Andrzej Leder: Zapytałbym, jaki jest jego świat. Z kim żyje, kogo ma pod opieką, czy w swoim otoczeniu ma ludzi bezradnych i starszych albo takich, którzy po prostu są w panice. Bo wydaje mi się, że intensywność przeżyć ludzi, z którymi jesteśmy blisko, właśnie teraz bardzo silnie na nas oddziałuje. W normalnych czasach tak naprawdę tylko się spotykamy, często wręcz mijamy, a obecnie dystanse w rodzinach bardzo się skróciły i jeżeli mamy panikującego dziadka, babcię, matkę, ojca, partnerkę lub partnera, no to nie tylko trzeba sobie z ich paniką jakoś poradzić, ale też ta panika na nas wpływa, ujawnia naszą własną "paniczną" stronę. Dopytałbym go o takie rzeczy.
To jeszcze nigdy nikogo nie uspokoiło.
Nie wiem. To wymaga wyważenia i ostrożności. Jeżeli ta spanikowana osoba bardzo potrzebuje mąki, no to trzeba jej kupić dziesięć kilo. I wtedy sobie człowiek też kupi, nawet jeśli sam by nie wpadł na ten pomysł. Co nie zmienia faktu, że ani dziesięć kilo, ani sto kilo nas nie uratuje.
Nie da się tego rozstrzygnąć, bo utknęliśmy w rzadkiej sytuacji, kiedy nie znamy przyszłości. W zwykłych czasach nasze życie jest ogólnie rzecz biorąc niesłychanie przewidywalne, w ogólnych zarysach wiadomo, co zdarzy się jutro, pojutrze, za tydzień i za miesiąc. A teraz nie wiemy. I w związku z tym to jest trochę taka gra, w której jedni stawiają na to, żeby mieć wielkie zapasy i pięć litrów płynu dezynfekcyjnego z Orlenu, a inni na to, że nie warto robić zapasów i wystarczy myć ręce mydłem.
Człowiek jest istotą społeczną, czyli nie może żyć w izolacji. Pojedyncze osoby to potrafią, ale nawet wtedy jest to izolacja względna. Tymczasem obecna sytuacja powoduje, że pełna izolacja wydaje się optymalną strategią. Pozornie.
Opisywał to Daniel Defoe w swoim "Dzienniku roku zarazy" o epidemii dżumy, która nawiedziła Londyn w latach 1665-66. Jeden z bohaterów zamyka się w pokoju pełnym jedzenia aż po sufit - dziś dodalibyśmy mu jeszcze papier toaletowy - i po jakimś czasie nie wytrzymuje, wychodzi, zaczyna nerwowo krążyć po ulicach. Być może ta historia sprzed 350 lat nas też dotyczy i coś ważnego nam mówi.
Jedno w głębszych wyzwań, które stawia przed nami obecna sytuacja, polega na tym, że nie wiemy, jak długo to będzie trwało. Chińczycy twierdzą, że u nich już się skończyło, co by znaczyło, że u nas potrwa jeszcze mniej więcej dwa miesiące. Ale czy na pewno? Po pierwsze może oni kłamią, bo podobno mają nawrót, po drugie może jest tak, że to będzie miało inny przebieg u nich, inny w Europie, inny w Stanach. A po trzecie: może za chwilę przycichnie, a na jesieni pojawi się potężna wznowa. Nie wiemy. I to, jak ludzie ustawiają tę granicę izolacji, jest bardzo indywidualną kalkulacją. W takich sytuacjach uruchamiają się spontanicznie nasze predyspozycje psychologiczne, jedni mają skłonność do ryzyka, inni mogą przejawiać narcystyczne poczucie wszechmocy, więc uważają, że to nie jest takie groźne, a już na pewno im samym nic nie grozi. Jeszcze inni odczuwają potężne lęki, które wiążą się z cielesnością, infekcją, zarażaniem, przenikaniem, i wtedy przejawiają przemożną skłonność, żeby się całkowicie od wszystkich odciąć. Wyobrażam sobie, że teraz w wielu rodzinach to jest temat ciągłych negocjacji. A ponieważ nie wiemy, jaka jest rzeczywistość, więc w ogromnym stopniu kierujemy się własnymi predyspozycjami psychologicznymi i fantazjami. Bo nie wiemy, jak będzie. Oni - naukowcy, politycy - też nie wiedzą.
W dużym stopniu tak. Ja na przykład w codziennym życiu - podkreślam, w codziennym życiu - jestem zwolennikiem zdrowego rozsądku. Tylko co to jest zdrowy rozsądek w obecnej sytuacji? Gdzie on się znajduje? Bo przecież zdrowy rozsądek opiera na statystycznym opracowaniu: zwykle jest tak a tak. Tymczasem my od bardzo dawna nie mieliśmy do czynienia z pandemią, ostatnia to była hiszpanka sto lat temu. I nie mamy skąd czerpać zdrowego rozsądku w tej sprawie. Ja - ale podkreślam, że to moja osobnicza predyspozycja - mam skłonność do arystotelesowskich rozwiązań. Jak mi dwie strony mówią, że trzeba robić tak albo tak, to próbuję znaleźć złoty środek. Tyle że wcale nie wiadomo, czy to obecnie jest słuszne. Każda ze stron w tych negocjacjach rodzinnych może twierdzić, że zdrowy rozsądek jest po jej stronie.
Tak. I ciężko to negocjować. Można jedynie zdać sobie sprawę, że nie chodzi o to, kto ma rację, tylko że ja w taki akurat sposób reaguję na nieznaną sytuację, a moja partnerka czy parter zupełnie inaczej.
Dodałbym jeszcze ważną okoliczność: czas. Nasze emocje będą się bardzo zmieniać. Jeśli się obserwuje dzieci, a zwłaszcza nastolatki, to na początku są całą sytuacją bardzo podekscytowane, nie ma szkoły, kwarantanna domowa, coś nowego. Ale po tygodniu to się staje więzieniem, pojawia się napięcie. Mam wrażenie, że nastolatki - a w tym wieku doświadcza się wielu emocji "szybciej" i "bardziej" - mogą pokazywać nasz możliwy stan psychologiczny za - powiedzmy - dwa miesiące. Zresztą kto dziś da gwarancję, że to nie potrwa jeszcze dłużej, pół roku, rok?
Wyszedł z pełną świadomością, że się zarazi. A dżuma była jednak bardziej mordercza niż koronawirus.
Nie wiem. Chcę tylko powiedzieć, że w warunkach izolacji ważna jest funkcja czasu.
No tak. A tymczasem z literatury, ale też z psychologii wiemy, że za miesiąc - dwa te nastroje prawdopodobnie radykalnie się zmienią. Po prostu stanie się to nieludzko męczące.
Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa, ludzie byli bardzo podekscytowani, żołnierze, rekruci, ale też zwykli obywatele, odbywały się wielkie wiece z okrzykami radości. Później zamieniło się to w głęboką i straszną rozpacz, która zresztą przyniosła dramatyczne konsekwencje w XX wieku. Ten wojenny przykład odsyła nas do podstawowego tropu kulturowego, jakim są Czterej jeźdźcy Apokalipsy, gdzie nieprzypadkowo połączone zostały Zaraza, Głód, Wojna i Śmierć. Bo pojawienie się jednego jeźdźca, Zarazy, oznacza zwykle nadejście drugiego jeźdźca, Głodu, co zresztą widać po instynktownej reakcji europejskich społeczeństw, nie tylko Polaków, ludzie rzucili się do sklepów. Pojawienie się Zarazy oznacza też zagrożenie Wojną, bo na dłuższą metę w miarę rozprzęgania się struktury społecznej i pogłębiania krzywd ujawnia się przemoc. To, że te wszystkie plagi zostały w Apokalipsie św. Jana połączone, jest wyrazem głębokiej prawdy, że zachwianie w jednym obszarze funkcjonowania społeczeństwa może łatwo pociągać za sobą zachwianie w innych obszarach.
Sytuacja, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy, bardzo ostro stawia problem, czy istnieje coś takiego jak rzeczywisty postęp cywilizacyjny. I czy ta powłoka pewnej ogłady i norm nie jest jednak bardzo cienka. Żyliśmy długo w kulturze, która uważała się za niesłychanie postępową, co prawda od kilku dekad jest to mocno zakwestionowane - przynajmniej w filozofii i naukach społecznych, bo istnienia postępu technologicznego nikt raczej nie kwestionuje. Czy społeczeństwo rzeczywiście zmieniło się w kierunku, który by można nazwać pozytywnym? Jednym z ogromnych problemów dawnych epidemii była nie tylko śmierć, lecz także to, że następowało rozprzężenie relacji społecznych. Czyli zaczynała się panika, za paniką szły zachowania lękowe, agresywne, niszczenie, morderstwa, ataki na jakieś grupy, bo zawsze się szuka kozła ofiarnego. Krok w krok za epidemiami szło również odrzucanie tych, którzy są słabsi społecznie: żebraków, biedaków, rozmaitych pracowników sezonowych, ludzi bez stałego zatrudnienia, którzy mieli być odpowiedzialni za roznoszenie zarazy.
Tak. I dziś też są odrzucani, to oni w pierwszej kolejności tracą źródła dochodu i jakąkolwiek stabilizację.
Nie wiem, czy wszyscy odwołali. Znam inne sposoby rozwiązywania tego problemu. Na przykład taki, że się jednak godzisz na ryzyko, jakim jest przyjście kogoś z zewnątrz do domu. A jeśli jesteś bardziej ostrożny wobec epidemii, to możesz płacić całość albo część sumy, jaką normalnie płaciłeś, mimo że ta osoba nie przychodzi sprzątać czy zajmować się dziećmi. Nie umiem powiedzieć, czy te rozwiązania są powszechne. Ale możliwe, że wielu ludzi z klasy średniej i wyższej powiedziało tym ludziom "do widzenia". Tylko uważam to za rodzaj bezmyślności.
Bo po pierwsze zostawia się za burtą ludzi, z którymi żyje się dość blisko, opiekunka do dziecka to nie jest przypadkowa osoba. Oczywiście można mieć do tego stosunek folwarczny, czyli nie widzieć, że to człowiek, ale jest to wtedy rodzaj zwykłej bezmyślności, w głębokim sensie, takim, o którym Arendt pisała jako o banalności zła. Pozostawienie takiej osoby bez środków do życia i brak refleksji na ten temat - to do nas prędzej czy później wróci.
Dokładnie tak. I na tym przykładzie widać, że trwająca długo zaraza może bardzo nas zmienić, uruchamiać wrogość społeczną i wrogość indywidualną, gdzie się źle traktuje ludzi, ale oni oczywiście też mogą na to zareagować. Ich poczucie krzywdy i nienawiść, a także poczucie bycia zapędzonym w ślepy zaułek, mogą spowodować, że będą reagować agresją, coraz silniejszą, coraz bardziej zorganizowaną. I zawsze znajdą się ci, którzy zechcą wykorzystać to do zdobycia czy utrwalenia władzy politycznej opartej na przemocy. To się działo wielokrotnie w czasie różnych zaraz.
Nie wierzę, że na dłuższą metę - dwóch, trzech miesięcy, pół roku, kilku lat - rozwiązania takich problemów mogą być indywidualne, wynikające z indywidualnych decyzji. Jest przecież mnóstwo ludzi w zawodach, w których nie ma żadnych stałych relacji osobistych: Uber, kurierzy, kelnerzy. Jest wiele zawodów, gdzie ta osobista relacja nie występuje, więc nie można liczyć na "dobre serce" kogokolwiek. I tutaj wracam do kwestii postępu: czy społeczeństwo zorganizowane w państwo znajdzie sposób, żeby uwzględnić tych ludzi i w skali masowej ich problem rozwiązać? Ta dyskusja obecnie trwa z dość nieprzewidywalnym zakończeniem.
Bardzo interesująco, w kontekście polskiej skłonności do improwizacji i osobistego bohaterstwa, pisał o tym Tim Snyder w książce "Czarna ziemia. Holocaust jako ostrzeżenie". Twierdzi, że sytuacja, gdy trzeba podejmować heroiczne decyzje na poziomie indywidualnym, jest klęską społeczeństwa i jego instytucji. Polacy "po aryjskiej stronie" czasem przyjmowali Żydów, żeby ich ukrywać i myśleli: no dobrze, dwa-trzy miesiące i to się skończy. A potem po drugim roku sytuacja stawała się przerażająca, trudna do wytrzymania i działy się rzeczy straszne. Pojawia się więc pytanie, czy jakiś rodzaj mądrości wspólnej nie powinien powodować, że chcemy chronić ludzi przed takimi dylematami. Nie jestem przesadnym optymistą co do naszego państwa, co do współczesnych państw w ogóle, ale jednak tego bym od państwa oczekiwał. Uważam, że państwo powinno to zrobić również po to, żeby Czterej jeźdźcy Apokalipsy nie ukazali się razem. Żeby nie było tak, że oni się wyłonią w miarę trwania tej zarazy i różne straszne rzeczy między ludźmi zaczną się dziać.
Atak na Chińczyka we Wrocławiu, na polskiego obywatela, który cechuje się etniczną przynależnością chińską, i który jest od lat restauratorem. Jacyś goście go pobili. Prawdopodobnie jest to związane z koronawirusem, bo dotąd rasistowskie ataki nie dotyczyły ludzi z tego kręgu etnicznego. Na razie wszystko jest przykryte takim bohaterskim nastrojem, że oto harcerze pomagają starszym osobom, "organizujmy sąsiedzką pomoc", ale nie jest tak, że pod dywanem nie ma poukrywanych złych emocji. To się może zacząć wyłaniać na różne sposoby, na przykład - tak jak mówiłem - w postaci bezwzględności wobec osób, które są w gorszej sytuacji.
Tak. Zgodzę się.
Dodałby jeszcze pielęgniarki, salowe. Czytałem wpis włoskiego śmieciarza, co to znaczy teraz byś śmieciarzem we Włoszech. On - nieco wkurzony - odpisywał na te wszystkie facebookowe wątki, że musimy się teraz zamknąć w domach, pracować zdalnie i ewentualnie śpiewać na balkonach.
Może tak zrobić klasa wyższa i większość klasy średniej. Ale też bym nie krytykował tego na poziomie indywidualnych decyzji ani nie namawiał do urządzania Corona Party, bo jednak to naprawdę jest odpowiedzialność społeczna, jeśli się zostaje w domu. Poza tym rzeczywiście można odkryć mnóstwo możliwości związanych z izolacją, ja robię rzeczy, na które nie miałem czasu przez lata. Ale oczywiście konieczna jest refleksja, że to dotyczy nas, że mamy taki luksus, ale wielu go nie ma i powinniśmy o nich, jako społeczeństwo, zadbać.
Już mówiłem: walcząc o rozwiązania instytucjonalne. Filozof Aleksander Temkin rzucił ostatnio myśl, że działania na rzecz zachowania zdrowia i życia - czyli również izolację - powinno się traktować jako pracę i objąć tzw. dochodem podstawowym. Co więcej, może to będzie prekursorskie wobec innych katastrof, które nadciągają. Choćby katastrofy klimatycznej. To dotyczyłoby przede wszystkim tych, którzy są w słabszej pozycji społecznej, którym po prostu kończą się środki. I byłoby możliwe tylko wtedy, gdyby demokratyczny sposób sprawowania władzy stał się powszechny, wbrew trendom ostatnich lat, czy dziesięcioleci. Po to mamy reprezentację polityczną, żeby takie ruchy wymuszać. A to oznacza, że nie możemy nawet w czasach pandemii zapominać o polityczności. I moim zdaniem to jest teraz główna rola demokratycznej opozycji politycznej, szczególnie tej, która mówi, że sprawy społeczne są dla niej ważne.
Jasne. Więc chodzi mi o tych, którzy w tej sprawie są bardziej wiarygodni. Muszą jasno stawiać żądania, że trzeba zadbać o pracowników na umowach śmieciowych, pracowników-imigrantów oraz o dofinansowanie usług publicznych. Oczywiście, nie nadrobimy nagle tych dekad zaniedbań, to dotyczy nie tylko Polski, ale też Wielkiej Brytanii i większości krajów zachodnich, które mają za sobą lata odchudzania usług publicznych, cięć i prywatyzacji. To był długofalowy proces trwający od lat 80-tych. I teraz jest moment, żeby ideologię neoliberalizmu wreszcie pogrzebać. Siedząc w domu, też można na to naciskać, żądać tego na różne sposoby, nawet jeśli to tylko pisanie postów na Facebooka. Myślę, że to powinno uświadomić klasie średniej, jak niesłychanie ważny jest to obszar jej odpowiedzialności - żądać dobrych usług publicznych, bo pandemia przypomina nam, że bez nich może się obejść jedynie garstka naprawdę najbogatszych. Tych, którzy w Rosji właśnie wykupili sobie prywatne respiratory i zatrudnili prywatnych pielęgniarzy.
Sprawa jest w grze, a wyniki - nieznane. To znaczy, że od działań ludzi, społeczeństw i instytucji zależy, w jakim kierunku to pójdzie. Oczywiście, są czynniki kluczowe: jak długo pandemia będzie trwała i czy instytucje państw w ogóle to wytrzymają. Ale na ludziach z naszego obszaru zawodowego - humanistach, badaczach spraw społecznych - ciąży teraz odpowiedzialność, bo staje się niesłychanie ważne, za pomocą jakich dyskursów i opowieści będziemy "przepracowywać" to wydarzenie. Na pewno usłyszymy dyskurs, który mówi: to jest moment, kiedy sprawdzają się wszystkie darwinowskie teorie dotyczące konkurencji i wolnego rynku, kto jest silny, ten przeżyje. Już teraz trwa poważna dyskusja, czy jednak nie warto poświęcić tych kilkuset tysięcy starych ludzi i odmrozić światową gospodarkę, bo - jak powiada Trump - "lekarstwo może być gorsze od choroby". Więc nie wiem, jak to się skończy. Osobiście mam nadzieję, że obecne wydarzenie to jeden z elementów zakwestionowania procesu niszczenia sfery publicznej, który trwał w wielu krajach świata w ostatnich 40 latach. Nie myślę, żeby sama epidemia spowodowała zmianę ideową, raczej jesteśmy świadkami ciągu zdarzeń, które pokazują, że obecny porządek jest źle urządzony i niesprawiedliwy, ale jest też dla ludzkości samobójczy.
Wydaje się nieprzypadkowe, że mniej więcej od lat 70. co pewien czas mamy wirusa zwierzęcego, który przechodzi na ludzi. Zaczynając od epidemii AIDS. Oczywiście epidemie przenoszone przez zwierzęta zdarzały się już wcześniej, choćby dżuma i szczury, ale tu mamy do czynienia z czymś jakościowo innym. Co kilka lat pojawiają się ptasie grypy, świńskie grypy, zwierzęce wirusy, które znajdują drogę do człowieka. Jeśli jakieś zjawisko uparcie się powtarza, to znaczy, że trzeba je przemyśleć. Być może te wydarzenia do nas krzyczą, że paradygmat niepohamowanego wzrostu jest nie do utrzymania. I pewnie musimy coś pod tym względem zmienić, ale bez zmiany porządku społecznego to się nie uda.
Że ich rozumiem. Nie chcą się poddać kwarantannie, bo umrą z głodu. To dość proste. Na co dzień płacą czynsz, kupują żywność i na tyle im starcza. Nie mają płatnego urlopu, zwolnienia chorobowego, jeżeli nie zarobią w efekcie kwarantanny, to nie zapłacą czynszu, wylecą z wynajmowanego mieszkania, znajdą się na ulicy. Więc jak ktoś zaczyna tonąć, to będzie się ratować w dowolny sposób. Nie ma co robić sobie złudzeń.
To jest ważne w kontekście pytania, jaki rodzaj narracji czy dyskursu zdominuje opowieść o obecnej pandemii. Bo można łatwo takie przypadki skomentować, że ludzie są głupi, pozbawieni odpowiedzialności, że trzeba zastosować jeszcze więcej środków policyjnych, żeby społeczeństwo bardziej zdyscyplinować. A można też z takich przypadków wyciągnąć wniosek, że ludzie, których się zostawia w sytuacji rozpaczy, są po prostu nieprzewidywalni. Mogą zrobić cokolwiek, i to "cokolwiek" może być bardzo groźne dla innych. Jeżeli jesteśmy bezwzględni wobec ludzi ledwo wiążących koniec z końcem, jeżeli odbieramy ludziom stabilne warunki zatrudnienia, to oni nam odpłacą bezwzględnością.
Że społeczeństwo, które sprawę swojego życia i śmierci powierza ludziom, którzy sami są na krawędzi, musi być nieprzytomne i pozbawione elementarnej refleksji. Zmuszamy tych ludzi, żeby byli na krawędzi, a w momencie, kiedy ja, ty, ktokolwiek inny będzie zagrożony, mają być służbą i zrobić wszystko, żeby nas ratować. Jest oczywiste, że ci ludzie powinni mieć elementarne bezpieczeństwo, które zapewnia kodeks pracy. I nie bać się, że zachorują, zarażą czymś od pacjenta i zostaną bez zarobków. Muszą mieć zabezpieczenia na wypadek, gdyby to się zdarzyło.
Ten kryzys tlił się od dawna, dobrze o tym pisał Michał Sutowski. Niestety obawiam się, że to nie jest tylko kwestia zaniedbań, przypadkowy efekt tego, że wszystko puściliśmy samopas i tak się w końcu ułożyło, że obsada karetek to "jednoosobowe firmy". Za tym kryje się pewien projekt społeczny - skrajnie konserwatywny - który od paru lat nie jest nawet bardzo ukrywany na świecie, również w Polsce. Ten projekt mówi mniej więcej tak: ponieważ nie da się wszystkim zapewnić wszystkiego, to trzeba zrobić tak, żeby istniała naturalna hierarchia społeczna. Równości i tak nie ma, nigdy nie będzie, co więcej - nie powinno jej być. A za tym poglądem idzie coś, co już rzadziej jest wypowiadane wprost: że jak się jest wyżej, to ma się dostęp do pewnych dóbr, na przykład najnowszych technologii medycznych, a jak się jest niżej, no to się nie ma dostępu. Tak funkcjonuje amerykańska służba zdrowia i prawie wszyscy - może poza Berniem Sandersem - są z tym pogodzeni. W dodatku jest to model, do którego wiele obecnych systemów dąży. Dyskusja, czy Amerykanie będą mieli prawo po brexicie wykupić brytyjską służbę zdrowia, nie wzięła się z sufitu. To jest jeden z publicznych systemów ochrony zdrowia, na który koncerny ubezpieczeniowe sobie ostrzą zęby. I brexit im to ułatwia. Na razie premier Boris Johnson mówi, że na to nie pozwoli, ale sposób, w jaki zaprzecza, nie budzi zaufania. Więc nie zdziwię się, jeśli właśnie tak się ten cały brexit skończy - prywatyzacją brytyjskiej służby zdrowia. Bo częścią tego ultrakonserwatywnego projektu jest głębokie zróżnicowanie dostępu do opieki zdrowotnej, czyli na przykład sytuacja, w której będą prywatne firmy zdrowotne z dobrze opłacanymi załogami karetek, i będzie publiczna służba zdrowia, gdzie będą niedospani i słabo opłacani sanitariusze.
W dużym stopniu zależy od nas - ludzi, którzy zajmują się próbą opowiedzenia, jak wygląda świat - żeby to nie szło w tym kierunku.
Nie wiem, czy ona słusznie protestuje, bo gdzieś ten szpital zakaźny w każdym województwie trzeba zrobić. Dla mnie jej głos jest bardziej symptomem, w jakim stanie jest służba zdrowia: opiera się na emerytach, którzy nie wyjechali za granicę. I ten rodzaj zapuszczenia systemu powoduje, że on się nagle pruje. Oczywiście państwo będzie próbowało sobie poradzić z tym przemocą, to znaczy powoływać do lekarzy do służby wojskowej, nakazać, skierować. Ale to tylko dowodzi, jak łatwo zaniedbany system społeczny może się ześlizgnąć do poziomu, w którym tylko przemoc, także autorytarna, wprowadzana "nocnymi" ustawami, może rozwiązać jakiś problem.
Sytuacja kryzysowa, w której jesteśmy i proces radzenia sobie z nią może popychać społeczeństwa i władze w kierunku rozwiązań faszystowskich. To się może gwałtownie zaostrzyć, jeśli dojdzie do bezradności, paniki, niewydolności państwa. Łatwo może wtedy pojawić się ktoś, kto powie: ja zapewnię wam bezpieczeństwo, tylko usuńmy tych, którzy są winni. I wtedy znajdzie się ktoś, kogo bezkarnie będzie można "karać", nie mam wątpliwości.
***
Andrzej Leder (1960) jest filozofem i psychoterapeutą. Pracuje w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Jego głośna książka "Prześniona rewolucja" była nominowana do NIKE.