30 sierpnia 1992, po pięciu dnach, strażacy wygrali walkę z pożarem takiej skali, z jaką jeszcze się nie mierzyli. W upalne lato snop iskier zaprószył ogień, który ostatecznie strawił 9062 hektary lasu i zagroził kilku miejscowościom. Tysiące ludzi i jednostek sprzętu brało udział w akcji. Zginęło dwóch strażaków, a także 23-letnia kobieta, przygnieciona śmiertelnie przez wóz strażacki jadący do akcji gaśniczej.
Jak doszło do największego pożaru we współczesnej Polsce i czy płyną z tego lekcje na dziś? Rozmawiamy z Dawidem Iwańcem, autorem reportażu "Ogień wyszedł z lasu", który niemal minuta po minucie opisuje przebieg katastrofy.
Dawid Iwaniec*: Na ogromną skalę tamtej katastrofy złożyło się wiele czynników: od tego, co bezpośrednio wywołało pożar - najprawdopodobniej iskry spod kół pociągu - poprzez fatalną kondycję lasu i ekstremalne warunki pogodowe, aż po przebieg akcji gaśniczej. Wszystko się zbiegło w jednym miejscu i czasie. Mieliśmy na pewno szczęście, że podobnej kumulacji od tamtej pory nie było. Ale to nie znaczy, że nie może się powtórzyć.
Po pożarze w sierpniu 1992 roku na pewno odrobiliśmy lekcję jeśli chodzi o modernizację systemu ratownictwa. Ale niekoniecznie zastanawiano się nad tym, jak człowiek przyczynił się do powstania warunków, które sprawiły, że spłonęło prawie 10 tysięcy hektarów lasu i zginęli ludzie.
I w raportach strażackich, i w śledztwie prokuratury zwrócono uwagę na ekstremalną pogodę, jaka panowała latem 1992 roku. Notowano rekordy gorąca, ale przede wszystkim od maja do końca sierpnia na tym terenie nie spadła praktycznie ani kropla deszczu. Zazwyczaj nawet w suchym okresie są miejsca zacienione lub naturalne obniżenia terenu, gdzie utrzymuje się choć trochę wilgoci. Wtedy wszystko było wyschnięte. Do tego doszedł silny wiatr, który podsycał ogień. I na tych aspektach się skupiono. Ale były też inne.
Las był bardzo mocno zdegradowany. Ucierpiał przez przemysł, którym był otoczony: m.in. Górnośląski Okręg Przemysłowy po wschodniej stronie, Azoty z Kędzierzyna po stronie zachodniej. Od południa, przez Bramę Morawską, dostawały się zanieczyszczenia z silnie uprzemysłowionej Ostrawy, a na domiar złego na terenie lasu działała kopalnia piasku, drenująca wodę. Drzewa chorowały, zrzucały igły i gałęzie, a te nie rozkładały się tak, jak powinny, lecz wysychały i odkładały na dnie lasu. Tak powstał bardzo łatwopalny materiał, tzw. "materac", który miał nawet 20-30 cm.
Drzewa były osłabione. Dominująca w tym lesie sosna zazwyczaj co kilka lat zrzuca swoje igliwie. Tam zrzucała je co dwa lata i tego materiału siłą rzeczy było więcej. Do tego doskonałe warunki do rozwoju miały rośliny takie jak paproć i trzcinnik, które utrudniają rozkład i zaburzają naturalne cykle w lesie.
Na pewno w zdrowym lesie ten pożar nie byłby aż tak intensywny, bo łatwopalnego materiału na jego dnie byłoby znacznie mniej.
Sprzęt strażacki z czasów PRL był w katastrofalnym stanie. To nie tylko utrudniało działanie, ale wpływało też mentalnie na strażaków, którzy wiedzieli, że w sytuacji zagrożenia sprzęt może ich zawieść.
Ten kataklizm otworzył oczy strażakom, a przede wszystkim władzom, bo ówczesne kierownictwo straży miało oczywiście świadomość braków. Ale inwestycje były odkładane, ponieważ to był czas przemian ustrojowych i mówiono, że są ważniejsze potrzeby. Dopiero pożar uzmysłowił rządzącym, że może przydarzyć się coś, co przekracza nasze wyobrażenie o katastrofach i że możemy być wówczas zwyczajnie bezbronni. I to zaowocowało już pięć lat później, gdy znów przyszedł wielki kataklizm.
Rozmawiałem ze strażakami, którzy gasili pożar w 1992 roku, a w 1997 usuwali skutki powodzi. Mówili wprost, że gdyby nie zmiany, które nastąpiły przez 5 lat - modernizacja straży pożarnej i skoordynowanie służb - to skutki powodzi byłyby na pewno poważniejsze.
Nie zmieniło się nasze podejście co do tego, czy mamy wpływ na środowisko. Uważam, że ta dyskusja została wtedy zaprzepaszczona. A tak naprawdę w ogóle jej nie było. Stwierdzono, że była susza i rozłożono ręce, bo co poradzić na suszę? To było w pewnym sensie wygodne podejście, bo zdjęło odpowiedzialność z człowieka. Nie stawiano pytań o to, jak nasze działania przyczyniają się do powstania suszy i pogorszenia stanu lasu.
W ostatnich latach okresy z temperaturą np. 35 stopni lub więcej nikogo nie dziwią. Katastrofy naturalne wydarzają się cały czas, ale nie zawsze są to tak medialne wydarzenia, "największe lub najgroźniejsze w historii". To choćby lokalna ulewa czy wichura, które pustoszą pojedyncze miejscowości, a takich zdarzeń wraz ze zmianą klimatu jest coraz więcej.
Jeździłem po nim ze strażakiem, który brał udział w akcji w 1992 roku i pokazywał mi: tu się zaczęło, tam się spaliło wszystko, tamtędy ogień przeskoczył nad drogą, a dopiero tu go zatrzymaliśmy. I gołym okiem bym tych miejsc nie rozpoznał. Dzisiaj rosną tam około 25-letnie drzewa, niemal tak wysokie jak te, które spłonęły. Rana po pożarze się zabliźnia.
Odradza się z pomocą leśników, którzy po tamtej katastrofie włożyli mnóstwo pracy najpierw w oczyszczenie całego terenu, a następnie sadzenie i pielęgnację nowych drzew. Rozważano, czy nie zostawić tego naturze i pozwolić, aby sama sobie poradziła ze skutkami pożaru. Z pewnością dałaby sobie radę, ale problem w tym, że naturalny proces trwałby nieporównywalnie dłużej. Trzeba było sobie zadać pytanie, czy możemy tak długo czekać, aż do tego lasu wróci życie?
Ale nie zapominajmy też, że zdecydowana większość pożarów lasów powstaje właśnie w wyniku działalności człowieka. Z reguły jest to lekkomyślność lub wręcz działanie celowe, ale lasy płoną coraz częściej ze względu na zmieniający się klimat, a to również jest szystkim nasza wina.
...
*Dawid Iwaniec - Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu współpracujący m.in. z "Gazetą Wyborczą" i "Forbesem", a także z portalami Polityka.pl i Vogue.pl. Przez cztery lata pracował jako lokalny dziennikarz w Krośnie.