"Proszę zobaczyć, odoru dziś brak". Pojechaliśmy oglądać najnowocześniejszy kurnik w Polsce

Stres zakwasza mięśnie, wilgoć prowadzi do odparzeń, pod koniec krótkiego życia kura musi być biała, żeby ktoś chciał ją kupić, i pusta, żeby treść pokarmowa nie rozlała się na linii ubojowej. Dlatego życiem 700 tys. ptaków sterują komputery.

W Międzyrzecu Podlaskim najwyższe są silosy na paszę. Górują nad kilkunastotysięcznym miastem, które kilka lat temu stało się drobiarską stolicą wschodniej Polski. To coś nowego - wcześniej chów i produkcja drobiu były związane głównie z Wielkopolską, Pomorzem Zachodnim i Mazowszem. Dziś najwięcej nowych ferm powstaje właśnie tutaj, na Lubelszczyźnie. Odpowiedź, dlaczego tak się dzieje, znajduje się 500 metrów dalej, po drugiej stronie torów. Za wysokim ogrodzeniem stoją budynki gigantycznej ubojni reklamowanej przez właściciela - firmę Wipasz - jako najnowocześniejsza w Europie. Każdego dnia zabija się tu ok. 280 tys. kurczaków i przerabia setki ton mięsa. - Kupiliśmy japońskie maszyny, które potrafią potraktować każde udko z osobna, oddzielić mięso od kości i zrobić to 15600 razy na godzinę - opowie nam później prezes Wipaszu Józef Wiśniewski.

Przyjechaliśmy tu na jego zaproszenie. Po serii artykułów Dominika Szczepańskiego ws. planów budowy przemysłowych ferm kurczaków i protestów przeciwko nim Wiśniewski napisał do redakcji Gazeta.pl list. Krytykował w nich nim materiały i zapewniał, że jest gotowy odpowiedzieć na pytania oraz pokazać nam swoją fermę. 

embed

"Prezes to wizjoner"

Naszym przewodnikiem po inwestycjach Wipaszu jest pracujący od 15 lat w firmie Michał Ślósarski. Wsiadamy do jego auta. Wychował się przy ulicy, gdzie dziś stoi zakład produkcji pasz. - Tu nic nie było. Ojciec był radnym i jak to z nowymi rzeczami bywa, ludzie przychodzili do niego i mówili: "zatrzymajmy to, bo będzie tragedia". A dziś dzieci tych ludzi mają w pracę w Wipaszu - mówi Ślósarski, skręcając w wąską drogę.

 - Miasto bardzo zyskało dzięki firmie, mnóstwo ludzi w niej pracuje. Prezes Wiśniewski to wizjoner - stwierdza.
- To dlaczego tyle ludzi protestuje przeciwko kurnikom? - pytamy.
- Ludzie nie wiedzą, przeciwko czemu protestują. Albo mają swoje doraźne interesy. Idą wybory. Jedziemy do Kwasówki, zobaczycie, czym są nasze fermy. Takich standardów, jak my utrzymujemy, jeszcze nie ma - mówi Ślósarski.
- A ile macie tych ferm?
- W regionie mamy Kwasówkę i Leszczankę, zaczynamy budowę trzeciej, w planach są dwie kolejne - opowiada.

To w sumie pięć, z czego dwie dopiero w przygotowaniu. W całej Polsce działa 2000 wielkoprzemysłowych ferm drobiu. Na każdej z nich hoduje się w jednym, ok. 40-dniowym cyklu, przynajmniej 40 tysięcy kurczaków. W ciągu roku takich cykli jest sześć, siedem. W niecałe dziesięć lat liczba wielkich ferm zwiększyła się w Polsce o ponad 300 procent. Według prezesa Wipaszu Józefa Wiśniewskiego połowa z nich nadaje się do rozbiórki lub gruntownej modernizacji.

Ferma Wipasz w KwasówceFerma Wipasz w Kwasówce Fot. Materiały prasowe

- Takich ferm, jak ta w Kwasówce, w zasadzie w Polsce nie ma. Wipasz zabiera tam ludzi, kiedy chce się pochwalić, ale stan polskiego drobiarstwa wygląda całkiem inaczej - mówią nam aktywiści i współpracujący z nimi naukowcy, kiedy pytamy ich o tę fermę.

Droga z Międzyrzeca zajmuje nam 20 minut. Jeśli spojrzeć na mapę, to obok leżą miejscowości, w których Wipasz chciał lub chce wybudować fermy albo zakontraktował dostawy od lokalnych hodowców - Łomazy, Rossosz, Żeszczynka, Kodeń, Żeszczynka.

Proszę zobaczyć, nie śmierdzi

- Nie śmierdzi, proszę zobaczyć odczyt - pracownicy Wipaszu wskazują na cyfrowy wyświetlacz przymocowany nad wejściem do nowoczesnego budynku Instytutu Żywienia i Hodowli Polskiego Kurczaka w niewielkiej wsi Kwasówka w powiecie bialskim. Instytut tworzą budynek biurowy oraz kurnik, w którym sprawdzane są parametry hodowli, by później wdrażać je na pełną skalę tuż obok - w dwunastu dużych kurnikach.

Coś podobnego Wipasz planował wybudować kilka lat temu pod Kętrzynem. Obiekt miał nosić nazwę "Instytutu szczęśliwego prosiaka", ale jego powstanie zablokowali mieszkańcy oraz aktywiści.

- Odoru dziś brak - mówi z uśmiechem Ryszard Bochenek, kierownik instytutu, od 1984 r. w branży. Lekki smród jednak czujemy. Znika dopiero za drzwiami instytutu.

Oprócz komunikatu "brak odoru" na wyświetlaczu pojawia się jeszcze ocena jakości powietrza - dziś dobra, stężenie cząstek PM 2.5 i PM 10, siarkowodoru i amoniaku. Bochenek mówi, że Wipasz chce zamontować podobne stacje klimatyczne w miastach sąsiadujących z fermami.

Instytut Żywienia i Hodowli Polskiego Kurczaka firmy WipaszInstytut Żywienia i Hodowli Polskiego Kurczaka firmy Wipasz fot. Materiał prasowe

Po krótkiej rozmowie idziemy oglądać fermę, która powstała trzy lata temu. Za prawie 50 mln zł Wipasz postawił tu 12 kurników po 3000 metrów kwadratowych. W każdym przebywa ok. 60 tys. kurczaków - brojlerów. W sumie ok. 700 tys. zwierząt w jednym cyklu. Kilka milionów rocznie. Podobnych miejsc Wipasz posiada kilka. A to tylko ułamek wszystkich zwierząt przerabianych na mięso w zakładach firmy. 

- Nie narzekamy na brak surowca, ale stawiamy fermy w naszym standardzie, bo chcemy dać rynkowi sygnał, że nie można budować jak 20 lat temu - opowiada Michał Ślósarski.
- To znaczy jak?
- Skończyły się lata, gdy najważniejsza była ilość mięsa produkowanego z metra kwadratowego. Dziś konsument wymaga jakości, poszanowania środowiska, życia w zgodzie z sąsiadami. Ten kurnik musi być zrobiony tak, żeby kurze żyło się bardzo dobrze i wszystkim wokół też - opowiada, wskazując na drzwi, które zaprowadzą nas do szatni.

Ćwierć wieku pracy na złą reputację

- Branża drobiarska 25 lat pracowała na to, jak jest postrzegana - mówi Ślósarski.
- To znaczy?
- Przez długi czas liczyło się tylko, ile mogę wstawić kurczaka, ile wyprodukować żywca, bo za to finalnie hodowca dostaje pieniądz. Ale już bez znaczenia było, czy będzie ogrodzenie, czy zapewni się odpowiednie miejsce do składowania padłych sztuk, czy będzie poszanowanie środowiska.
Wipasz, tłumaczy Ślósarski, programem zielonych ferm chce odwrócić sposób, w jaki postrzegany jest drobiarski biznes. - Doszliśmy do pewnej granicy, dalej się tak produkować nie da, bo ludzie nie będą chcieli tego kupować - mówi Ślósarski.
- A co będą chcieli?
- Wojna w Ukrainie się w pewnym momencie skończy. Przy klasach ich ziemi, przy finansach, które pójdą na odbudowę - kosztami pracy i paszy z nimi nie wygramy. Oni nas zjedzą. Możemy wygrać natomiast jakością i dobrostanem.

Prezes Wiśniewski w rozmowie z portalspozywczy.pl inaczej ubrał to w słowa: - Jeżeli nie będziemy budować, to polskie drobiarstwo w obecnej formie nie przetrwa i nie będzie eksportować, ludzie stracą pracę, a Polska dochód. Tylko za co wtedy kupimy patrioty, które mają nas obronić w razie wojny?

Gdy po wizycie w Kwasówce zapytaliśmy Wiśniewskiego, ile drobiu Wipasz produkuje na eksport, odpowiedział, że 80 proc.

embed

Tysiące podpisów pod protestami

Dzień po naszej wizycie pod bramą ubojni Wipaszu odbył się protest mieszkańców pobliskich gmin i wsi. Pod protestem przeciwko nowym fermom podpisało się 1200 osób z gminy Sosnówka, a ponad 400 złożyło indywidualne protesty. W gminie Kodeń podpisało się 1500 mieszkańców, w Zieleńcu 420, w Leśnej Podlasce - 1000, a kolejnych 241 mieszkańców złożyło indywidualne protesty. Łącznie w tych lokalizacjach ma przebywać w ciągu roku 36 milionów brojlerów. Natomiast w Kwasówce (liczba mieszkańców na rok 2021: 245), do której zabrał nas Ślósarski, podpisów pod protestem było 80.

W liście, który przekazali przedstawicielom Wipaszu protestujący, czytamy: "ostrożne szacunki wskazują, że w w/w gminach pracę straci co najmniej dwa tysiące mieszkańców. Całkowicie upadnie produkcja ekologiczna oraz zielarska, a także sektor turystyczny. Nieruchomości stracą na wartości, a mieszkańcy stracą podstawę egzystencji".

Wieś Żeszczynka. Tablica ustawiona przez protestujących przeciwko budowie fermyWieś Żeszczynka. Tablica ustawiona przez protestujących przeciwko budowie fermy Fot. Patryk Strzałkowski

Prezes Wiśniewski, dzień przed protestem: - Nie zgadzam się z protestami, bo jeśli proponuję lepszą przyszłość, to trudno się z tym nie zgodzić. Gdybym natomiast proponował utrzymanie status quo, to powiedziałbym, że protestujący mają rację. Ale obawy rozumiem. Rzeczą ludzką jest się bać, tym bardziej jeśli ktoś się ten lęk podkręca, wyolbrzymia. Tylko że ja wiem, że mam rację. Proponuję coś, co jest przyszłością, wyróżnikiem Polski. Mam też poczucie, że robimy to dla dobra całej branży. Hodowcy muszą poczuć presję. Gdyby sami chcieli budować fermy w podobnym standardzie, my byśmy sobie odpuścili. 

Status quo, o którym wspomina, to fermy starej generacji. 

System zachęt

Wchodzimy do szatni. Pracownicy Wipaszu podają nam białe, jednorazowe kombinezony. Przechodzimy przez pojemnik z wodą wymieszaną ze środkiem dezynfekującym, siadamy na ławce i zakładamy na buty ochraniacze. 

Zasady: pracownicy muszą brać prysznic i zmieniać ubrania przed wejściem na teren fermy, a później zmienić buty jeszcze raz, gdy wchodzi się do samego kurnika. Ubrania robocze lądują potem w pralce, czyszczone są też buty.

- Przygotowaliśmy dla też system zachęt - mówią przedstawiciele Wipaszu.

Wyliczają: na fermie zarabia się 3800 złotych brutto. Przewidziana jest premia w wysokości 20 proc., do tego dodatki po każdym cyklu hodowlanym. 300 zł dostaje pracownik, jeśli w trakcie cyklu nie stwierdzono u kur salmonelli, 300 zł dostaje za dbanie o to, żeby kury nie rozsypywały paszy na boki, 300 zł, jeśli z każdego stada umrze mniej niż 2,5 proc. ptaków ("nie liczymy pierwszych dni życia"), 200 zł przysługuje temu, kto w swoim prywatnym gospodarstwie zrezygnuje z ptactwa, a 500 zł temu, kto dobrze będzie grabił pellet i utrzymywał ściółkę w porządku. 

Jeden z kurników Wipasz na fermie KwasówceJeden z kurników Wipasz na fermie Kwasówce Fot. Patryk Strzałkowski

To wszystko ma sprawić, tłumaczą nam przedstawiciele Wipaszu, że kury będą zdrowe, szczęśliwe, a ryzyko ptasiej grypy minimalne.

Ryb nie produkujemy

- Nie możemy wnosić tu swojego jedzenia, ale codziennie dostarczane jest nam pożywienie. Nie ma limitów, je się, ile chce, zresztą sami popatrzcie - mówi kierownik fermy Łukasz Cyniak, otwierając drzwi do jednego z pomieszczeń. 
Na stole leży ogromna brytfanna, w niej setki kawałków kurczaka w panierce. 
- Codziennie jecie tego kurczaka?
- Ryb nie produkujemy.
- Trzy razy w tygodniu mamy zupę. Nie, nie rosół - dodaje przysłuchująca się naszej rozmowie pracowniczka fermy.
- Powiem wam jedną rzecz - zawiesza głos kierownik fermy. - Dostajemy na ogół filety. To jedne z najdroższych części, ale akurat ja za nimi najmniej przepadam. Wolę skrzydełko.

- To prawda, że nie zatrudniacie obcokrajowców?
- Wszystko jest skomputeryzowane, a standardy bezpieczeństwa i opieki nad zwierzętami mamy wyśrubowane. Zatrudnimy, powiedzmy, Ukraińca, popracuje trzy miesiące i zanim zacznie łapać, to musi wyjechać. To nie ma sensu.

Kura musi wyglądać na zadowoloną 

Wychodzimy na zewnątrz, obejrzeć kurniki. Przez całą naszą wizytę zobaczymy tylko jednego pracownika, który przejedzie między budynkami na rowerze. Do obsługi nowoczesnego kurnika i zajmowania się 60 tys. ptaków wystarczą dwie osoby. 

- Czym różnią się wasze kurniki od konkurencji? - pytamy, przechodząc obok długiej, metalowej hali.
- Podstawowa różnica jest taka, że te standardowe kurniki są budowane za 60 proc. tego, ile kosztuje zielona ferma. 
- Dlaczego wasze są droższe? 
- Wprowadzamy nowe standardy - ogrzewaną posadzkę czy innowacyjną ściółkę z pelletu lub torfu.

Wszystko po to, opowiadają, żeby w kurniku było sucho, bo wtedy nie generuje się niepotrzebna wilgoć i nie dochodzi do denaturacji białka. Jak jest sucho, to każda kura jest biała. Taką kurę chce oglądać audytor z Tesco czy KFC. Jak jest wilgotno, kury wyglądają, jakby były czymś usmarowane. Takich kur kontrahenci nie chcą.


- Dlatego nie używamy słomy, bo ona nie pochłania odchodów, tylko je rozcieńcza.
- A zwykłe, wiejskie fermy?
- Pokutuje myślenie - skoro mam 300 belek swojej słomy, to ją wykorzystam, bo mnie nic nie kosztuje. Wtedy my mówimy takiemu komuś, że u nas kury mają chować się na pellecie. Ale hodowca myśli, że przecież nie będzie kupował pelletu, skoro ma swoją słomę za darmo. I wtedy zaczynają się problemy - mówi Ślósarski.
- Jakie?
- Słoma leży na polu i nie da się jej utrzymać, żeby myszy czy nornice nie zrobiły gniazd. Załatwiają się w tej słomie i zostawiają salmonellę. I kiedy z takiej fermy przyjeżdża kurczak, to niby jest dobry, ale po sprawdzeniu okazuje się, że ma salmonellę. Zapewniam, że my takich kurczaków nie przyjmujemy, natomiast może zdarzyć się, że w branży poddaje się je obróbce termicznej, żeby pozbyć się salmonelli.

Po drodze do kurnika pokazano nam, jak działa system utylizacji martwych ptaków - w każdym kurniku znajduje się okno, przez które ptaki wyrzuca się do plastikowych koszy. W tym, do którego zajrzeliśmy w południe, było kilkanaście ciał. W każdym cyklu kilka procent brojlerów umiera, zanim przyjdzie czas zabrać je do ubojni. To nawet kilka tysięcy zwierząt na jeden kurnik. 

- Gdzie trafiają kury z tego pojemnika?
- Dwa razy dziennie są wywożone do chłodni. Ale to nasze rozwiązanie, nie ma obowiązku, żeby tak było wszędzie. W Żurominie mają metalowe kontenery. Nie będę wam opowiadał, co się dzieje, jak latem o ósmej rano wrzucą padłe sztuki do kontenera. A potem robi się 13. Ten zapach… 

Wchodzimy do jednego z dwunastu kurników. W małym pomieszczeniu znajdują się urządzenia do sterowania fermą i miejsce na zmianę butów.

  • Pracowałeś na wielkiej fermie i chciałbyś podzielić się wrażeniami? Napisz do autorów, zapewniamy anonimowość: dominik.szczepanski@agora.pl, patryk.strzalkowski@agora.pl

Problemem są migrujące ptaki

Tylko między 2019 a 2022 r. z powodu ptasiej grypy trzeba było zabić w Polsce 18,5 mln kurczaków. Koszty przejęło na siebie państwo - głównie urzędy marszałkowskie, chociaż mówi się, że w niektórych przypadkach musiało pomóc wojsko.

- Największym zagrożeniem są migrujące ptaki. Dlatego mamy wszystkie strefy zabezpieczone tak, żeby nic się nie dostało - tłumaczy Bochenek.

Ptaki migrujące, czyli dzikie, to absolutna mniejszość. Gdyby zważyć całe ptactwo w Polsce, to wszystkie bociany, łabędzie, wrony i ponad 100 innych gatunków stanowiłoby jeden procent, a pozostałe 99 - drób hodowlany.

- Ale cudów nie ma, ptak nasra, przepraszam za wyrażenie, ktoś w to wdepnie. Pracownik musi zmienić buty, ale gdyby, nie daj Bóg, wszedł w nich do kurnika, mamy problem - słyszymy. - Wystarczy jedno gówienko i zrobi się zamieszanie. Ale odpukać, nie mieliśmy na razie na naszych fermach takich przypadków.

Ferma Wipasz w KwasówceFerma Wipasz w Kwasówce Fot. materiały prasowe

Następnie Bochenek tłumaczy, że kury "żywią się" nie tylko tym, co jedzą, lecz także tym, czym oddychają, dlatego kiedy w zwykłych kurnikach powstają szkodliwe gazy, to cierpią nie tylko sąsiadujący z fermą ludzie, lecz także same zwierzęta. 

- Wdychane związki łączą się z krwioobiegiem i z tkankami mięśniowymi. Do tego kura jest z natury koprofagiem, czyli żeruje na własnych odchodach - mówi Bochenek.

Dlatego ważne jest, podkreśla Bochenek, żeby kura miała bezstresowe życie.

Andrzej Elżanowski dla Gazeta.plAndrzej Elżanowski dla Gazeta.pl grafika: Marta Kondrusik

"Trwa holocaust zwierząt. Zabijamy bez opamiętania i rachuby" - rozmowa z prof. Elżanowskim

Delikatne poruszenie, behawioralny dodatek

Zaglądamy przez niewielkie okno łączące kurnik z centrum dowodzenia. Słuchamy słów Bochenka. Kilkadziesiąt tysięcy ptaków stoi, siedzi, skacze w żółtawym półmroku. Zwierzęta to - jak mówią przedstawiciele firmy - "linia genetyczna" Ross 308. Jedne z najbardziej popularnych brojlerów na świecie.

Po wizycie w Wipaszu oglądamy opakowania mięsa z zielonych ferm. Na żółto-zielonej etykiecie kury stoją na trawniku i na drewnianym ogrodzeniu niewielkiego domu. Na swojej stronie internetowej Wipasz chwali się naturalnym światłem, dużymi oknami i "większą swobodą". Ilustracja na stronie firmy w żaden sposób nie przypomina widoku, na który patrzymy w Kwasówce.

- Bezstresowe życie brojlerów nie jest dla nas ułudą - mówi Ryszard Bochenek.
- Czym stresują się kury? - pytamy.
- Wszystko jest dla nich stresem. Brak wody, brak paszy, światło, człowiek, zmiana ubrania, hałasy - wymienia Bochenek.
- Dlaczego zależy wam, żeby się nie stresowały?
- Dobrostan podczas chowu, w tym brak stresu, wpływa na ostateczną jakość mięsa. Również ze względów ekonomicznych. Produkujemy żywność, która ma być bezpieczna dla konsumenta. 

embed

Opowiada, że sam testuje mięso z fermy w Kwasówce. Wsadza je do lodówki i przez kolejne dni patrzy, jak się zmienia. Jeśli jest zakwaszone, to po dwóch, trzech dobach zaczyna się psuć. Bochenek zauważa to po skórce. Gdy skórka nie wysycha, kierownik instytutu wie, że brodawki skórne są nasączone "czymś niedobrym".

Słuchamy tych zapewnień, wpatrując się nowoczesny cyfrowy wyświetlacz, który wskazuje dziesiątki parametrów określających stan znajdującego się za ścianą stada.

- Co takiego wyjątkowego jest w waszych fermach? - pytamy.

Bochenek otwiera niewielkie okno dzielące nas od ptaków i z dumą pokazuje na ściany. 

- Widzicie, tam są okna. W standardowych kurnikach się ich nie robi, bo to kosztuje - tłumaczy Bochenek, wskazując na otwory w ścianach kurnika.

 - I otwieracie je czasem? - pytamy. 

- Jeżeli jest taka potrzeba, klient sobie życzy, to ma kury przy otwartych oknach. Zamykamy je na czas dostawy paszy, aby nie stresować ptaków przejeżdżającym przy kurniku paszowozem. Duże sieci fast foodów wymagają już takich rozwiązań od swoich dostawców, i my już to mamy - mówi kierownik fermy Łukasz Cyniak.

W czasie naszej wizyty rolety na oknach są zasłonięte. Jak wyjaśniono nam później, okna są "używane każdego dnia", ale rolety mogą być zasłonięte, by "ograniczyć stres" - jak przejeżdżające auta czy ostre słońce. To może nawet "wzbudzać agresję", dlatego "ilość wpadającego słońca musi być regulowana w trakcie dnia".

Ferma Wipasz w KwasówceFerma Wipasz w Kwasówce Fot. Patryk Strzałkowski

- Duże są te okna?
- Trzy procent powierzchni posadzki kurnika. Mamy też podesty, to również dodatkowa powierzchnia i atrakcja dla kurcząt. Pamiętacie, jak u babci był kury, to siedziały na grzędach - mówi Ślósarski.

- To taki behawioralny dodatek. Spełnia funkcję grzędy - uściśla Bochenek. 

I proponuje, żebyśmy wsadzili przez okno głowę i powąchali. Zapach jest do wytrzymania. Przyglądamy się kurom, które są tutaj od 17 dni. Te, które wyłapujemy wzrokiem, wyglądają nieźle, tylko kilka nie porusza się, ale trudno stwierdzić, z czego to wynika.

Pytamy, na czym jeszcze polega to bezstresowe życie, o którym mówi Bochenek. Mężczyźni tłumaczą, że zapewnia je pełna regulacja środowiska. Światła - co do lumena. Czasu w ciemności - co do kilku minut. Powiewu wentylacji - co do ułamka metra na sekundę. Życiem 700 tys. kur sterują pracownicy przy pomocy specjalnych komputerów. Widać na nich temperaturę w kurniku, masę kur w kilogramach, poziom CO2, ilość paszy, wody, procent martwych osobników ("za to są premie"). Pracownicy upewniają się, że kura trawi tyle karmy, ile powinna, żeby w odchodach nie było za dużo białka.

- Tu się zaczynają, jak ja to mówię, wędrówki ludów. One gdzieś sobie chodzą i nie wiadomo gdzie - zaśmiewa się kierownik fermy, wskazując na bardziej aktywne kury.

Żeby udowodnić, że każdy lumen ma znaczenie, zaczyna zwiększać natężenie lamp. - Dyszka więcej i już delikatnie widzę poruszenie. Dziesięć więcej i jeszcze bardziej się ruszają - mówi. Gdy będzie za jasno, tłumaczy, kury się zaktywizują, będą skakać, mogą się podrapać, na co nie można sobie pozwolić. - Już skrzydłami trzepią, jest poruszenie. O tym mówiłem - kontynuuje. - Już się poruszyły i to dość mocno. Słychać po tym, jak się woda do poideł ruszyła. 

Ale nie o to chodzi, tłumaczy, żeby im walnąć światło, żeby piły i jadły mocno. One mają normalnie funkcjonować, bo przyniosą straty. - Teraz zmniejszam. Już się uspokajają.

Głodówka i dobrostan łapki

Kury, na które patrzymy, mają 17 dni, to znaczy, że są prawie w połowie swojego życia. Za mniej więcej trzy tygodnie osiągną pożądaną masę i będzie można je zabić.

Najpierw jednak trzeba je trochę przygłodzić. Załoga fermy opuszcza wtedy płotki, odcina jedną linię karmienia rękawem i zarządza kurom głodówkę. Bo na ubój, tłumaczą nam mężczyźni, muszą jechać "puste ptaki", żeby treść pokarmowa nie rozlała się na linii uboju.

Głodówka trwa około sześciu godzin, a na pewno nie powinna przekroczyć dziesięciu.

Bochenek: - Przekroczenie tego czasu i stres załadunkowy mogą spowodować zakwaszenie mięsa.

Na jakość mięsa - podkreślają raz jeszcze - negatywnie wpływa też wilgoć w kurniku. Kiedy kura siada na zawilgoconej słomie, może dojść do odparzeń. A mięśnie piersiowe to jedna z najdroższych części kury. Drugą są łapki, niezwykle delikatne, "chętnie kupowane np. na Chiny" jako przysmak, a także sprawdzane przez weterynarzy w trakcie kontroli. 

- Dobrostan łapki mamy w granicach 85-90 proc - mówią i wyjmują telefony. - To kilka naszych łapek po uboju. A to są żołądki. Czyściutkie.

Choć kury, które widzimy, sporo jeszcze urosną przez najbliższe tygodnie, to kurnik już wygląda na zatłoczony. Ślósarski zapewnia, że według przepisów mogłoby być w nim nawet 74 tys. ptaków, a jest tylko 60 tys.

- To jest stadne stworzenie, to jest kura mięsna, nie ogólnoużytkowa, one się lubią ze sobą tulić. Jak żerują, to żerują, jak odpoczywają, to się dotykają. Ta kura jest stworzona po to, żeby jak najlepiej przetwarzać składniki pokarmowe, żeby jak najmniej oddawać do gleby, ażeby jak najwięcej poszło w masę mięsną. I żeby układ kostny działał prawidłowo - tłumaczy Bochenek.

- A jeśli nie będzie działał? - pytamy, przypominając sobie nagrania wideo z ukrytych kamer, na których przerośnięte i niemogące się samodzielnie poruszać kury w szóstym tygodniu cyklu.

- To będziemy mieli stwardniały, wodnisty mięsień, a polędwiczka będzie zielona. Takie rzeczy się zdarzają w złych warunkach.

Tej rozmowie przysłuchuje się stojący od paru minut z plastikowym pojemnikiem wypełnionym cieczą kierownik fermy. - Naszym kurom nie podajemy antybiotyków, tylko takie specjalne mieszanki ziołowe - kończąc to zdanie, wypija kilka łyków z przezroczystego pojemnika.

Kolejki po pomiot i hamulce bezpieczeństwa

Antybiotyki to jeden z największych problemów hodowli przemysłowej zwierząt. Raport NIK z 2018 r. mówi, że ponad 80 proc. skontrolowanych hodowców stosowało je na fermach kurczaków i indyków. Środki mogą trafiać do wody i gleby; mogą zostać w mięsie; mogą przyczyniać się do powstania nowych szczepów bakterii odpornych na antybiotyki. Istnieją badania wskazujące, że to fermy, a już nie szpitale, są głównym źródłem powstawania bakterii antybiotykoopornych. 

Przedstawiciele Wipaszu zapewniają, że dzięki niestosowaniu antybiotyków i dobrych warunkach w kurniku to, co pozostaje po cyklu produkcyjnym, czyli pellet nasiąknięty kurzym pomiotem - jest dobrym nawozem.

Bochenek: - Skład pomiotu jest znany i nie różni się od kupowanych przez rolników nawozów.
Ślósarski: - Kiedy ferma się otwiera, to kolejki się ustawiają. 

Bochenek: - Rolnicy przy tych cenach nawozów wzięliby wszystko, jeszcze by kurniki wyskrobali.
Innymi odbiorcami są Wipaszu biogazownie i hodowcy pieczarek.

- Ale nie zaprzeczacie państwo, że w pomiocie z ferm przemysłowych znajdowane są antybiotyki?

- Przez wiele lat stawiano marnej wartości kurniki, żeby oszczędzić. Błędy, niedoskonałości, wilgoć były przykrywane antybiotykami, które mają być hamulcem bezpieczeństwa, a nie dodatkiem do wody przez 42 dni - mówi Ślósarski. Słyszymy, że winne jest też "lobby farmaceutyczne" i "głupi weterynarze", którzy przypisują antybiotyki dla ferm, choć nie mają do tego powodu.

Antybiotyki bywają stosowanie także po coś innego. Mogą być stymulatorem wzrostu. Od jednego z długoletnich pracowników branży drobiarskiej usłyszeliśmy, że jeszcze w latach 90. stosowano w tym celu salinomycynę, którą dziś wykorzystuje się jako dodatek do pasz, prewencję przeciw kokcydiozie (chorobie jelit u drobiu). 

Wipasz zapewnia, że nie stosuje na zielonych fermach jakichkolwiek antybiotyków. Za to dodaje do pasz olejki eteryczne i ekstrakty roślinne wspierające odporność oraz wpływających pozytywnie na mikroflorę przewodu pokarmowego. Jednak w ogólnodostępnych materiałach innych producentów pasz dla drobiu bez trudu można znaleźć pasze zawierające salinomycynę.

- To obłuda. Na zielonej fermie mamy lepsze wyniki bez dodawania tego - mówi Bochenek.

- A co powiedzą państwo na kolejny zarzut wobec ferm przemysłowych - skażenie gleby? - pytamy. 

- Na naszych fermach to niemożliwe, bo wylewamy posadzki. Nic nie przenika do gleby - tłumaczy Ślósarski. - Po zakończeniu chowu w kurniku pozostaje jedynie pomiot. Dzięki prowadzonej przez nas hodowli bezantybiotykowej jest on doskonałym naturalnym nawozem, który z chęcią odbierają od nas pobliscy rolnicy. Nie ma mowy o skażeniu gleby. 

- A co z innymi fermami, z których skupujecie kurczaki?

- Są sprawdzane przez pracowników działu kontraktacji. Mieliśmy sytuację, że nasz pracownik pojechał do rolnika, który miał osiem kurników i chciał sprzedać kurczaki do zakładu w Międzyrzecu. Trafił akurat na moment czyszczenia kurników. Patrzy, a tam nie ma posadzki! W 2022 r.! Pyta o to tego właściciela, a ten odpowiada: "panie, jaka posadzka, to by miliony kosztowało". Oczywiście nie kupiliśmy od niego kurczaków. Ale ktoś kupił - twierdzi.

Tydzień po proteście przed siedzibą Wipaszu niektórzy z protestujących otrzymali od prezesa Wiśniewskiego wezwanie do publicznych przeprosin za naruszenia dobrego imienia jego firmy. Mieli na to trzy dni. Potem napisał do nich Wiśniewski, czeka ich sprawa karna.

Więcej o: