Wiarygodność danych epidemicznych w Polsce - przede wszystkim w zakresie liczby nowych przypadków i przeprowadzonych testów - została mocno nadwyrężona beztroskim podejściem instytucji państwowych do procesu ich kompletowania, kontrolowania i raportowania. Co więcej, w związku z poleceniem Głównego Inspektora Sanitarnego lokalne sanepidy od trzech tygodni nie ujawniają już własnych danych, wobec czego społeczna weryfikacja zgodności danych prezentowanych na poziomie regionalnym i ogólnopolskim została uniemożliwiona.
Dodatkowym problemem w ocenie aktualnej sytuacji epidemicznej jest to, że istnieje w Polsce duża "covidowa szara strefa" osób, które w obawie przed izolacją i kwarantanną dla członków rodziny nie testują się na obecność koronawirusa przy wystąpieniu objawów sugerujących infekcję.
Ale z drugiej strony - dane Ministerstwa Zdrowia są jedynymi, jakie mamy. Co więcej, są także wskazówką dla rządu przy podejmowaniu decyzji dotyczących zarządzania epidemią. Między innymi to właśnie od liczby stwierdzanych przypadków (dokładnie - średniej z ostatnich siedmiu dni) rząd uzależnił decyzje o znoszeniu lub wprowadzaniu restrykcji.
Co wynika z ostatnich danych? Przede wszystkim, że po dynamicznym spadku liczby nowych (wykrywanych) zakażeń, statystyki stabilizują się. Przez trzy tygodnie - od 11 listopada do 1 grudnia - średnia nowych przypadków z minionych siedmiu dni spadła o połowę, do mniej niż 13 tys. z ok. 25,6 tys. A w rzeczywistości zapewne spadła z jeszcze wyższego pułapu, bo pierwsza połowa listopada to czas, gdy ginęły tysiące przypadków w drodze z powiatowych stacji sanitarno-epidemiologicznych do Ministerstwa Zdrowia.
Teraz liczba wykrywanych przypadków wypłaszczyła się. W tym tygodniu w poniedziałek i środę liczba nowych wykrytych zakażeń była nawet wyższa niż tydzień wcześniej w analogiczne dni. Stało się tak po raz pierwszy od blisko miesiąca (od 19 listopada)
Środowe dane wskazują, że średnia liczba nowych zakażeń z ostatnich siedmiu dni to ok. 10,2 tys. Tak, jak w pierwszej połowie listopada wzrosty nagle wyhamowały tuż przed granicą dla narodowej kwarantanny i liczba nowych przypadków zaczęła spadać dużo szybciej od prognoz naukowych, tak teraz spadki wyraźnie spowolniły blisko granicy, za którą - według rządowej rozpiski - mógłby czekać nas mocne luzowanie restrykcji (żółta strefa w całym kraju, czerwona tylko w niektórych).
Na razie obecne restrykcje obowiązują do 27 grudnia, aczkolwiek minister zdrowia Adam Niedzielski rekomenduje ich przedłużenie przynajmniej do 17 stycznia. Ostrożność chce zachować także przy powrocie dzieci do szkół. W środę na antenie radiowej Jedynki Niedzielski mówił, że od 18 stycznia "maksimum tego, co możemy się spodziewać" to nauka stacjonarna dla dzieci z klas I - III szkół podstawowych.
Na Twitterze zwraca też uwagę, że "spadek dziennej liczby zachorowań wyhamowuje", a "trzecia fala startująca z poziomu ok 10 tys. zachorowań byłaby o wiele gorsza od drugiej". I to właśnie jest to realne ryzyko i miecz Damoklesa stale wiszący nad Polską.
Premier Mateusz Morawiecki zdążył już ogłosić, że z epidemią wygrywamy. Choć jednocześnie prosił o cierpliwość i dyscyplinę, swoją hurraoptymistyczną tezą - i to wypowiedzianą tuż po poluzowaniu restrykcji co do działania galerii handlowych (wprawdzie to tylko jedno zniesione obostrzenie, ale tłumy w galeriach pokazują, że było ono Polaków bardzo uciążliwe) - wprowadził raczej odwrotne nastroje.
Z wyliczeń Piotra Tarnowskiego wynika, że obecnie - gdyby funkcjonował podział na strefy według rządowych progów bezpieczeństwa - tylko 30 powiatów w Polsce ma tak mało zakażeń, że "łapałyby się" do zielonej strefy. 191 powiatów byłoby żółtych, aż 129 czerwonych, a w 10 powiatach liczba nowych przypadków jest nawet wyższa niż dla czerwonej strefy. W dwóch z nich (miasto Olsztyn i powiat działdowski - oba w województwie warmińsko-mazurskim) przekroczony jest nawet próg dla narodowej kwarantanny.
Zbytnia pewność siebie połączona z nieostrożnym luzowaniem obostrzeń może szybko się zemścić. Są już na mapie Europy kraje, które po mocnym spadku liczby nowych zakażeń teraz ponownie zmagają się z ofensywą koronawirusa. To choćby Czechy, Słowacja, Holandia czy Wielka Brytania.
Po zaledwie dwóch tygodniach od luzowania ograniczeń, Czechy właśnie zdecydowały o ich ponownym zaostrzeniu. Od piątku 18 grudnia obowiązywać będzie ponownie zakaz działalności m.in. hotele, restauracje czy baseny. Obowiązywać będzie też zakaz przemieszczania się pomiędzy godzinami 23 a 5 rano. Uczniom przyspieszono ferie świąteczne. Premier Czech Andrej Babisz przeprosił już obywateli za przywrócenie niektórych restrykcji.
W związku z pogarszającą się sytuacją epidemiczną przywrócenie m.in. godziny policyjnej rozważają władze Słowacji. Rząd Holandii już na rosnące statystyki zareagował i ogłosił w poniedziałek lockdown. Do 19 stycznia otwarte będą wyłącznie sklepy z towarami pierwszej potrzeby. Zamknięte będą także m.in. szkoły, zakłady fryzjerskie, siłownie czy (nadal) bary i restauracje.
W Wielkiej Brytanii do strefy najwyższego ryzyka (z rozszerzonymi obostrzeniami) właśnie wszedł Londyn. Toczy się też na Wyspach emocjonalna dyskusja na temat ewentualnych konsekwencji planowanej pięciodniowej "amnestii" od ograniczeń w okresie świątecznym.
Doświadczenia innych krajów - w tym także m.in. Niemiec, Litwy czy Danii, które dopiero teraz mierzą się z najcięższą sytuacją epidemiczną - są przestrogą dla Polski i Polaków, że wciąż w kwestii epidemii stąpamy po bardzo kruchym lodzie. Wprawdzie widać delikatne polepszenie sytuacji - nie tylko w liczbie nowych zakażeń, ale także m.in. osób zmarłych czy hospitalizowanych - ale nadal są to jednak bardzo wysokie wartości.
W ostatnich dniach średnio umiera w Polsce ok. 400 osób zakażonych koronawirusem. W najgorszym momencie (25 listopada) taka średnia z ostatnich siedmiu dni wynosiła ok. 500 śmierci dziennie. Osób hospitalizowanych jest ok. 19 tys., a zajętych respiratorów aż ok. 1,7 tys. Te liczby spadają bardzo powoli - w najgorszym momencie (około połowy listopada) w szpitalach było ok. 22-23 tys. osób z COVID-19, a pod respiratorami ok. 2,1 tys. osób.
Liczba zajętych łóżek i zmarłych osób wydaje się więc nieco lepszym wyznacznikiem obecnej sytuacji epidemicznej w Polsce niż liczba identyfikowanych przypadków. Jest lepiej, ale tylko trochę lepiej niż miesiąc temu, a nie znacznie lepiej, jak mogą sugerować dane o liczbie nowych przypadków. Wobec dużego spadku identyfikowanych przypadków i powolnego liczby hospitalizacji można wysnuć wniosek, że teraz wykrywanych jest znacznie więcej naprawdę ciężkich przypadków, a te lżejsze częściej "ukrywają się" we wspomnianej covidowej szarej strefie.
Wciąż bardzo wysoki jest także odsetek pozytywnych wyników testów - średnio na poziomie ok. 30 proc. Nawet biorąc pod uwagę, że prawdopodobnie sporo szybkich testów, które dały wynik negatywny, nie jest raportowanych (np. wykonanych w karetkach, na SOR-ach itd.), to nadal jest poziom daleko poza granicą, w której epidemia jest pod kontrolą.
Wszystko to sprawia, że uzasadnione są poważne obawy i ostrożność ministra zdrowia. Zbliża się czas wzmożonych spotkań świąteczno-noworocznych, który będzie sprzyjać transmisji wirusa. W pierwszych miesiącach 2020 r. przyjdzie też szczyt zachorowań na grypę, a akcja szczepień w najlepszym wypadku dopiero będzie się zapewne rozkręcać. Ewentualna trzecia fala przy wciąż mocno obciążonym systemie ochrony zdrowia może być więc bardzo poważnym problemem. W czasie drugiej - tylko w październiku i listopadzie - umierało w Polsce o kilkadziesiąt procent więcej osób niż w poprzednich latach.
Co więcej, dramatem jest nie tylko liczba osób zmarłych, ale także tych, które w przyszłości dotkną konsekwencje opóźnień w dostępie do szybkiej pomocy lekarskiej, leczeniu chorób przewlekłych czy profilaktyce. To tzw. dług zdrowotny - czyli nagromadzone skutki wszystkich zaniedbań zdrowotnych. Niestety, w czasie wiosennej i jesiennej fali pandemii bardzo mocno podniósł się on w Polsce.