11 marca 2011 roku w Japonię uderzyło najpotężniejsze trzęsienie ziemi w historii kraju. Po nim przyszło tsunami. Zalane i zniszczone zostały miasta, zginęło prawie 20 tys. ludzi.
Żywioł okazał się silniejszy od zabezpieczeń położonej na wybrzeżu elektrowni jądrowej Fukushima-Daiichi. Dobę po trzęsieniu w reaktorze numer 1 doszło do nagromadzenia wodoru i eksplozji. Tak zaczęła się katastrofalna awaria. Druga w historii, którą oznaczono siódmym, najwyższym, stopniem w międzynarodowej skali zdarzeń jądrowych. Pierwszą była katastrofa w Czarnobylu.
Po 12 latach skutki katastrofy wciąż są widoczne, a Japonia mierzy się z dużymi problemami. Największym - dosłownie - są gigantyczne ilości skażonej wody.
Do dziś konieczne jest chłodzenie reaktorów wodą. Tej nie brakuje - Fukushima leży nad oceanem. Jednak to powoduje jej skażenie. Każdego dnia powstaje przez to 130 ton skażonej wody. Jest ona później oczyszczana i przechowywana w gigantycznych zbiornikach. Zgromadzono jej dużo ponad milion ton w tysiącu zbiorników.
Jak opisuje agencja AP, ok. 70 proc. już oczyszczonej wody wciąż zawiera cez i inne izotopy promieniotwórcze w ilościach, które nie pozwalają na wypuszczenie jej do środowiska.
Jednak właściciel elektrowni, firma TEPCO T(okyo Electric Power Company), uważa, że da się obniżyć skażenie do bezpiecznego poziomu. Nie da się usunąć z wody trytu, jednak według firmy jest on "nieszkodliwy w małych ilościach" i regularnie jest uwalniany przez elektrownię.
Dlaczego firma chce wylać skażoną wodę do oceanu? Po pierwsze, przygotowane zbiorniki są zapełnione w 96 proc. i do jesieni mają być pełne. Po drugie, potrzebna jest przestrzeń na przechowywanie innych radioaktywnych i skażonych materiałów i odpadów, które będą gromadzone w ramach rozbiórki i oczyszczenia elektrowni.
Rząd i TEPCO argumentują też, że planowane działanie pozwoli wylewać tylko oczyszczoną wodę, w stopniowy i kontrolowany sposób. Zaś w przypadku kolejnego trzęsienia ziemi mogłoby dojść do niekontrolowanego wycieku na wielką skalę.
Jednak lokalny przemysł rybny ma obawy o to, jak wylewanie (nawet oczyszczonej) wody z elektrowni wpłynie na ich biznes. Boją się, że klienci nie będą chcieli kupować ryb i owoców morza z tego regionu. Rząd zapewnia, że przyzna im zapomogi w razie strat. Zastrzeżenia mają też inne kraje leżące nad oceanem w regionie, jak Korea Południowa czy wyspiarskie państwa Pacyfiku. AP wspomina też o japońskim naukowcu, który wykrył tryt i inne ślady radioaktywnych materiałów w wodach gruntowych w strefie zamkniętej, co pokazuje, że dochodzi do wycieków.
Wpływ skażonej wody na środowisko i ludzi ma być "minimalny". Wzrost radioaktywności ma być ograniczony do 3 km od miejsca wypuszczenia wody. TEPCO prowadzi też eksperymenty na rybach, mające pokazać, że nawet obecność trytu nie wpływa na nie w negatywny sposób.
Pozbywanie się wody i oczyszczanie miejsca katastrofy będzie trwać 30-40 lat. Według prezesa TEPCO usuwanie śmiertelnie groźny materiałów ze stopionego rdzenia reaktora jest "niewyobrażalnie trudne".
Bezpośrednią przyczyną katastrofy było trzęsienie i tsunami, jednak rolę odegrał też ludzki błąd. W elektrowni Fukushima-Daiichi istniały zabezpieczenia na wypadek trzęsienia ziemi i tsunami - oba zagrożenia są w Japonii dobrze znane. Jednak okazały się one niewystarczające.
Jak opisano w raporcie dyrektora Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, żywioł zniszczył kolejne zabezpieczenia. Jednym z kluczowych środków bezpieczeństwa reaktora atomowego jest kontrola temperatury jego rdzenia. Jeśli ta wymknie się spod kontroli, może dojść do katastrofy. Tuż po trzęsieniu ziemi reaktory zostały wyłączone - a prąd jest konieczny do ich chłodzenia. Tymczasem trzęsienie ziemi powaliło linie energetyczne, a fala tsunami zalała zapasowe generatory. Elektrownia została bez prądu. To oznaczało nie tylko utratę możliwości chłodzenia, ale też kontrolowania sytuacji w reaktorach.
Elektrownia miała wały ochronne przed tsunami - jednak były za niskie, by zatrzymać falę tak dużą, jak się pojawiła. To jeden z błędów ludzki, które przyczyniły się do katastrofy. Bo wcześniej rekomendowano podniesienie wałów, ale nie wdrożono tych zaleceń w życie. Do tego generatory zapasowe znajdowały się w miejscu, które pozwoliło na ich zalanie.
Według niektórych późniejszych ocen brak wystarczającego przygotowania był związany m.in. ze słabością rządu w egzekwowaniu działań od właściciela elektrowni i hierarchiczną kulturą pracy i organizacji, która sprawiała, że pracownicy niechętnie przekazywali negatywne informacje. Jak mówił Gazecie.pl Dariusz Aksamit, fizyk medyczny i popularyzator nauki, najważniejszy wniosek z tej awarii jest taki, że "dozór jądrowy musi być w kraju mającym energetykę jądrową silny i niezależny, zarówno od polityki, jak i od przemysłu". - To musi być niezależny urząd, który ma prawo np. wydawać dekrety czy nakładać sankcje, a nie musi zgłosić się do władz, które dopiero coś zmienią - stwierdził.
Skutki katastrofy sięgały daleko poza strefę zamkniętą. W Japonii niemal natychmiast wyłączono elektrownie atomowe, co poskutkowało wzrostem produkcji energii z węgla i gazu. Także w innych krajach powróciły obawy wobec energii jądrowej. W Niemczech z powodu awarii w Fukushimie powrócono (po niespełna rocznej przerwie) do stopniowego odchodzenia od energii atomowej. Teraz kraj praktycznie nie ma już elektrowni atomowych, co także przedłużyło życie węgla.
Dlatego można spotkać się z argumentami, że najgorszym skutkiem katastrofy było nie samo skażenie, ale pośrednie konsekwencje odwrotu od atomu. W 2019 roku w badaniu opisanym na łamach Energy Policy wyliczono, że gdyby nie wyłączano elektrowni atomowych (i tym samym uniknięto emisji zanieczyszczeń ze spalania węgla i gazu), w Niemczech i Japonii można by uniknąć nawet 28 tys. zgonów związanych z zanieczyszczeniami. Tymczasem sama awaria doprowadziła bezpośrednio do śmierci tylko jednej osoby z powodu promieniowania.
W badaniu opisano, że gdyby Niemcy odeszły od planów wyłączania elektrowni atomowych, pozwoliłoby to do 2035 roku uniknąć 16 tys. zgonów i emisji 1100 megaton dwutlenku węgla (to tyle, ile Polska emituje przez 3 lata). Z drugiej strony, gdyby reszta Unii Europejskiej poszła śladem Niemiec i wyłączyła elektrownie atomowe, w do 2035 roku przyczyniłoby się to do przedwczesnej śmierci 200 tys. osób i emisji 14 000 megaton CO2.
Teraz o energii atomowej mówi się coraz częściej w kontekście transformacji energetycznej i odchodzenia od paliw kopalnych. Polski rząd chce, by elektrownie atomowe były częścią naszego systemy energetycznego. Pierwszy reaktor, zbudowany na Pomorzu z amerykańska firmą Westinghouse, ma - według planów - zacząć działać za 10 lat.