Do wybuchu wulkanu na Białej Wyspie należącej do Nowej Zelandii doszło w 2019 roku. Erupcja doprowadziła do śmierci 22 osób. Właściciele wyspy, która znana jest także pod maoryską nazwą Whakaari, stanęli przed sądem. Prokuratura twierdzi, że przedsiębiorcy nie zadbali wystarczająco o bezpieczeństwo turystów odwiedzających Białą Wyspę. Zasugerowano, że ich działanie mogło mieć związek z chęcią nieetycznego maksymalizowania zysków przynoszonych przez "ryzykowny biznes".
Jak informuje agencja prasowa Associated Press, proces w sprawie właścicieli wyspy Whakaari rozpoczął się 11 lipca przed sądem w Auckland. Według prokuratury turyści przebywający na Białej Wyspie "nie otrzymali żadnych ostrzeżeń dotyczących zdrowia i bezpieczeństwa, zanim wylądowali na najbardziej aktywnym wulkanie Nowej Zelandii".
Prokuratorka Kristy McDonald, która przedstawiła akt oskarżenia, podkreśliła, że "turystyka na Whakaari była biznesem ryzykownym". McDonald stwierdziła, że osoby korzystające z usług oferowanych przez właścicieli wyspy nie mogły podjąć świadomej decyzji, ponieważ nie znały w pełni ryzyka, jakie wiązało się ze zwiedzaniem aktywnego wulkanu.
Kristy McDonald przyznała, że ostrzeganie turystów przed zagrożeniem "oczywiście nie byłoby dobre dla biznesu" prowadzonego przez właścicieli Białej Wyspy. Prokuratorka zaznaczyła jednak, że nie może to stanowić usprawiedliwienia dla przedsiębiorców, bo "zysk nigdy nie powinien być ważniejszy niż bezpieczeństwo".
Oskarżonymi w procesie są bracia Andrew, James i Peter Buttle, należąca do nich firma Whakaari Management Ltd. oraz podmioty uczestniczące w organizacji wycieczek na Białą Wyspę. Przedsiębiorstwom grozi grzywna w wysokości 1,5 mln dolarów nowozelandzkich, czyli ok. 930 tys. dolarów amerykańskich. Natomiast każdy z braci może otrzymać karę, której równowartość to 185 tys. dolarów.
Do erupcji pyłu i gazu wulkanu na Whakaari doszło 9 grudnia 2019 r. Na wyspie znajdowało się wówczas 47 turystów, którzy dostawali się na nią helikopterami lub łodziami. Jak pisaliśmy, część z nich przebywała w momencie wybuchu w kraterze wulkanu. 17 osób zginęło na miejscu, a ciał dwójki turystów nie odnaleziono. Niektórzy turyści zostali ewakuowani przez łodzie, które odpływały z wcześniejszą turą odwiedzających. Pomagała także załoga jednego helikoptera, pomimo ostrzeżeń od władz, że działania te zagrażają ich życiu.
Pozostali poszkodowani mieli rozległe poparzenia skóry i jamy ustnej (od 30 proc. do nawet 90 proc. powierzchni ciała), przez które musieli być hospitalizowani przez wiele tygodni. Władze Nowej Zelandii, w związku z wybuchem wulkanu, zamówiły za granicą aż 120 metrów kwadratowych ludzkiej skóry do przeszczepów.
Władze przez cztery dni zwlekały z akcją poszukiwawczą, ponieważ wulkan cały czas pozostawał aktywny i występowało zagrożenie kolejną erupcją. Poza tym nad wyspą unosiły się trujące pyły i gazy. Pierwszą próbę dotarcia na wyspę podjął dopiero zespół komandosów z elitarnej jednostki wojskowej.