Zaledwie 52,4 proc. Niemców mieszka w domach lub mieszkaniach, które są ich własnością. Jak wynika z danych Eurostatu, jest to rekordowo niski odsetek w całej UE. Dla porównania, te same statystyki pokazują, że w Polsce na swoim mieszka ponad 83 proc. społeczeństwa, a w wynajmowanych nieruchomościach – niecałe 17 proc.
Równocześnie Niemcy mają też oszczędności, jedne z najwyższych w UE, i w środowisku rekordowo niskich stóp procentowych niespecjalnie mogą je sensownie pomnażać. W ofercie banków trudno jest znaleźć lokatę, na której da się cokolwiek zarobić. Trochę z braku innej alternatywy Niemcy inwestują więc w nieruchomości.
Efekt? Jak informuje Bloomberg, po kilku latach spokojnych wzrostów, w tempie nie przekraczającym 3 proc. rocznie, w samym tylko roku 2015 wartość kredytów hipotecznych udzielanych w Niemczech wzrosła o 22 proc. rok do roku. Równocześnie liczba wydanych pozwoleń na budowę po raz pierwszy od 15 lat przekroczyła 300 tysięcy, ceny nieruchomości w Berlinie, Hamburgu i Monachium w ciągu pięciu lat wzrosły o 30 procent, a średnio w całym kraju – o 27 procent. Jednak, jak mówi cytowany przez agencję Bloomberg Jochen Moebert, ekonomista z Deutsche Banku, dzięki kolejnym decyzjom ECB obniżającym stopy procentowe, koszt zakupu na kredyt dwupokojowego apartamentu we Frankfurcie i tak jest dziś niższy niż pięć lat temu.
Kredyty są rekordowo tanie, ceny szybko rosną, czy w tej sytuacji należy obawiać się przegrzania rynku? Rząd federalny na razie twierdzi, że w największych miastach potrzebne jest około 350 tys. nowych mieszkań rocznie i że nawet tak duża podaż nie zaspokoi w pełni popytu. Jednak przygotowuje też regulacje, które mają zapobiec powstaniu spekulacyjnej bańki na rynku nieruchomości. Bardzo prawdopodobnym krokiem jest ograniczenie wskaźnika LtI (loan to income), opisującego relację dostępnej kwoty kredytu do dochodów kredytobiorcy. To ma sprawić, że sytuacja na rynku nie wymknie się spod kontroli.