Obwarzanek uratuje ludzkość? Wszystko zależy od nadzienia

Eryk Kielak
- Obwarzanek nie jest jednowymiarowy. Nie skupia się wyłącznie na ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych za wszelką cenę i to jak najszybciej. Myślenie w kategoriach obwarzanka zakłada nie tylko ochronę warunków przetrwania naszej cywilizacji na planecie Ziemia, ale też dbanie o to, żeby ludzie mieli za co przetrwać do końca miesiąca - opowiada o zyskującej popularność koncepcji ekonomicznej Michał Sutowski.

Podstawowym celem ekonomii obwarzanka jest budowa systemu gospodarczego, który pozostawałby w przestrzeni równowagi pomiędzy zaspokajaniem ludzkich potrzeb a zdolnością ekosystemu planetarnego do regeneracji. Metaforę obwarzanka (z angielskiego: doughnut) zaproponowała ekonomistka Kate Raworth. Z jednej strony otoczony jest on granicą wewnętrzną, nazywaną podstawą społeczną. Znajduje się w niej sfera ludzkiego niedostatku. Druga granica to pułap ekologiczny, za którym umiejscowione są skutki niezrównoważonego korzystania z naszej planety, takie jak zmiany klimatu, utrata bioróżnorodności czy zanieczyszczenia wód i powietrza. W tym roku na polskim rynku ukazała się książka "Obwarzanek po polsku" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej). Autorzy publikacji próbują przenieść założenia ekonomii obwarzanka do polskich realiów. W rozmowie z Gazeta.pl, jeden z nich - politolog Michał Sutowski - przybliża idee tej teorii.

Zobacz wideo Prawica próbuje nastawić ludzi przeciwko polityce klimatycznej

Eryk Kielak: Co to znaczy myśleć obwarzankiem?

Michał Sutowski: To znaczy brać pod uwagę, że to, w jaki sposób żyjemy, a zwłaszcza produkujemy i konsumujemy, musi uwzględniać i potrzeby społeczne, i granice ekologiczne naraz. Bo tradycyjne myślenie głównego nurtu ekonomii skupia się na generowaniu zysku na poziomie mikro oraz wzrostu PKB na poziomie makro. Natomiast myślenie obwarzankiem zakłada dwojakość celów: o ekosystem i dobrobyt dbamy równocześnie. I to nie jest postulat idealistów czy pięknoduchów, tylko twardy realizm. Po prostu przekraczając zbyt wiele granic wytrzymałości systemów ziemi sprawimy, że podtrzymanie warunków trwania naszej cywilizacji będzie zwyczajnie niewykonalne. I nie chodzi tu tylko o wartości, ale także o materialne podstawy. Natura bez nas, tzn. bez ludzi jako cywilizacji poradzi sobie świetnie, natomiast my jako ludzkość jesteśmy po prostu jej częścią – nie zważając na nią, sprowadzamy na siebie katastrofę.

I to już nie tylko kwestia tego, o czym pisano w "Granicach wzrostu" pół wieku temu, że nasz model domaga się coraz więcej nieodnawialnych surowców. Bo przecież klimat pod naszym wpływem zmienia się w takim kierunku, że coraz więcej obszarów na Ziemi przestaje być zdatnych do życia. I znów, nie chodzi tylko o małe wysepki na Pacyfiku zatapiane przez ocean, ani nawet o to, że w niektórych regionach Polski woda robi się deficytowa, ale np. o wielkie połacie Półwyspu Indyjskiego. Są tam rejony, gdzie przez kilka miesięcy w roku temperatury uniemożliwiają biologiczne przetrwanie bez wyrafinowanych systemów klimatyzacji czy chłodzenia.

Wielomilionowe społeczności nie będą w stanie żyć tam, gdzie dotychczas. A to wywoła oczywiście wielkie, przymusowe wędrówki ludów. Jak wiemy z historii są to wydarzenia, które potrafią wstrząsnąć całym światem.

Chciałbym wiedzieć, jak to przełożyć na praktykę. Na przykład powinniśmy odchodzić od paliw kopalnych, inwestować w odnawialne źródła energii?

Odnawialne źródła energii to dobry przykład rozwiązania, które dotyka obydwu granic obwarzanka. Spalanie węgla w elektrowniach czy ropy w silnikach samochodów i ciężarówek prowadzi do ocieplenia klimatu i zanieczyszczenia powietrza, co równocześnie pogarsza nasz standard życia. Ale nie tylko dlatego warto dekarbonizować gospodarkę – rozproszone źródła prądu łatwiej instalować w formule spółdzielni, z których korzystają lokalne społeczności, zapewniają też większą autonomię lokalną – ekonomiczną i polityczną. Przy czym pamiętajmy, że energetyka w potocznym sensie – sektor produkcji prądu – i zmiana ze źródeł emisyjnych na czyste, to nie wszystko.

Co z transportem?

On będzie kluczowy. Wymaga elektryfikacji, ewentualnie przestawienia na wodór – żeby można go było zasilać z czystych źródeł. Ale to nie wystarczy, bo nie zamienimy każdej spalinowej osobówki jeżdżącej po świecie na "elektryka". To zbyt drogie i materiałochłonne. Dlatego trzeba, tam gdzie się da, przechodzić z transportu indywidualnego na zbiorowy, przesiadać się z samochodów do pociągów, tramwajów czy autobusów. Bo to po prostu ogranicza zużycie energii – "czystej" czy nie.

I to wszystko?

Dalej, w pewnych procesach chemicznych, np. przy produkcji cementu produkuje się gazy cieplarniane, dlatego sama zamiana źródła zasilania na OZE czy atom też nie wystarczy.

Wreszcie, potrzebne jest ograniczenie konsumpcji, zwłaszcza grup najzamożniejszych, bo jak wiadomo najczystsza energia i najtańsza zarazem, to ta w ogóle niezużyta. Zmiana sposobów konsumpcji oznacza, że mamy po prostu podejmować indywidualnie inne wybory konsumenckie? Nie do końca, bo te "wybory konsumenckie" to nie tylko kwestia naszej woli czy świadomości. Potrzebna jest tzw. infrastruktura wyboru, która będzie sprzyjała temu, żebyśmy konsumowali i w ogóle żyli w sposób, który pozostawia mniejszy ślad ekologiczny.

Weźmy przykład: czy do pracy będziemy dojeżdżać samochodem na benzynę, elektrycznym, może wsiądziemy na rower lub skorzystamy z kolejki elektrycznej? To w jakimś zakresie jest indywidualna decyzja, ale jednak dokonywana w określonych warunkach. Ile kosztuje samochód elektryczny, a ile spalinowy? Czy paliwo wychodzi taniej niż bilet na dojazd? Czy w ogóle jest jakiś dojazd transportem publicznym? A jak jest, to czy w odpowiednich godzinach? Czy jest po drodze ścieżka rowerowa czy raczej arteria, na której rowerzysta ma spore szanse zginąć? Krótko mówiąc, zmiana sposobu życia, która skutkuje mniejszym śladem ekologicznym to często kwestia dostępnej oferty, a nie naszych poglądów. Chociaż – to ważne – ta oferta często zależy od tego, jakie decyzje polityczne zostaną podjęte, na szczeblu lokalnym, ogólnokrajowym lub jeszcze wyżej.

Bo przecież decyzji o tym, że od lat wydajemy dużo więcej na drogi niż na rozbudowę i utrzymanie sieci kolejowej, nie mówiąc o utrzymaniu połączeń PKS – nie podjęli pojedynczy obywatele, tylko politycy. Weźmy niedawne pomysły rządu: autostrady za darmo. A bilety kolejowe jednocześnie drożeją! Teoretycznie dalej pozostawia nam się pole wyboru – zapłać więcej za kolej i oszczędź atmosferze CO2. No ale tak jakoś dziwnie się składa, że władza tworzy mechanizmy, które popychają nas do podjęcia tej, a nie innej decyzji. Ekonomia obwarzanka sugerowałaby budowanie takich mechanizmów, które będą sprzyjać innym decyzjom.

Czyli zmiany systemowe powinny iść razem z indywidualnymi wyborami?

Często się to przeciwstawia: korporacje lubią głosić, że wszystko zależy od ciebie. Nie używaj plastikowych słomek i zakręcaj wodę jak myjesz zęby, a najlepiej zamień SUV-a na elektrycznego. Z kolei wielu ludzi uważa, że ponieważ sami mało znaczą, to nie jest ich sprawa – niech ci wielcy to ogarną, niech państwo to załatwi, niech miliarderzy przestaną latać prywatnymi odrzutowcami. I w sumie to słuszne, ale relacja między naszą świadomością i wyborami a zmianami systemowymi może wyglądać inaczej.

Chcemy żyć bardziej ekologicznie i przy okazji wygodniej – domagajmy się od swoich władz innej polityki publicznej. Jak zaczniemy jeździć na rowerze albo uświadomimy sobie uciążliwość korków, szybciej zaczniemy oczekiwać, że samorząd lub państwo wybudują ścieżkę rowerową, zapewnią dogodne połączenia – zamiast poszerzać wylotówkę o kolejny pas ruchu. W tym sensie indywidualne wybory, pozornie "konsumenckie", zaczynają nas kształtować jako obywateli domagających się innej organizacji świata wokół.

Książka "Obwarzanek po polsku" traktuje o przeniesieniu tej teorii na polską rzeczywistość. Jak daleko jesteśmy od granic obwarzanka?

No, bardzo daleko, w tym sensie, że ignorujemy skutki ekologiczne naszego działania i nie zaspokajamy potrzeb społecznych. Podawałem już przykłady związane z priorytetem dla samochodów w stosunku do kolei i autobusów. Owszem, są takie miejsca jak Warszawa, które mają przyzwoicie zorganizowany transport publiczny, jest Trójmiasto ze swoją Pomorską Koleją Metropolitalną i SKM. Ale to kropla w morzu miast, nie mówiąc już o ich peryferiach, dokąd bez samochodu nie da się dostać. A tymczasem bilety kolejowe – powtórzmy to – jeszcze drożeją, za to autostrady mają być za darmo.

Problemem jest chyba też energetyka. 

Energetyka to kolejny temat. Mamy lata opóźnień wywołanych świadomymi decyzjami politycznymi, z fatalną ustawą 10H na czele, która zablokowała na siedem lat rozwój energetyki wiatrowej na lądzie. Mieliśmy pozytywny trend – boom na indywidualną fotowoltaikę, ale teraz zaczyna brakować przepustowości sieci energetycznych, więc prosumentów władza zaczyna zniechęcać. Argument głosi, że to kwestia techniczna, że sieci są nieprzystosowane – ale w tym przypadku techniczne jest polityczne, bo to od politycznych decyzji zależy, w jakim kierunku modernizujemy sieć. Dalej, weźmy spółdzielnie energetyczne: cały czas rzuca się im prawne kłody i ograniczenia pod nogi.

A z obwarzankowego punktu widzenia chodziłoby o to, żeby lokalne społeczności mogły czerpać dochody z produkcji energii z OZE. Zarobiliby lub oszczędzili na tym mieszkańcy, zarobiłaby na tym gmina. Ale to z kolei uderzałoby w interesy wielkich spółek energetycznych kontrolowanych przez państwo.

Co z takimi rejonami jak Turów czy Bełchatów? W takich miejscach nie chodzi jedynie o alternatywę ekonomiczną, ale też społeczną.

Jeśli myślimy w kategoriach obwarzanka, to oczywiście nie możemy lekceważyć likwidacji miejsc pracy, zwłaszcza nieźle płatnych, uzwiązkowionych. W tym sensie obwarzanek nie jest jednowymiarowy. Nie skupia się wyłącznie na ograniczeniu emisji za wszelką cenę i to jak najszybciej. Bo nie tylko należy sprawić, żeby nasza cywilizacja mogła przetrwać na planecie, ale chodzi też o to, żeby ludzie mieli za co przetrwać do końca miesiąca.

Tu trzeba jednak postawić wyraźny zarzut w stronę ekip rządzących, które były u władzy w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Opóźnianie transformacji ze względów politycznych i negowanie nie tylko faktu zmian klimatu, ale nawet ignorowanie unijnych polityk klimatycznych podtrzymało uzależnienie całych regionów od energetycznej monokultury. Odsuwano zmiany na święty nigdy i zaklinano rzeczywistość. Zwodzi się mieszkańców zagłębi węgla brunatnego, że powstaną nowe odkrywki w Złoczewie albo że nie będą nam Czesi z Niemcami pluć w twarz w Turowie.

To jakie są priorytety obecnego rządu?

Mam wrażenie, że obecny polski rząd jest skupiony przede wszystkim na opóźnianiu dekarbonizacji jak tylko się da i monopolizacji energetyki. Najlepiej dla nich byłoby, żeby całą transformację – gdy już nie będzie jej można odsunąć w czasie – przeprowadziły wielkie spółki skarbu państwa, a nie podmioty lokalne. Temu przecież służyła niesławna zasada 10H.

Tymczasem – to jest odpowiedź na pytanie o miejsca pracy – trzeba brać przykład z takich regionów jak Wielkopolska wschodnia, gdzie w miejscu dawnego zagłębia energetyki węglowej planuje się rozwój energetyki odnawialnej prowadzony z udziałem lokalnej społeczności. Oczywiście, nie wszyscy górnicy czy energetycy zostaną instalatorami czy projektantami turbin wiatrowych i fotowoltaiki, ale rozbudowa OZE w różnych regionach pozwoli stworzyć tam bardziej złożone rynki pracy. Oby w ich kształtowaniu miały też udział związki zawodowe – bo przecież nie chodzi o to, by dotychczasowe etaty zamienić na niskopłatne śmieciówki. Ci ludzie mają też prawo do bezpłatnych szkoleń, część po prostu do jakichś rozwiązań pomostowych. Ale żeby na to wszystko były pieniądze z Unii Europejskiej, to najpierw trzeba jasno zadeklarować – nie będziemy w danym regionie sztucznie przedłużać życia energetyki węglowej, kropka.

Opisał pan mechanizmy, które w mniejszym lub większym stopniu, funkcjonują w przestrzeni publicznej. Mnie w ekonomii obwarzanka urzekły jednak mniej ortodoksyjne założenia. Mam tutaj na myśli zwłaszcza postawienie na lokalność i wspólnotowość, gdzie miałaby istnieć nawet lokalna gospodarka bezpieniężna.

Logika obwarzanka rzeczywiście zakłada cały szereg intuicyjnie pożytecznych praktyk, począwszy od pozarynkowej wymiany usług. Oczywiście to stawia włosy dęba na głowie fetyszystom PKB, bo jeśli w duchu solidarnej wzajemności zaopiekujemy się dziećmi sąsiada, a za to sąsiad skosi nam trawnik, to zaszkodzimy wzrostowi gospodarczemu. Natomiast jeśli wynajmiemy kogoś do koszenia trawnika lub opieki nad dzieckiem to "napędzamy gospodarkę". W ten sposób, to znaczy zamieniając wszystko na towar, nie mieścimy się jednak w obwarzanku. Przy czym rozwiązaniem są nie tylko usługi bezpośrednie, między znającymi się osobami. Działają już platformy, w rodzaju grupy "Śmieciarka jedzie" na Facebooku, na których oddajemy za darmo niepotrzebne nam przedmioty – to przykład przedłużania cyklu życia i użytkowania wyrobów, zbliżający nas do celów gospodarki obiegu zamkniętego, nawet bez wyrafinowanej technologii recyklingu. Takich praktyk jest oczywiście więcej.

Jakie na przykład?

Weźmy waluty lokalne: za wykonanie jakieś użytecznej usługi otrzymuje się ekwiwalent, który można wymienić na inną usługę czy produkt wykonany w danej społeczności. W ten sposób podtrzymuje się dobrostan lokalnej społeczności i buduje jej solidarność. Można też poprzez politykę publiczną "zakotwiczać" różne instytucje lokalnie, wiązać je z lokalnym biznesem. Taki system wprowadzono m.in. w północnoangielskim Preston, mieście upadłym w wyniku deindustrializacji i zamykania zakładów przemysłowych. Z bagna bezrobocia i beznadziei, do którego trafili poprzez decyzje polityczne Margaret Thatcher, obywatele i włodarze zaczęli wyciągać się niejako sami, dzięki silnemu naciskowi na korzystanie z usług i dóbr od lokalnych kontrahentów przez podmioty publiczne.

To przeciwieństwo wąskiej, neoliberalnej logiki, która nakazuje cięcie wydatków za wszelką cenę. Tymczasem organizując np. konferencję na lokalnej uczelni można postawić na catering od lokalnych dostawców, a nie od globalnych sieciówek. Jeśli lokalne podmioty są zbyt małe, ogłasza się przetarg w taki sposób, by go rozdzielić pomiędzy kilka podmiotów. W ten sposób przy pomocy praktyk pozarynkowych i współpracy można też wspierać tożsamość lokalną mimo różnic etnicznych, religijnych czy klasowych i budować poczucie współzależności, a jednocześnie ograniczyć ślad węglowy, korzystając z lokalnej produkcji. Zyskuje i społeczeństwo i środowisko.

Czy obecna sytuacja gospodarcza to na pewno dobry moment na tak radykalne zmiany?

Rozwiązania w duchu ekonomii obwarzanka zazwyczaj wychodzą na korzyść także w bardzo dosłownym i przyziemnym sensie, nieraz bardzo szybko. Wspomniana już przesiadka na transport zbiorowy to dobry przykład – oczywiście pod warunkiem, że polityka publiczna go zapewni. Dalej, weźmy pod uwagę kryzys energetyczny i kosztów ogrzewania. Owszem, nie każdego stać na pompę ciepła i ogrzewanie elektryczne, ale przecież często możliwa jest termoizolacja budynku. Bo jak była już mowa na początku: źródło energii to jedna rzecz, ale druga, to ile tej energii zużywamy, żeby zapewnić sobie np. komfort termiczny? Żeby w domu było zimą ciepło, a latem chłodno, ten dom musi być mieć odpowiednią efektywność energetyczną, a termomodernizacja ogranicza zużycie i wydatki na energię. Tym samym renowacja budynków to właściwie inwestycja samospłacająca się. Biorąc pod uwagę rosnące koszty energii – nieraz w ciągu kilku lat. To doskonała okazja do interwencji publicznej, poprzez gwarantowany przez państwo, tani kredyt spłacany z różnicy w obniżonych rachunkach.

Czyli obwarzanek może być odpowiedzią na kryzys?

Obwarzanek, krótko mówiąc, polega nie na tym, żeby szukać rozwiązań ekologicznych, za które musimy dopłacać, lecz takich, które łączą wymiar ekologiczny z ekonomicznym i społecznym. A nawet obronnym – w tym miejscu i czasie, w którym się dziś znajdujemy. Bo kryzys, o który pan pyta, to nie tylko kwestia braku środków, inflacji, itp. to także sprawa bezpieczeństwa w sensie najbardziej przyziemnym.

Przy obecnych możliwościach technologicznych nie ma szans na to, żeby każda gmina stała się energetyczną wyspą. Ale jest możliwe, żeby każda gmina była w stanie wyprodukować prąd dla własnej infrastruktury krytycznej, czyli żeby niezależnie od tego, co się stanie, czy będzie blackout, czy będzie wichura, czy będzie wojna, z lokalnych źródeł energii można byłoby zasilić przynajmniej szpital, szkołę, urzędy itp. W ten sposób można być przygotowanym na kryzys.

A w mieście gdzie jeżdżą tramwaje czy autobusy elektryczne, także będzie można i je naładować. To wszystko jest wykonalne i może sprawdzić się właśnie w sytuacji kryzysowej.

Kolejnym przykładem może być połączenie organicznych odpadów z rolnictwa i gazu. Gaz jak wiadomo jest wysoko emisyjny, a jego import drogo kosztuje. Zeszły rok pokazał, że nawet rurze, którą płynie on pod Bałtykiem, może stać się krzywda. Tymczasem możemy wykorzystywać polskie technologie do produkcji biogazu i biometanu. W kilkanaście lat możemy uzyskiwać gaz z fermentacji lokalnych odpadów w ilości porównywalnej z przepustowością Gazociągu Bałtyckiego, który będzie bezemisyjny, produkowany w oparciu o krajową technologię, no i nie trzeba by go sprowadzać nie wiadomo skąd. Tego typu rozwiązania – kilka z nich prezentuję w publikacji pt. "Obwarzanek uzbrojony" – to właśnie odpowiedź na potencjał kryzysu, a właściwie wielu kryzysów, które już trwają lub mogą się nam w każdej chwili przytrafić.

Więcej o: