Brak kontroli, niedofinansowanie, niejasne raporty finansowe, brak wyobraźni, ignorancja. Tupolewizm.
Jeśli prześledzić, co przez lata działo się w instytucjach odpowiedzialnych za dbanie o polskie rzeki, można wywnioskować, że do katastrofy ekologicznej na Odrze musiało dojść i dało się ją przewidzieć. I że bez gruntownych reform los Odry może podzielić w każdej chwili każda inna rzeka.
- To nie jest katastrofa ekologiczna, to jest ekologiczna zbrodnia, ekocyd. Rozważcie pisanie w ten sposób - zaproponował na Twitterze Bohdan Pękacki, dziś pracownik Lasów i Obywateli, wcześniej m.in. Greepeace’u i Prawników Dla Ziemi. W rozmowie z Gazeta.pl dodaje, że używanie słowa "katastrofa" uwalnia od odpowiedzialności, a za to, co wydarzyło się na Odrze, winę ponoszą ludzie.
Konkretne dowody tłumaczące dramatyczny stan polskich rzek pojawiają się w raportach Najwyższej Izby Kontroli i danych zbieranych przez Główny Urząd Statystyczny. Z tych dokumentów wyłania się obraz systemu, w którym zawodzą wszyscy - Wody Polskie, Główny Inspektorat Ochrony Środowiska, nadzorujące ich ministerstwa - infrastruktury oraz klimatu i środowiska - a także wojewodowie i samorządy.
Państwowe Gospodarstwo Wodne Wody Polskie powstało w 2018 r. Nowa instytucja przejęła zadania samorządów, Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej i siedmiu regionalnych zarządów, które wcześniej gospodarowały wodą. Centralizacja nastąpiła, bo wymagała jej Unia Europejska, a Polska zgodziła się, żeby skorzystać z unijnych funduszy.
Wody Polskie utrzymują się z m.in. opłat za usługi wodne i dotacji z budżetu państwa. W jakiej są kondycji? Nie wiadomo.
W październiku 2020 r. NIK opublikowała raport, który ujawnił chaos panujący w sprawozdaniach WP. Korygowano je wielokrotnie, a rozbieżności między danymi końcowymi a tymi, które kontrolerom podano na początku, wyniosły ponad sto milionów złotych.
Przykład: w 2018 r. Wody Polskie deklarowały zysk w wysokości 95 mln zł, ale po korektach okazało się, że rok zakończyły ze stratą ponad 38,5 mln zł. To różnica 133,5 mln zł. W kolejnym roku NIK-owi nie udało się potwierdzić wiarygodności sprawozdań. Słowem - nie ma pewności, w jakiej kondycji są finanse najważniejszego przedsiębiorstwa wodnego w Polsce. Nie brakuje argumentów, że dobrze nie jest.
W pierwszej połowie 2018 r. kierownik nadzoru wodnego w Sochaczewie nie miał pieniędzy na służbowego laptopa, a pracownicy za własne pieniądze kupowali papier i tonery. W Łowiczu brakowało komputerów, drukarek, kserokopiarek, nie było też służbowego połączenia internetowego. W Szczecinie zadania, które przed centralizacją wykonywało 100 osób, przypadły 30 pracownikom.
W całej Polsce Regionalne Zarządy Gospodarki Wodnej miały problemy z zatrudnieniem hydrogeologów, hydrotechników, melioratorów. Do dziś największe przedsiębiorstwo wodne w Polsce nie ma nawet regulaminu wynagrodzenia.
- Nie jesteśmy w stanie znaleźć elektryków. Na rynku zarobią nawet dwa razy więcej - przekazali Adrianie Rozwadowskiej z „Wyborczej" związkowcy z Wód Polskich.
Od początku lipca na stronie Wód Polskich pojawiło się 87 ogłoszeń o pracę.
Kierownictwo tłumaczyło zaniedbania brakami kadrowymi, ale, jak uznali kontrolerzy NIK-u, nie podjęło konkretnych działań naprawczych.
Nie powinno więc dziwić, że przedsiębiorstwo nie panuje nad tym, kto odprowadza ścieki do wody.
Od września 2021 r. do dziś Wody Polskie zlokalizowały 17 048 wylotów ściekowych, które nie miały uregulowanego stanu formalno-prawnego lub nieznany był ich właściciel. W samym dorzeczu Odry takich wylotów naliczono 5816. Już dziś wiadomo, że z tej liczby aż 1432 wyloty - w tym 282 w dorzeczu Odry - nie zostały nigdzie zgłoszone. To znaczy, że są nielegalne.
Napisaliśmy do Wód Polskich z prośbą o współrzędne nielegalnych wylotów ściekowych na Odrze. Czekamy na odpowiedź i bardziej szczegółowe dane, bo z liczb opublikowanych w sierpniu nie wynika, które regiony Polski mają obecnie największy problem ze ściekami.
Możemy za to przedstawić dane z końcówki września 2021 r. Wynikało z nich, że największe problemy z nielegalnymi wylotami ściekowymi miały Kraków, Warszawa, Gliwice i Wrocław.
Gdzie znajduje się najwięcej wylotów ściekowych do rzek? źródło: Wody Polskie
Żeby zalegalizować wylot, trzeba złożyć do Wód Polskich wniosek o udzielenie zgody wodnoprawnej. W 2018 r. opóźnienie w wydawaniu tego dokumentu wynosiło 238 dni. Jeśli WP wydają odmowną decyzję, można się od niej odwołać, ale trzeba uzbroić się w cierpliwość - NIK ustaliła, że w najlepszym przypadku opóźnienie postępowania odwoławczego wynosiło 34 dni, w najgorszym - 730. W ocenie kontrolerów również w tej sprawie prezes Wód Polskich nie interweniował należycie.
Wody Polskie podlegają kontroli Ministerstwa Infrastruktury. Jej byłego już szefa Przemysława Dacę powołał premier Mateusz Morawiecki na wniosek ówczesnego ministra gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej Marka Gróbarczyka.
NIK przyjrzała się również Inspekcji Ochrony Środowiska, która podlega Ministerstwu Klimatu i Środowiska. Stwierdziła, że powszechną praktyką było ograniczanie zakresu monitorowania rzek. IOŚ nie planował niezbędnych badań, nie spełniał ani krajowych, ani europejskich wymogów. Zgadzać na to wszystko miał się Główny Inspektor Ochrony Środowiska, który, jak czytamy w raporcie, dopuszczał brak sporządzania przez wojewódzkich inspektorów kompletnej oceny stanu wód.
Głównego Inspektora Ochrony Środowiska powołał premier Mateusz Morawiecki, a nadzorowała ministerka klimatu Anna Moskwa.
Tak samo jak w Wodach Polskich, tu również brakowało pieniędzy. Zamiast dostosowywać fundusze do rzeczywistych potrzeb, robiono tyle, na ile wystarczało środków. W latach 2016-2020 zaplanowano monitoring jedynie 43 proc. obszarów chronionych.
Skąd GIOŚ brał pieniądze? Np. z krajowych funduszy ekologicznych. Ale o te środki musiał wnioskować co roku. Słowem: inspektorzy planowali pracę na lata, ale ciągle musieli drzeć, czy dostaną środki potrzebne na bieżącą działalność.
NIK oceniła, że w ośmiu z dziewięciu badanych Wojewódzkich Inspektoratach Ochrony Środowiska brakowało ludzi i sprzętu, żeby należycie badać jakość rzek oraz kontrolować oczyszczalnie ścieków komunalnych i przemysłowych.
Warmińsko-mazurski inspektorat w związku z nowymi zadaniami prosił o 10 nowych etatów. Dostał trzy. Wielkopolski prosił o cztery - nie dostał żadnego. Tak samo jak lubuski, zachodniopomorski i kujawsko-pomorski.
A teraz, uwaga - do 2018 r. inspektorzy ochrony środowiska w ogóle nie mogli oceniać warunków odprowadzania ścieków w oczyszczalniach, nie posiadali bowiem takich uprawnień!
Robiły to za nich same oczyszczalnie. Z fatalnym skutkiem - mimo że między 2003 a 2015 r. na budowę i modernizację oczyszczalni ścieków wydano 18 mld zł, to ponad 90 proc. wód powierzchniowych w Polsce jest w złym stanie.
- Zrzuty z oczyszczalni ścieków są powszechną praktyką. Powtarzam: powszechną. Duże miasta pilnują się trochę bardziej, ale w mniejszych jest dramat. Wybudowano tam za unijne pieniądze oczyszczalnie ścieków, ale brakuje pieniędzy na ich utrzymanie. Żeby redukować koszty, wypuszczają co jakiś czas nieoczyszczone ścieki do rzeki. W weekendy, bo wiadomo, że w sobotę i niedzielę inspektoraty ochrony środowiska nie pracują. To jest nagminna praktyka - mówi Gazeta.pl Jacek Engel z Fundacji Greenmind i Koalicji Ratujmy rzeką. Ochroną przyrody zajmuje się od 40 lat.
Brakowało również ludzi do sprawdzania przekazanych danych - niemal połowa otrzymanych od oczyszczalni dokumentów została przeanalizowana z wielomiesięczną zwłoką. Czasami potrzeba było nawet kilku lat.
Wojewódzcy inspektorzy prosili przełożonych o aparaturę laboratoryjną i pomiarową, sprzęt, samochody, komputery. Na Dolnym Śląsku dostali jedną czwartą wnioskowanej kwoty. W Małopolsce nie dostali niczego. Podobnie było w Bydgoszczy i Zielonej Górze, gdzie w latach 2013-2015 nie mogli z tego powodu pracować.
Do 2018 r. w żadnym ze skontrolowanych wojewódzkich inspektoratów nie została w pełni wprowadzona wspólna baza danych, dzięki której można było zbierać, przetwarzać i udostępniać wyniki pomiarów.
Sześć lat temu minął termin wdrożenia unijnej dyrektywy dotyczącej oczyszczania ścieków komunalnych. Sprawę bada TSUE. Wysokość kary może być dwadzieścia razy większa niż za Turów i Izbę Dyscyplinarną razem wzięte i wynieść ponad 27 mld zł. Za monitorowanie postępu wykonywania tej dyrektywy odpowiadają Wody Polskie.
Konkretnie chodzi dyrektywę 91/271/EW, którą zobowiązuje członków UE do wyposażenia wszystkich aglomeracji w system zbierania ścieków komunalnych oraz do poddania tych ścieków skutecznemu oczyszczeniu przed ich odprowadzeniem.
W Polsce problem z odprowadzaniem ścieków jest gigantyczny. Z kolejnego raportu NIK wynika, że 1183 polskie aglomeracje nie posiadają systemu zbierania ścieków, a w 1282 aglomeracjach zebrane ścieki nie są odpowiednio oczyszczane.
W dwóch trzecich skontrolowanych gmin nie zbiera się z terenów nieskanalizowanych nawet połowy ścieków i nie wiadomo, gdzie są one odprowadzane. W dodatku aż 79 proc. kontrolowanych gmin przekazało do Głównego Urzędu Statystycznego nierzetelne informacje na ten temat.
W 2019 r. bez oczyszczenia odprowadzono 3,7 mld m3 ścieków.
W 2020 r. - już 5,7 mld m3 ścieków. To więcej niż całkowita ilość zmagazynowanej wody w istniejących zbiornikach retencyjnych.