Strategie krajów w walce z koronawirusem były i są oczywiście na bardzo ogólnym poziomie zwykle dość podobne - ograniczenia w poruszaniu się, kwarantanny dla przyjeżdżających, zamknięte placówki edukacyjne czy szereg firm. Jednak moment ich wprowadzenia i ich konkretny zakres, stopień zdyscyplinowania społeczeństwa, dostępność testów, a także po prostu wydolność systemu opieki zdrowotnej oczywiście wpływają na rozwój epidemii specyficzny dla danego kraju.
Dane wskazują jednak, że w wielu krajach m.in. zachodniej Europy (ale także np. Australii czy Nowej Zelandii) na razie mamy do czynienia ze spadkiem liczby nowych zakażeń. Dane m.in. z Hiszpanii, Włoch, Austrii, Czech czy Islandii wskazują, że szczyt zachorowań jest za tymi krajami. Chociaż oczywiście tempo schodzenia z tego szczytu jest różne.
Z ostatnich statystyk wynika, że nowych zakażeń jest zwykle o kilkadziesiąt procent mniej niż w szczycie, najczęściej w okolicach przełomu marca i kwietnia. Także we Francji, dla której wykres poniżej (na podstawie: The Economist) wskazuje skokowy wzrost zakażeń, tendencja jest jednak spadkowa, a skok wynikał z decyzji o wykonywaniu testów przesiewowych w domach opieki.
Kwestia testów jest zresztą kluczowa w ocenie rozmiarów epidemii w konkretnych krajach. Świetnym przykładem jest Islandia, gdzie w pewnym momencie liczba nowych zakażeń na 1 mln ludności sięgała ok. 200 dziennie - znacznie więcej niż np. we Włoszech, USA, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii. O ile jednak w innych krajach testy w dużej mierze były wykonywane na osobach, u których wystąpiło ryzyko zakażenia koronawirusem, o tyle Islandia przeprowadzała bardzo szeroko zakrojone testowanie całego społeczeństwa (obecnie ponad 130 tys. testów na 1 mln mieszkańców). Odkrywała zatem więcej nowych zakażeń wśród osób niewykazujących objawów. Wszystko przy niewprowadzeniu ograniczeń w przemieszczaniu się, a wyłącznie w liczbie osób, które mogą się jednocześnie gromadzić (z drugiej strony, już pod koniec stycznia zaczęto badać pierwsze osoby wracające np. z Włoch czy Austrii).
Spadająca liczba nowych infekcji - oczywiście przy utrzymaniu poziomu testowania (czy wręcz jego wzrostu) obywateli i skutecznej izolacji zakażonych - jest podstawą do stopniowego luzowania ograniczeń. Większość krajów już to robi, chociaż oczywiście zakres odmrażania gospodarki czy systemu edukacji zależy od konkretnej sytuacji. O ile np. we Włoszech, Austrii, Czechach czy Hiszpanii chodzi o możliwość działania (na określonych zasadach) większej liczby sklepów czy fabryk, o tyle np. Dania otworzyła już część szkół, przedszkoli i żłobków.
Jak na tym tle wypada Polska?
Pierwsze decyzje o zdejmowaniu ograniczeń od 20 kwietnia zapadły także w Polsce, dotyczą m.in. swobody przemieszczania się czy możliwości wejścia większej liczby osób jednocześnie do sklepów.
Analizy dla naszego kraju wskazują, że szczyt zachorowań mamy jeszcze przed sobą (sugeruje to też np. minister zdrowia Łukasz Szumowski). Z jednej strony można to uznać za złą wiadomość, tym bardziej, że w innych krajach szczyt przyszedł około dwa tygodnie po wprowadzeniu pierwszych ograniczeń, a my na swój "czekamy" już blisko półtora miesiąca. Z drugiej strony, liczba dziennie diagnozowanych przypadków w Polsce jest w ostatnich tygodniach raczej stabilna (zwykle ok. 300-400 przypadków dziennie), tylko z rzadka przekracza 10 na 1 mln mieszkańców. Jest to dobra liczba na tle danych z innych krajów, chociaż oczywiście należy na to nałożyć kwestię liczby wykonanych u nas testów. W Polsce przeprowadzono dotychczas około 6,6 tys. testów na milion mieszkańców, co jest jednym z najniższych wskaźników w Europie (choć oczywiście można bronić się tym, że inne kraje więcej testują, bo mają więcej osób z objawami).
Czytaj więcej: Koronawirus. Łukasz Szumowski: Prognozy mówią, że przesuwamy szczyt zachorowań