są mniej niebezpieczne, gdy pokonuje się je na nartach. Wówczas ciężar ciała rozkłada się na większą powierzchnię. Kiedy wejdziemy na nartach na szczelinę przysypaną śniegiem, jest szansa, że w nią nie wpadniemy.

Wykorzystamy narty typu backcountry, z wolną piętą, trochę szersze niż narty śladowe. Nie tyle się na nich przesuwamy, co chodzimy i dzięki nim utrzymujemy się na powierzchni.

Podczas drugiego etapu wyprawy, już po wejściu na lądolód, będziemy poruszać się pod górkę przez kilkaset kilometrów. Wciąż na nartach, dzięki wykorzystaniu specjalnych nakładek, tzw. fok, które sprawiają, że można na nich podchodzić. 

Co do wagi - musimy zabrać ze sobą wszystko, co potrzebne do przeżycia 30 dni w trudnych warunkach.

Czyli?

Zacznę od samych pulek - polarnych sań. Moje są stosunkowo długie, mają 170 cm. Wrzucę na nie kilkadziesiąt posiłków liofilizowanych, kilka kilogramów masła, kilogram sera, 9 kg czekolady, 3,5 kg chałwy, blisko 4 kg bakalii i 2 kg suszonego mięsa renifera, które kupimy na miejscu.

Pierwszy raz w życiu podpisałem ubezpieczenie związane z akcją ratunkową, w którym musiałem zadeklarować, że będę ze sobą posiadał żywność na okres trwania wyprawy o zawartości przynajmniej 5 tys. kcal. dziennie. Tyle energii potrzebujemy, żeby się ogrzać.

Na pulkach będzie też namiot z podwójnym stelażem - nasz dom na najbliższe 30 dni, schronienie, w którym przetrwamy huragany. Te na Grenlandii rodzą się nagle, czasem po wielogodzinnej ciszy. Namiot wzmocnimy wieloma odciągami, w razie potrzeby obudujemy go śnieżnym murem. 

Mateusz Waligóra podczas przygotowań do wyprawy na GrenlandięMateusz Waligóra podczas przygotowań do wyprawy na Grenlandię fot. Daniel Grodziński

Jak mocne wiatry wieją na Grenlandii?

Zdarzało się, że potrafiły rozpędzić się do 300 km/godz. Miejscowi mówią na taki wiatr piteraq, czyli "ten, który cię atakuje". Piteraqi są śmiertelnie niebezpieczne. Zabijały już polarników.

Żeby przetrwać miesiąc w śnieżnym pustkowiu, musimy dużo pić. Zabieramy dwie kuchenki i 10 litrów paliwa. Zdublowaliśmy też panele słoneczne, dzięki którym będziemy ładować elektronikę, mamy podwójne kompasy, GPS-y, środki łączności.

Czego obawiacie się najbardziej?

Zaraz opowiem o niedźwiedziach, ale jeszcze kilka słów o sprzęcie, bo od niego zależy nasze bezpieczeństwo. W wielu kwestiach wyprawa przez Grenlandię przypomina tę przez Gobi - tam musiałem uważać na węże, tutaj na szczeliny, w obu przypadkach piechur odbiera niewielką liczbę bodźców, porusza się po otwartym terenie, ma podobne problemy z nawigacją i cały czas musi zachować czujność, co jest fascynujące, ale wykańczające.

To, co z mojej perspektywy najbardziej różni wyprawy na pustynie piaszczyste i śnieżne, to podejście do odzieży. Nie mróz i wiatr są największymi problemami na Grenlandii, a wilgoć. Jeśli przemoczymy ubrania, to zamarzną i staną się praktycznie bezużyteczne. Nie możemy iść więc za szybko i ubierać za ciepło. Nawet przy minus 20 stopniach i silnym wietrze, będzie nam gorąco. Głównie z powodu ciężkich sań.

Jak się ubrać?

W bieliznę i kurtkę chroniącą przed wiatrem i opadami śniegu. Puchówkę zakładać będziemy dopiero podczas przerw. Jeśli zmarzniemy w trakcie marszu, wspomożemy się dodatkową warstwą z polaru. Nocami wejdziemy do nylonowych worków.

Dlaczego?

Żeby ochronić puch. Dopiero na te worki nałożymy puchowy śpiwór, a następnie śpiwór syntetyczny. A na wierzch - znów nylonowy worek. 

Po co dwa nylony?

Pierwszy, wewnętrzny, żeby wilgoć ciała nie przenikła do puchu od środka. Gdy śpimy, wydychamy ciepłe powietrze, które skrapla się na ściankach namiotu i może zamoczyć śpiwór od zewnątrz. Stąd drugi nylon. Takie worki włożymy też do butów.

Gdy wszystko zsumować, okaże się, że sanie na początku będą ważyć nawet 80 kg. 

Nie da się tego zmniejszyć?

O ile w wyprawach górskich sprzęt z roku na rok staje się coraz mniejszy i lżejszy, to wyprawy polarne bazują na sprzęcie sprawdzonym od lat, a tego jest na rynku coraz mniej. Kupienie prostej polarowej bluzy jest coraz trudniejsze, bo u producentów dominują nowości zrobione z różnych mieszanek materiałów i syntetycznych ocieplin. W rejonach polarnych sprawdzają się natomiast rozwiązania, które były stosowane 40 lat temu. Sprzęt ma być wytrzymały i łatwy do naprawy.

Na szczęście po pierwszym, mozolnym etapie kluczenia między szczelinami i roztopiskami będziemy mieli już trochę mniej jedzenia i na lądolód wejdziemy lżejsi.

Czego się tam spodziewacie?

Wędrówki pod górkę aż do najwyższego punktu trasy. Polarnicy nazywają go po prostu "summit" [z ang. szczyt]. Potem będzie delikatnie, jednak wyczuwalnie w dół. Na koniec znów czekają nas szczeliny, roztopiska i zejście do fiordu aż do Isortoq, osady na wschodnim wybrzeżu Grenlandii.

W tej końcowej fazie musimy być jeszcze czujniejsi niż wcześniej, bo tam, na wschodzie, najłatwiej spotkać niedźwiedzia polarnego. Wyczuwa człowieka z 15 km, potrafi biec z prędkością 60 km/godz. Jest drapieżnikiem z krwi i kości, nie robi mu wielkiej różnicy, czy zapoluje na nas, fokę czy morsa. Ofiarę tropi przez wiele kilometrów, a po Grenlandii porusza się pewniej niż my po naszych mieszkaniach.

Co zrobicie, jeśli go spotkacie?

Mam nadzieję, że będziemy na tyle czujni, żeby dowiedzieć się o jego obecności wystarczająco wcześnie. Wtedy spróbujemy go odstraszyć flarami. Jeśli to nie pomoże, naszą ostatnią szansą będzie wystrzał z broni palnej, do której posiadania jesteśmy zobowiązani. 

Być może pierwsze niedźwiedzie zobaczymy dużo wcześniej, niż teraz zakładamy. Zdarzało się, że polarnicy spotykali je nawet w okolicach najwyższego punktu lądolodu. 

Tak daleko od brzegu?

Z roku na rok te drapieżniki powiększają swoje terytoria. Migrują w poszukiwaniu lodu, którego na Grenlandii jest coraz mniej. Bez lodu trudniej im polować, bo to właśnie w pobliżu lodu wynurzają się foki chcące zaczerpnąć powietrza. 

Naukowcy podejrzewają, że kiedy zabraknie lodu, znikną też niedźwiedzie. Jeśli nie zatrzymamy globalnego ocieplenia, nie zmniejszymy drastycznie emisji gazów ogrzewających atmosferę, w 2040 r. urodzi się tak mało niedźwiedzi polarnych, że cała populacja będzie zagrożona i prawdopodobnie zniknie z północy do końca wieku. Największe szanse na przeżycie będą mieć niedźwiedzie z kanadyjskiego archipelagu Wysp Królowej Elżbiety. Szacuje się, że dziś na wolności żyje ok. 26 tys. tych drapieżników.

Mateusz Waligóra podczas przygotowań do wyprawy na GrenlandięMateusz Waligóra podczas przygotowań do wyprawy na Grenlandię fot. Daniel Grodziński

Jak sobie radzisz z myślą, że możecie je spotkać?

Słabo. Kupiłem sobie dużego białego pluszaka, któremu dałem na imię Svalbard i razem z synami jakoś się z nimi oswajamy. 

Po co ci ta wyprawa na Grenlandię?

Marzyłem o niej od dziecka. Przejście największej wyspy świata jest celem samym w sobie, ale tak się złożyło, że mam też inne powody, aby tam jechać. 

Pod koniec roku chcę spróbować samotnej wędrówki na biegun południowy, więc przejście Grenlandii jest idealnym sprawdzianem, podczas którego mogę nauczyć się nowych rzeczy, a pozostałe sprawdzić.

Kup limitowaną książkę i pomóż Mateuszowi Waligórze dojść na biegun południowy >>

Trzeba przejść Grenlandię, żeby dostać pozwolenie na biegun południowy?

Nie, i jestem tego przykładem. Pozwolenie już mam, dostałem je dzięki doświadczeniu zebranemu na pustyniach i innych wyprawach napędzanych siłą mięśni. Chcę tam jednak pojechać, bo mam wrażenie, że zmienia się postrzeganie trawersu Grenlandii. Od kilkunastu lat organizowane są komercyjne wyprawy. Każdy z nas, jeśli tylko ma wystarczające doświadczenie i pieniądze, może się na taką wyprawę zapisać. Razem z innymi stworzy grupę, którą poprowadzi przewodnik. 

Świat wypraw polarnych zmienił się od złotych czasów Ernesta Shackletona, Roalda Amundsena, Roberta Scotta i Fridtjofa Nansena, który jako pierwszy przeszedł Grenlandię. Zmiany przyśpieszają, dlatego cieszę się, że jedziemy teraz. 

Zresztą, zmienia się też sama Grenlandia.

To znaczy?

Do tej pory przeszło ją dziesięciu Polaków: Marek Kamiński, Wojciech Moskal, Grzegorz Gontarz, Szymon Gontarz, Piotr Zaśko, Rafał Król, Norbert Pokorski, Wojciech Ostrowski, Piotr Pustelnik i Ewa Rzewuska, jako pierwsza Polka. 

Pierwszego polskiego przejścia w historii dokonali Kamiński i Moskal w 1993 r. Jestem pewny, że oni widzieli całkiem inną wyspę, niż zobaczymy ją teraz z Łukaszem Superganem. Arktyka jest soczewką dla zmian klimatu, które widać tam szybciej niż w umiarkowanych szerokościach geograficznych. Że robi cię cieplej, widać po malejącym zasięgu lodu, po coraz wyższym stanie oceanu. 

Dzieje się też coś, czego nie widać. Naukowcy nawet w rejonach polarnych odnajdują cząstki mikroplastiku. Ostatnie badania dowiodły, że znajduje się nawet w naszej krwi. Świat zmienia się tak dynamicznie, że nie chcę odkładać rzeczy na później.

Jednocześnie mam świadomość, że pomijając zmiany klimatu i trochę lepszy sprzęt, nasza wędrówka będzie przypominać to, z czym polarnicy mierzyli się 40 lat temu. Idziemy na własną rękę, nie mamy wsparcia z zewnątrz, jesteśmy samowystarczalni, a sanie są tak samo ciężkie jak kiedyś. 

*Mateusz Waligóra – specjalista od wyczynowych wypraw w najbardziej odludne miejsca planety. Szczególnie upodobał sobie pustynie: od Australii po Boliwię. Na koncie ma rowerowy trawers najdłuższego pasma górskiego świata – Andów, samotny rowerowy przejazd najtrudniejszą drogą wytyczoną na Ziemi – Canning Stock Route w Australii Zachodniej, samotny pieszy trawers największej solnej pustyni świata – Salar de Uyuni w Boliwii oraz pierwsze samotne przejście mongolskiej części pustyni Gobi. Członek The Explorers Club.

Więcej o: