12 lat od katastrofy w Fukushimie Japonia zmaga się z radioaktywną wodą. Ma trafić do oceanu

12 lat temu trzęsienie ziemi i tsunami doprowadziły do katastrofy w japońskiej elektrowni jądrowej Fukushima. Kraj wciąż mierzy się z problemami, z których najbardziej aktualny dotyczy tego, co zrobić ze skażoną (i oczyszczoną) wodą. Ale zdaniem niektórych najgorszą konsekwencją był odwrót od energii jądrowej.
Zobacz wideo Przepisy UE będą oznaczały rewolucję dla budynków?

11 marca 2011 roku w Japonię uderzyło najpotężniejsze trzęsienie ziemi w historii kraju. Po nim przyszło tsunami. Zalane i zniszczone zostały miasta, zginęło prawie 20 tys. ludzi. 

Żywioł okazał się silniejszy od zabezpieczeń położonej na wybrzeżu elektrowni jądrowej Fukushima-Daiichi. Dobę po trzęsieniu w reaktorze numer 1 doszło do nagromadzenia wodoru i eksplozji. Tak zaczęła się katastrofalna awaria. Druga w historii, którą oznaczono siódmym, najwyższym, stopniem w międzynarodowej skali zdarzeń jądrowych. Pierwszą była katastrofa w Czarnobylu.

Po 12 latach skutki katastrofy wciąż są widoczne, a Japonia mierzy się z dużymi problemami. Największym - dosłownie - są gigantyczne ilości skażonej wody.

Woda bezpieczna czy nie? 

Do dziś konieczne jest chłodzenie reaktorów wodą. Tej nie brakuje - Fukushima leży nad oceanem. Jednak to powoduje jej skażenie. Każdego dnia powstaje przez to 130 ton skażonej wody. Jest ona później oczyszczana i przechowywana w gigantycznych zbiornikach. Zgromadzono jej dużo ponad milion ton w tysiącu zbiorników. 

Jak opisuje agencja AP, ok. 70 proc. już oczyszczonej wody wciąż zawiera cez i inne izotopy promieniotwórcze w ilościach, które nie pozwalają na wypuszczenie jej do środowiska. 

Jednak właściciel elektrowni, firma TEPCO T(okyo Electric Power Company), uważa, że da się obniżyć skażenie do bezpiecznego poziomu. Nie da się usunąć z wody trytu, jednak według firmy jest on "nieszkodliwy w małych ilościach" i regularnie jest uwalniany przez elektrownię. 

Dlaczego firma chce wylać skażoną wodę do oceanu? Po pierwsze, przygotowane zbiorniki są zapełnione w 96 proc. i do jesieni mają być pełne. Po drugie, potrzebna jest przestrzeń na przechowywanie innych radioaktywnych i skażonych materiałów i odpadów, które będą gromadzone w ramach rozbiórki i oczyszczenia elektrowni.

Rząd i TEPCO argumentują też, że planowane działanie pozwoli wylewać tylko oczyszczoną wodę, w stopniowy i kontrolowany sposób. Zaś w przypadku kolejnego trzęsienia ziemi mogłoby dojść do niekontrolowanego wycieku na wielką skalę.

Jednak lokalny przemysł rybny ma obawy o to, jak wylewanie (nawet oczyszczonej) wody z elektrowni wpłynie na ich biznes. Boją się, że klienci nie będą chcieli kupować ryb i owoców morza z tego regionu. Rząd zapewnia, że przyzna im zapomogi w razie strat. Zastrzeżenia mają też inne kraje leżące nad oceanem w regionie, jak Korea Południowa czy wyspiarskie państwa Pacyfiku. AP wspomina też o japońskim naukowcu, który wykrył tryt i inne ślady radioaktywnych materiałów w wodach gruntowych w strefie zamkniętej, co pokazuje, że dochodzi do wycieków.

Wpływ skażonej wody na środowisko i ludzi ma być "minimalny". Wzrost radioaktywności ma być ograniczony do 3 km od miejsca wypuszczenia wody. TEPCO prowadzi też eksperymenty na rybach, mające pokazać, że nawet obecność trytu nie wpływa na nie w negatywny sposób.

Pozbywanie się wody i oczyszczanie miejsca katastrofy będzie trwać 30-40 lat. Według prezesa TEPCO usuwanie śmiertelnie groźny materiałów ze stopionego rdzenia reaktora jest "niewyobrażalnie trudne".

Katastrofa naturalna i ludzki błąd

Bezpośrednią przyczyną katastrofy było trzęsienie i tsunami, jednak rolę odegrał też ludzki błąd. W elektrowni Fukushima-Daiichi istniały zabezpieczenia na wypadek trzęsienia ziemi i tsunami - oba zagrożenia są w Japonii dobrze znane. Jednak okazały się one niewystarczające. 

Jak opisano w raporcie dyrektora Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, żywioł zniszczył kolejne zabezpieczenia. Jednym z kluczowych środków bezpieczeństwa reaktora atomowego jest kontrola temperatury jego rdzenia. Jeśli ta wymknie się spod kontroli, może dojść do katastrofy. Tuż po trzęsieniu ziemi reaktory zostały wyłączone - a prąd jest konieczny do ich chłodzenia. Tymczasem trzęsienie ziemi powaliło linie energetyczne, a fala tsunami zalała zapasowe generatory. Elektrownia została bez prądu. To oznaczało nie tylko utratę możliwości chłodzenia, ale też kontrolowania sytuacji w reaktorach. 

Elektrownia miała wały ochronne przed tsunami - jednak były za niskie, by zatrzymać falę tak dużą, jak się pojawiła. To jeden z błędów ludzki, które przyczyniły się do katastrofy. Bo wcześniej rekomendowano podniesienie wałów, ale nie wdrożono tych zaleceń w życie. Do tego generatory zapasowe znajdowały się w miejscu, które pozwoliło na ich zalanie.

Według niektórych późniejszych ocen brak wystarczającego przygotowania był związany m.in. ze słabością rządu w egzekwowaniu działań od właściciela elektrowni i hierarchiczną kulturą pracy i organizacji, która sprawiała, że pracownicy niechętnie przekazywali negatywne informacje. Jak mówił Gazecie.pl Dariusz Aksamit, fizyk medyczny i popularyzator nauki, najważniejszy wniosek z tej awarii jest taki, że "dozór jądrowy musi być w kraju mającym energetykę jądrową silny i niezależny, zarówno od polityki, jak i od przemysłu". - To musi być niezależny urząd, który ma prawo np. wydawać dekrety czy nakładać sankcje, a nie musi zgłosić się do władz, które dopiero coś zmienią - stwierdził.

Atom pod znakiem zapytania

Skutki katastrofy sięgały daleko poza strefę zamkniętą. W Japonii niemal natychmiast wyłączono elektrownie atomowe, co poskutkowało wzrostem produkcji energii z węgla i gazu. Także w innych krajach powróciły obawy wobec energii jądrowej. W Niemczech z powodu awarii w Fukushimie powrócono (po niespełna rocznej przerwie) do stopniowego odchodzenia od energii atomowej. Teraz kraj praktycznie nie ma już elektrowni atomowych, co także przedłużyło życie węgla.

Dlatego można spotkać się z argumentami, że najgorszym skutkiem katastrofy było nie samo skażenie, ale pośrednie konsekwencje odwrotu od atomu. W 2019 roku w badaniu opisanym na łamach Energy Policy wyliczono, że gdyby nie wyłączano elektrowni atomowych (i tym samym uniknięto emisji zanieczyszczeń ze spalania węgla i gazu), w Niemczech i Japonii można by uniknąć nawet 28 tys. zgonów związanych z zanieczyszczeniami. Tymczasem sama awaria doprowadziła bezpośrednio do śmierci tylko jednej osoby z powodu promieniowania.

W badaniu opisano, że gdyby Niemcy odeszły od planów wyłączania elektrowni atomowych, pozwoliłoby to do 2035 roku uniknąć 16 tys. zgonów i emisji 1100 megaton dwutlenku węgla (to tyle, ile Polska emituje przez 3 lata). Z drugiej strony, gdyby reszta Unii Europejskiej poszła śladem Niemiec i wyłączyła elektrownie atomowe, w do 2035 roku przyczyniłoby się to do przedwczesnej śmierci 200 tys. osób i emisji 14 000 megaton CO2.

Teraz o energii atomowej mówi się coraz częściej w kontekście transformacji energetycznej i odchodzenia od paliw kopalnych. Polski rząd chce, by elektrownie atomowe były częścią naszego systemy energetycznego. Pierwszy reaktor, zbudowany na Pomorzu z amerykańska firmą Westinghouse, ma - według planów - zacząć działać za 10 lat. 

Więcej o: