1555 - o tylu zmarłych z powodu COVID-19 (lub współistnienia tej choroby z innymi schorzeniami) poinformowało od początku listopada Ministerstwo Zdrowia. Oczywiście ze względu na opóźnienia w raportowaniu zapewne do jakiejś części śmierci doszło jeszcze w październiku, ale z drugiej strony - gdy patrzy się na trendy z ostatnich dni (średnia siedmiodniowa w ostatnich dniach wynosiła już ok. 140-160 zgonów dziennie) i ma w pamięci podobne sytuacje "poświąteczne" z przeszłości, trudno uwierzyć w tylko 31 osób zmarłych w ostatniej dobie. Istnieje duże ryzyko, że w kolejnych dniach zobaczymy przez to jeszcze więcej zgonów.
Zresztą sam rzecznik Ministerstwa Zdrowia Wojciech Andrusiewicz zaznaczył, że dane po 11 listopada "nie oddają rzeczywistości, więc nie powinniśmy się nimi kierować". Dodawał, że "to, co oddaje rzeczywistość, to wzrosty mniej więcej na poziomie 50 procent tydzień do tygodnia". Mówił to wprawdzie w kontekście liczby zakażeń, ale niestety w statystyce zgonów występuje podobny trend.
Na tej najprzykrzejszej statystyce - zgonów - widać niszczycielską siłę czwartej fali koronawirusa w Polsce. Fali, która przecież jeszcze się rozpędza. Jak zauważał już w czwartek analityk Piotr Tarnowski, w swoich codziennych raportach w listopadzie Ministerstwo Zdrowia poinformowało już o większej liczbie śmierci niż całym październiku. Ich liczba jest też dwa i pół raza wyższa niż łączna z lipca, sierpnia i września. Nie mamy jeszcze połowy miesiąca, a już listopad jest najgorszym miesiącem od maja.
Zresztą podobnie jest w przypadku notowanej liczby zakażeń - w listopadzie resort zdrowia zaraportował już więcej wykrytych przypadków koronawirusa w Polsce niż w październiku i łącznie w pięciu wcześniejszych miesiącach (maju, czerwcu, lipcu, sierpniu i wrześniu razem wziętych). A - powtórzmy - czwarta fala wcale nie ma zamiaru opadać. Wręcz przeciwnie - ona się dopiero rozkręca.
Wiceminister zdrowia Waldemar Kraska mówił w środę w Radiu ZET, że za 10 dni notowanych może być nawet 40 tys. zakażeń dziennie. O dojściu do 40-50 tys. zachorowań za dwa-trzy tygodnie mówiła z kolei w czwartkowych "Wydarzeniach" w Polsacie dr Magda Wiśniewska, kierowniczka szpitala tymczasowego w Szczecinie. Piotr Tarnowski na podstawie danych z 2 listopada (czyli również dniu po święcie) szacuje, że rzeczywiście za około tydzień na covidowym "liczniku" możemy zobaczyć nawet ok. 40 tys. nowych zakażeń dziennie.
Skalę narastającego problemu widać choćby na mapach zakażeń. Zgodnie z najnowszą mapą przygotowaną przez ECDC (Europejskie Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób) obecnie województwa lubelskie, podlaskie i mazowieckie są już ciemnoczerwone, a pozostałych trzynaście województw ma czerwony kolor. Dość przypomnieć, że jeszcze miesiąc temu aż dziewięć województw było zielonych, a dwa miesiące temu wszystkie.
Kolory według metodologii ECDC są dla krajów UE wskazówką, jak traktować przyjezdnych z różnych regionów UE lub osoby wyjeżdżające do tych miejsc. Ciemnoczerwona strefa jest najniebezpieczniejsza - podróże tam nie są zalecane. Czerwona to tylko poziom niżej, Zgodnie z wytycznymi UE przyjezdni stamtąd (zresztą oczywiście podobnie jak ze strefy ciemnoczerwonej) powinni pokazać certyfikat covidowy lub negatywny wynik testu.
Jak pokazał Tarnowski, gdyby tę unijną metodologię przenieść na poziom powiatów, to tylko dwa z nich (a mamy ich w Polsce łącznie 380) nie byłyby czerwone lub ciemnoczerwone. Chodzi o powiaty: żywiecki (województwo śląskie) oraz kamiennogórski (dolnośląskie).
Według najnowszych danych Ministerstwa Zdrowia w szpitalach mamy obecnie ponad 12,4 tys. zajętych łóżek i 1063 zajęte respiratory przez chorych na COVID-19. Zdecydowana większość (szacuje się, że około 80-90 proc.) to osoby niezaszczepione.
Tylko w ciągu ostatniego tygodnia przybyło ok. 3,5 tys. osób hospitalizowanych i ponad 300 osób pod respiratorami. W obu przypadkach mamy do czynienia z około czterdziestoprocentową dynamiką wzrostów tydzień do tygodnia.
Musimy być znacznie bardziej odpowiedzialni - szczepić się i respektować zasady sanitarno-epidemiologiczne. My sobie w szpitalach nie poradzimy sobie z tak dużym napływem pacjentów
- ostrzega w "Studiu Biznes" w Gazeta.pl lekarz Bartosz Fiałek.
Jak mówił z kolei w październiku w rozmowie z Gazeta.pl prof. Tyll Krüger, kierownik grupy MOCOS, modelującej przebieg epidemii w Polsce, przekroczona przez Polskę kilka dni temu liczba 10 tys. zajętych łóżek to ważna granica.
Liczba zajętych łóżek rośnie z pewnym opóźnieniem wobec liczby wykrywanych przypadków zakażeń. Myślę, że jeśli liczba osób w szpitalach przekroczy 10 tys., trzeba będzie podjąć stanowcze kroki. Gdy będziemy mieć już np. 15 tysięcy zajętych łóżek, będzie już właściwie za późno na wprowadzanie restrykcji
- mówił prof. Krüger. Na razie rząd nie planuje dodatkowych restrykcji. Jak przekonywał kilka dni temu premier Mateusz Morawiecki, "różne restrykcje, różne kary, obostrzenia wdrażane na zachodzie Europy są mało skuteczne". Tłumaczył, że chce "uniknąć gigantycznych demonstracji rozpędzanych w brutalny sposób". W zamian rząd stawia na poszerzanie bazy łóżkowej w szpitalach i tworzenie szpitali tymczasowych.
Można postawić w szpitalach więcej łóżek covidowych, ale to oznacza, że więcej osób umrze
- nie ma wątpliwości w rozmowie z PAP prof. Krzysztof Pyrć, wirusolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Tłumaczy, że jest on zwolennikiem "bardzo niepopularnej ostatnio strategii, jaką przyjęły Francja i Włochy, żeby w momencie konieczności ograniczać ryzyko poprzez minimalizowanie przede wszystkim kontaktów osób niezaszczepionych, które stwarzają największe zagrożenie i odmawiają współpracy w walce z pandemią".
Chodzi o to, aby uniknąć całkowitego zamknięcia kraju i karania tych, którzy zachowali się odpowiedzialnie i zaszczepili przeciwko COVID-19
- mówił prof. Pyrć.