Każda dziedzina ludzkiej działalności z czasem wytwarza swój żargon, ale chyba żadna nie generuje go tyle, co przemysł technologiczny. Kosmiczne ilości nazw protokołów (czy wciąż mówimy SSL, czy już TLS?), standardów (UTF-8 czy ISO 8859-2?), języków (C, C++, C# czy Objective-C?), architektur (x86, x86-32, a może x86-64?) nie wynikają chyba wyłącznie z czysto praktycznej potrzeby nazwania różnych technologicznych bytów. Wydaje się, że inżynierowie, programiści i inni specjaliści IT po prostu lubią dodawać do życia kolejne warstwy abstrakcji.
Ta głęboko zakorzeniona potrzeba posługiwania się własnym, niezrozumiałym dla przybyszów z zewnątrz, językiem, objawia się nie tylko w terminologii technicznej. To samo dzieje się chociażby z nazwami stanowisk w firmach IT. Z jednej strony chcą jawić się jako kreatywne, przyjazne i bliskie młodym ludziom. Z drugiej - potrzeba tworzenia żargonu jest nieodparta.
I tak Microsoft zatrudnia Williama Bunce'a na stanowisku "szerpy innowacji" (Innovation Sherpa), AOL opłaca usługi Davida Shinga jako "cyfrowego proroka" (Digital Prophet), a Google utworzyło dla Vinta Cerfa stanowisko "głównego ewangelisty internetowego" (Chief Internet Evangelist). Firmy IT nierzadko sięgają też poza leksykon alpinistyczno-religijny. Z łatwością można natknąć się na przedsiębiorstwa szukające ninjów, guru, gwiazd rocka (rockstar), a nawet carów: nieformalnym tytułem cara technologii (technology czar) posługiwał się na przykład Aneesh Chopra, pierwszy CTO w administracji Baracka Obamy.
Podobną tendencję można zaobserwować w technologicznych start-upach. Już sama nazwa "start-up" zwiastuje ogromne przywiązanie do oryginalnej terminologii. Różnica między "start-upem" a "małą firmą" polega w głównej mierze na tym, że "start-up" myśli o sobie jako o innowacyjnym przedsięwzięciu z unikatową wizją i "kulturą korporacyjną", a "mała firma" to przestarzała i nudna koncepcja, która w niedalekiej przyszłości zostanie "rozerwana" (disrupted) przez dynamiczne, ultranowoczesne rekiny e-biznesu.
Oczywiście - wiele start-upów ma rozsądne plany biznesowe i realne perspektywy na przyszłość. Mimo to dziwaczna językowa otoczka może wielu osobom "z zewnątrz" wydać się zniechęcająca. Chyba to właśnie z obawy przed zniechęceniem "tradycyjnie" myślących inwestorów i partnerów bierze się równoległy trend w nazewnictwie - upodobanie do terminologii charakterystycznej dla ogromnych, globalnych korporacji.
Chociaż zespół początkującego start-upu nie liczy zwykle więcej niż pięć osób, to często każda z nich posługuje się tytułem "poziomu C". W ten sposób mieszczący się w jednym aucie zespół może składać się z CEO (Chief Executive Officer - dyrektor generalny), CMO (Chief Marketing Officer - dyrektor ds. marketingu), CTO (Chief Technology Officer - dyrektor ds. technologii), COO (Chief Operations Officer - dyrektor ds. operacyjnych) i CFO (Chief Financial Officer - dyrektor finansowy). Na doczepkę można też zatrudnić CVO (Chiev Visionary Officer - dyrektor ds. wizjonerstwa), który będzie inspirował pozostałą kadrę dyrektorską do dalszego rozwoju.
W "Romeo i Julii" Szekspir twierdzi, że "To, co zwiemy różą, pod inną nazwą równie by pachniało". Czy na pewno? Badania lingwistów i zdrowy rozsądek wskazują, że nazwy mają ogromny wpływ na nasze postrzeganie - inaczej po co pracownicy globalnego fast foodu Subway dostawaliby tytuł "kanapkowego artysty" (Sandwich Artist)? Trudno doszukać się artyzmu w układaniu warzyw na przepołowionych bułkach, ale równie trudno uwierzyć, że gigantyczna korporacja podjęła taką decyzję bez powodu.
Podobną filozofię wyznaje skoncentrowany na technologii fundusz venture capital Andreessen Horowitz. Według jego założycieli efektowna nazwa stanowiska nic nie kosztuje, a może być istotnym argumentem w negocjacjach dotyczących bardziej przyziemnych spraw, takich jak udziały czy wynagrodzenie.
To pragmatyczne podejście wprowadza do świata pojęciowy chaos. Z jednej strony, skoro wszyscy szefowie trzyosobowych firm mają tytuł CEO, to czemu w mojej miałoby być inaczej? Z drugiej - co ma wspólnego CTO przedsiębiorstwa, które mieści się garażu, z CTO Apple? Brutalna odpowiedź brzmi: niewiele. Ale czy jest coś złego w tym, że garażowy dyrektor stara się trochę zaklinać rzeczywistość? Wspomniałem, że różnica między "małą firmą" a "start-upem" to w dużej mierze kwestia ambicji i optyki.
Apple nazywa swoich serwisantów geniuszami (Genius), a ladę serwisową barem geniuszy (Genius Bar). To karykaturalny przykład korporacyjnej nowomowy, ale coś w nim jest - zarówno pracowników, jak i konsumentów mile łechce ten tytularny absurd. Chociaż nazywanie osoby, która wymieni baterię w naszym telefonie, "geniuszem" brzmi prawie jak złośliwy żart, to jednak gdzieś z tyłu głowy czujemy powiew prestiżu.
Jeśli nazywanie się czarodziejem, gwiazdą rocka, prezesem czy szerpą poprawi komuś nastrój na tyle, że wpłynie to pozytywnie na jego wyniki - to czemu nie? W końcu w prawdziwym biznesie liczą się efekty, a nie głupie nazwy.
Szymon Ozimek odpowiada za produkt i komunikację marketingową w firmie Sugester, która rozwija system www.sugester.pl - CRM i Helpdesk usprawniający pracę firm.
Jak funkcjonować w korporacji? Zajrzyj na publio.pl >>
Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nas