Estoński CIT pojawia się w zapowiedziach rządowych reform od początku kadencji premiera RP Mateusz Morawieckiego. Ostatecznie rewolucyjne rozwiązanie ma wejść w życie już w 2021 roku. Estoński CIT ma dać firmom możliwość inwestowania większych środków. W praktyce chodzi w nim o to, aby przesuwać w czasie termin płatności podatku. Tak długo, jak firma inwestuje pieniądze w swój rozwój, tak długo nie musi płacić podatku od dochodów.
"Rzeczpospolita" zauważa jednak, że z szumnie zapowiadanego projektu skorzystać będą mogli nieliczni. Początkowo mowa było o 200 tys. firm. Okazuje się, że teraz może być ich jedynie 30 tys. Wszystko przez wymagania stawiane przez stronę rządową.
- Z naszych badań wynika, że przedsiębiorcy patrzą przychylnym okiem na zapowiedź estońskiego CIT. Każda okazja do poprawy płynności finansowej jest dobra. Ulga ma jednak za dużo warunków i obostrzeń, które znacznie ograniczają krąg beneficjentów. Mamy nadzieję, że resort finansów je złagodzi - tłumaczy cytowany przez rp.pl Łukasz Czucharski, ekspert Pracodawców RP.
Przede wszystkim z estońskiego CIT skorzystać będą mogły firmy, które zatrudniają na etacie co najmniej trzech pracowników. Takie wymagania mają pobudzić rynek pracy, ale w praktyce mogą oznaczać, że z rozwiązania nie skorzystają startupy oraz firmy działające w branżach innowacyjnych.
Kolejnym warunkiem jest próg przychodowy, który nie może przekroczyć 50 mln zł. Dodatkowo inwestycje muszą być przeznaczone na ściśle określony cel, a spółka nie może mieć udziałów i akcji w innym podmiocie i musi należeć do osób fizycznych. Oznacza to, że z estońskiego CIT nie skorzystają chociażby grupy kapitałowe.