Tania ropa zalewa świat. Skorzystają na tym kierowcy. Ale niskie ceny na stacjach nie są na zawsze

Wojna cenowa i epidemia koronawirusa zepchnęły cenę ropy do najniższego poziomu od 17 lat. Wiele wskazuje na to, że szybko stamtąd się nie podniesie. Ale niekoniecznie oznacza to tanią benzynę na naszych stacjach przez dłuższy czas.

W piątek za baryłkę ropy Brent trzeba był zapłacić nieco ponad 25 dolarów. W grudniu kosztowała ponad 60 dolarów – a więc ponad połowę drożej. To widać na naszych stacjach paliw. Benzyna i olej napędowy są tanie. Taki stan rzeczy jednak nie będzie trwał ekstremalnie długo – i to nawet jeżeli pandemia koronawirusa nie opuści nas przez długie miesiące.

Ceny ropy Brent na światowych rynkachCeny ropy Brent na światowych rynkach Investing.com

Po pierwsze koronawirus

Spektakularny spadek ceny ropy naftowej został spowodowany przez dwa potężne czynniki. Już tylko jeden z nich zwykle oznaczałby wyraźną przecenę na rynku, tym razem jednak nałożyły się na siebie.

Po pierwsze, na świecie gwałtownie spadło zapotrzebowanie na ropę. Najpierw, już w styczniu, dotknęło to Azję – głównie Chiny. Potem resztę świata – najpóźniej USA.

Wg najnowszych szacunków w drugim kwartale popyt na ropę skurczy się od 15 do 20 proc. W praktyce - jak wyliczają analitycy Goldmana Sachsa - w marcu na świecie zużywano o 10,5 mln baryłek ropy mniej niż zwykle, a w kwietniu zapotrzebowanie obniży się aż o 18,7 mln baryłek dziennie.

To oznacza  gigantyczny spadek popytu – dość powiedzieć, że Arabia Saudyjska, Rosja i USA, trzech największych producentów ropy naftowej na świecie, produkują teraz po 10-12 mln baryłek dziennie każdy.

Powód tego stanu rzeczy jest oczywisty – epidemia koronawirusa i związane z nim rządowe ograniczenia w poruszaniu się połączone z drastycznym spadkiem aktywności gospodarczej sprawiły, że do baków wlewa się teraz dużo mniej paliwa niż kiedyś.

Po drugie wojna cenowa

Spadek popytu na ropę to nie wszystko. Rynek czarnego złota załamał się również dlatego, że z początkiem marca wybuchła na nim wojna cenowa. W popularnej narracji pomiędzy Saudami i Rosjanami, ale sprawa jest bardziej skomplikowana.

Od początku roku Arabia Saudyjska i wspierające ją kraje OPEC chciały przedłużenia obowiązującego około trzech lat porozumienia o ograniczeniu wydobycia ropy naftowej, którego głównymi stronami były kraje kartelu naftowego i Rosja. Saudowie dążyli przy tym do jeszcze większego ograniczenia wydobycia.

Jednak współpracy w ramach tzw. OPEC+ nie udało się utrzymać. Na dalsze cięcia w produkcji nie zgodzili się Rosjanie, uważając że dzięki temu robią tylko więcej miejsca na rynku dla ropy z USA.

Przypomnijmy, że Stany Zjednoczone w ciągu kilku lat stały się dzięki rewolucji łupkowej największym producentem cennego surowca na świecie, jego eksporterem a nie importerem i do tego jeszcze nie należą do OPEC, a więc nie obowiązują ich żadne ograniczenia produkcji.

Saudowie po rosyjskiej odmowie zaczęli więc zwiększać wydobycie i zaproponowali nowe, niższe ceny dla odbiorców w Azji. Rosjanom ten ruch początkowo był na rękę – uważają, że niskie ceny ropy wykończą amerykańskich nafciarzy, których koszty produkcji są wyraźnie wyższe od rosyjskich i saudyjskich. Wyraźnie mówił to kilka dni temu w wywiadzie dla Interfaxu prezes Rosnieftu Igor Sieczin.

– Już rozpoczął się proces wycofywania części producentów ropy łupkowej. Niskie ceny ropy nie zachęcają do inwestycji pomimo aktywnego wsparcia amerykańskich władz – twierdził Sieczin.

Jego zdaniem, kiedy Amerykanów zabraknie na rynku producentów ropy, jej ceny wrosną.

– Do końca roku ceny ropy powrócą do 60 dolarów, jeżeli proces wycofywania się producentów w USA będzie się utrzymywał na obecnym poziomie – uważa Sieczin.

Jego zdaniem taki scenariusz odpowiada też Saudom. Oni produkują co prawda ropę tanio, taniej nawet od Rosjan, ale mają duże potrzeby – budżet Arabii Saudyjskiej, wg Sieczina, spina się dopiero przy cenie około 80 dolarów za baryłkę.

Do gry wkracza Trump

Niskie ceny ropy faktycznie zabolały amerykańskich nafciarzy. Do zdecydowanych działań zaczęli wzywać kilka dni temu Trumpa między innymi senatorowie z Alaski i Północnej Dakoty, a więc stanów, gdzie wydobycie z łupków jest ważnym elementem gospodarki.

Chcą, by zmusić Saudów do wystąpienia z OPEC i rozpoczęcia bliskiej współpracy na rynku ropy z USA. Jeśli tak się nie, postulują sankcje.

Trump chce rozegrać to delikatniej. W czwartek przekonywał między innymi do zawieszenia rosyjsko-saudyjskiej wojny cenowej na specjalnie zwołanej telekonferencji przywódców G20.

Efekt tych działań jest na razie mizerny, choć słychać, że Rosjanie miękną – sygnalizują, że są gotowi do nowej umowy OPEC+. Stanowisko Saudów jest twardsze. W piątek ich minister energii powiedział, że na razie nie rozmawia z Kremlem o nowej umowie dotyczącej ograniczenia produkcji ropy.

Jednak nawet jeżeli do takiej umowy dojdzie, to zdaniem Goldmana Sachsa na szybki wzrost cen ropy i tak nie ma co liczyć. Między innymi ze względu na olbrzymie i cały czas rosnące zasoby zmagazynowanego surowca.

Polski złoty może wszystko popsuć

W teorii czeka nas więc dłuższe tanie tankowanie na stacjach. W rzeczywistości może nie być tak pięknie.

A to ze względu na kurs złotego. Im dłużej będzie szalała epidemia koronawirusa w Polsce i im więcej złotych, by ją złagodzić, będzie drukował NBP w ramach zapowiedzianych niestandardowych działań, tym bardziej nasza waluta będzie się osłabiała. A to oznacza wyższą cenę na stacjach – za ropę bowiem nasze rafinerie płacą w dolarach.

Więcej o: