W 2004 roku trudno nas było nazwać zadowolonym społeczeństwem. W najlepszym wypadku pod względem ekonomicznym czuliśmy, że żyje nam się średnio. W sumie nie ma się czemu dziwić. Wciąż odczuwaliśmy konsekwencje kryzysu gospodarczego, który doprowadził rynek pracy do ruiny. Zatrudnienia nie miała co piąta osoba, a na wielką brytyjską emigrację trzeba było czekać do maja.
Dane pochodzą z badania "Materialne warunki życia" przeprowadzonego przez CBOS, którego wyniki opublikowano w kwietniu tego roku.
'Materialne warunki życia', CBOS 2017 r.
Obecnie sytuacja jest dużo lepsza. Jedna czwarta społeczeństwa uważa, że żyje jej się dobrze. O ponad połowę zmalała grupa, która swój stan materialny określa jako skromny. I choć wciąż dominuje poczucie, że żyje nam się "średnio", to sama definicja tego stanu również uległa zmianie i dziś znaczy już coś zupełnie innego niż ponad dekadę temu.
Kiedy mówimy, że na coś brakuje nam pieniędzy, to raczej mamy na myśli wyjazd na wakacje (33 proc.) lub kupno nowego sprzętu (30 proc.), niż zakup żywności (10 proc.) czy opłatę rachunków (10 proc.).
Obecnie biedą czuje się zagrożonych zaledwie 6 proc. badanych, podczas gdy 72 proc. sprawy finansowe nie spędzają snu z powiek. W 2004 r. biedy realnie obawiało się jej 15 proc. społeczeństwa, a 47 proc. uważało, że w razie czego sobie poradzi.
Aby lepiej zrozumieć, co osoby biorące udział w badaniach uważają za biedę, najlepiej ustalić kwotę, która im się z nią kojarzy. Z pomocą znów przychodzi CBOS, a konkretnie opublikowane w czerwcu badanie "Społeczne postrzeganie problemu ubóstwa". Największa liczba badanych (24 proc.) uznała w nim, że w rodzinie biednie jest już wtedy, kiedy dochód netto na osobę nie przekracza 1099 zł. Średnia granica ubóstwa – ustalona według deklaracji badanych – wynosi 918 zł.
'Społeczne postrzeganie problemu ubóstwa' CBOS 2017
To więcej, niż wynika chociażby z progu dochodowego ustalonego przy programie 500 plus (800 zł, jeżeli świadczenie ma być przyznawane również na pierwsze dziecko). Albo zasiłku rodzinnego, który przysługuje, kiedy miesięczny dochód rodziny w przeliczeniu na osobę nie przekracza 674 zł lub - jeśli dziecko legitymuje się orzeczeniem o niepełnosprawności - 764 zł.
Za to Instytut Pracy i Spraw Socjalnych, który zajmuje się wyliczaniem minimum socjalnego, czyli w dużym uproszczeniu kwoty, która dzieli nas od biedy, ustalił, że dla czteroosobowej rodziny wynosi ona 3 489,28 zł miesięcznie. To 872 zł na osobę. Czyli najbliżej im do tego, co biedą nazywają Polacy.
Trwająca przeszło od dwóch lat poprawa sytuacji na rynku pracy znacząco wpłynęła na nasze postrzeganie przyczyn ubóstwa. Do tej pory uważaliśmy, że winna jest przede wszystkim koniunktura, alkoholizm albo inna choroba lub kalectwo. Ale kiedy bezrobocie zaczęło spadać poniżej 10 proc. pierwszy argument stracił na znaczeniu.
Dzisiaj większość, pierwszy raz w historii badania, czyli od 1997 roku, uważa, że podstawową przyczyną biedy jest lenistwo. Do niedostatku przyczyniają się również alkoholizm, niezaradność życiowa i choroba oraz kalectwo.
'Społeczne postrzeganie problemu ubóstwa' CBOS 2017
Można by się było z tą teorią zgodzić, jednak przypomnijmy sobie kwotę, od której zdaniem osób biorących udział w tym badaniu zaczyna się ubóstwo, czyli 918 zł netto na osobę w rodzinie. Wystarczy zarabiać w okolicach średniej krajowej, która w lipcu wyniosła 3,2 tys. zł na rękę i mieć na utrzymaniu jednego dorosłego plus dziecko, żeby być bliskim uznania za leniucha.
Dickensowska wizja biedy - przynajmniej w zamożnej Europie - przestała się sprawdzać jakiś czas temu. Według GLOBAL HUNGER INDEX 2016 dzień w dzień głód cierpi miliard ludzi na cały świecie, ale Polska, która zaliczana jest do krajów rozwiniętych, nie musi już sobie nim zawracać głowy. Dla nas bieda oznacza coś zupełnie innego - wykluczenie społeczne.
Wykluczenie społeczne ma dość szeroką definicję, ale co do zasady oznacza, że osoba, która mu uległa, nie ma dostępu do podstawowych dóbr i praw. Na poziomie materialnym to m.in. posiadanie mieszkania, ale np. bez toalety czy dostępu do bieżącej wody. Niby stać nas na zakup żywności, ale tylko podstawowych produktów lub tych niskiej jakości. Komunikacja publiczna? Od wielkiego dzwonu, bo za droga. Ubrania? Są, ale niekoniecznie dopasowane do pogody (zbyt lekka kurtka, buty nieodporne na mróz, brak rękawiczek).
Kiedy przeniesiemy te kryteria na krajowe realia, to posiłkując się raportem UNICEF opisującym skale ubóstwa wśród dzieci mieszkających w najbogatszych krajach świata wyjdzie nam, że co piąty mały Polak żyje w ubóstwie. Oczywiście składa się na to o wiele więcej czynników, w tym dostęp do edukacji, uczestnictwo w życiu kulturalnym danej społeczności (wycieczki klasowe), dostęp do gadżetów czy chociażby własne biurko, przy którym swobodnie można odrabiać lekcje. Dzisiaj za biedne uważane jest to dziecko, które z powodu obiektywnie gorszych niż rówieśnicy warunków bytowych wstydzi się zaprosić kolegów do domu oraz ma nierówne szanse rozwoju.
W tym momencie podzielę się z Państwem historią, którą opowiedziała mi znajoma, matka dwójki dzieci w wieku 9 i 11 lat.
Do klasy z jej córką (11 lat) chodzi dziewczynka. Wraz z rodzicami (obydwoje pracują) mieszka w Warszawie. W domu codziennie jest obiad, dziecko nie chodzi brudne oraz ma swój kącik do nauki, w której przesadnie nie przeszkadza jej stojący obok telewizor. W domu nie ma jednak ani jednej książki, która nie byłaby podręcznikiem, dziecko nigdy nie było z rodzicami w muzeum, teatrze a nawet kinie, nie jest mu przekazywana żadna wiedza poza szkolną. Dziewczynka obraca się w zamkniętej grupie rówieśniczej, nie uczestniczy w zajęciach dodatkowych, sama z siebie nie podejmuje żadnej aktywności, a przez dorosłych nie jest do niej motywowana. Z roku na rok staje się coraz bardziej wycofana i przestraszona, bo w czasie, kiedy jej koledzy i koleżanki z klasy są socjalizowani, do niej dociera znikoma ilość bodźców.
Niby wszystko jest w porządku. Nie ma głodu, jest duże miasto i pełna rodzina. Jednak z roku na rok nierówność między nią a rówieśnikami się pogłębia. I to jest właśnie nowy rodzaj biedy-wykluczenia, nie do końca skorelowany z czynnikami materialnymi, który stanowi prawdziwe zagrożenie dla budowania dobrobytu przyszłych pokoleń. Zagrożenie, które nie wyparuje z tabelek dzięki 500 plus, bo te pieniądze są w pierwszej kolejności przejadane.
Można oczywiście przerzucić całą odpowiedzialność na szkoły i nauczycieli, ale ci są zajęci reformami, albo po ludzku zdemotywowani niskimi płacami. Ostatnio NIK sprawdził jak się mają szkolne świetlice. Skoro 40 proc. uczniów spędza w nich nawet 15 godz. tygodniowo, to może tam powinna odbywać się jakaś próba wyrównywania szans? No może i powinna, ale wyszło na to, że świetlica to miejsce służące do wyrobienia pensum przez nauczyciela, które dzieciakom oferuje niewiele. Wśród 32 przebadanych podstawówek, do których chodzi więcej niż 200 uczniów, tylko w trzech skontrolowanych szkołach odbywało się coś innego niż proste zajęcia plastyczne, muzyczne i ruchowe. A warto dodać, że sale były odpowiednio wyposażone, a kadra przygotowana.
***