"Nie jestem żadnym królem, chciałem mieć lepsze życie". Jest wyrok dla "Króla dopalaczy"

Hanna Dobrowolska
Karę 12 lat pozbawienia wolności wymierzył Sąd Okręgowy Warszawa-Praga Janowi S., znanemu jako "Król dopalaczy". Mężczyzna oskarżony był m.in. o kierowanie grupą handlującą śmiercionośnymi używkami. S. nigdy nie przyznał się do winy. Wyrok - na razie nieprawomocny - zapadł po procesie, który trwał prawie trzy lata.

- Uznaję Jana S. za winnego - ogłosiła we wtorek sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz z Sądu Okręgowego Warszawa-Praga. Sędzia dokonała nieznacznych modyfikacji czynów opisanych przez prokuratora w akcie oskarżenia. Uznała m.in., że Jan S. kierował zorganizowaną grupą przestępczą i wprowadził do obrotu dopalacze o wadze ok. 800 kg. Działał w krótkich odstępach czasu, "w celu osiągnięcia korzyści majątkowej", czyniąc sobie z tego "stałe źródło dochodu". Sąd podzielił stanowisko prokuratury, że swoim działaniem S. naraził co najmniej 16 tysięcy osób na utratę życia i zdrowia. Po zażyciu kupionych u S. środków umrzeć miało pięć osób.

Surowy wyrok dla "Króla dopalaczy"

Jan S. został skazany na karę łączną 12 lat więzienia. Sąd orzekł również karę grzywny w wysokości 225 tys. zł. oraz przepadek równowartości korzyści majątkowej w kwocie ponad 28 milionów złotych. Wyrok ma zostać podany do publicznej wiadomości i przez dwa miesiące być widoczny na stronie internetowej sądu.

Życiowa partnerka oskarżonego, 30-letnia Paulina C. , która miała uczestniczyć w pozyskiwania środków do produkcji dopalaczy, została skazana na dwa lata i trzy miesiące pozbawienia wolności. Co ciekawe, nawet prokurator nie domagał się tak surowej kary i wnosił o jej warunkowe zawieszenie. Sędzia uznała, że rola Pauliny nie sprowadzała się do "pomocnictwa do przestępstwa", tylko współsprawstwa. - Jej udział w popełnianiu przestępstw był aktywny - stwierdził sąd. Kobieta miała m.in. pomagać przy transporcie środków do produkcji dopalaczy.

Jedynie ojciec "Króla dopalaczy" Jacek S. został uniewinniony, chociaż prokurator oskarżał go o pranie pieniędzy z przestępstw popełnionych przez syna m.in. poprzez wzięcie auta w leasing i żądał dla niego kary 50 tysięcy złotych grzywny. Sędzia uznała, że prokurator jako dowody przedstawił zbiór luźno ze sobą związanych faktów z życia Jacka S. i nie można mu na tej podstawie przypisać winy.

Zobacz wideo Rozmowa z Michałem Fajbusiewiczem

Jak sąd uzasadnił wyrok dla "Króla dopalaczy"

Sędzia Agnieszka Brygidyr-Dorosz omówiła materiał dowodowy, na podstawie którego wydala tak surowy wyrok. Przypomniała, że zgromadzono liczne dowody, nie tylko wyjaśnienia czy zeznania świadków, ale także dane telekomunikacyjne, dane ze stron internetowych, dowody zabezpieczone u osób, które zmarły po zażyciu dopalaczy, dane z bankowości internetowej oraz m.in. zapiski współpracowników S.

- Jan S. robił wszystko, co w jego mocy, by jego dane znane były tylko najbliższym współpracownikom. Jego grupa funkcjonowała na zasadzie piramidy. Przestępstwa, których się dopuścił, były przestępstwami o wysokim stopniu społecznej szkodliwości, a oskarżony dopuścił się ich wyłącznie z chęci zysku. Sąd ma wrażenie, że Jan S. bawił się życiem potencjalnych nabywców i czerpał z tego ogromne korzyści. Jego klientami były głównie osoby małoletnie, niepotrafiące ocenić ryzyka płynące z zażywania tych środków, a oskarżony, sprzedając je w atrakcyjnej cenie, korzystał z braku dorosłości tych osób - mówiła sędzia Brygidyr-Dorosz.

Sąd odniósł się do słów Jana S., który - wnosząc o uniewinnienie - stwierdził, że w ramach osobistej zemsty prokurator Wojciech Misiewicz "chce mu zabrać 13 lat życia". - Oskarżony w tej sprawie niektórym osobom zabrał całe życie, nie mieli okazji wejść w dorosłość, rozwinąć skrzydeł. Nie ma zgody na tworzenie fortuny przez wykorzystywanie osób nie do końca świadomych, co kupują - dodała przewodnicząca składu orzekającego. Surową karę argumentowała m.in. celem wychowawczym i "kształtowaniem świadomości prawnej społeczeństwa". Wymierzyła Janowi S. 12, a nie 13 lat bezwzględnego więzienia (jak chciał prokurator), bo jedyną okolicznością łagodzącą była jego uprzednia niekaralność.

  - Ta sprawa nie ma żadnego charakteru politycznego, pomimo usilnego lansowania tej sprawy przez oskarżonych i ich obrońców - podkreślała sędzia Brygidyr-Dorosz, odnosząc się do zarzutów strony oskarżonej.

Adwokaci i oskarżeni zarzucali prokuraturze i sądowi, że nie jest bezstronny, a Jan S. i jego rodzina padli ofiarą "ziobrowej nagonki". Wnioski te formułowane były m.in. o fakt, że Jan S. został w równoległym procesie oskarżony o rzekome planowanie zamachu na życie ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro, za prace nad ustawą zaostrzającą kary za produkcję i handel dopalaczami. Zagrożenie miało być na tyle realne, że Ziobro ma z tego tytułu wydane pozwolenie na broń i nosi ją przy sobie.

W "ziobrowej" sprawie, toczącej się przed Sądem Okręgowym w Warszawie, status pokrzywdzonego ma także prokurator Misiewicz i kilku policjantów, którzy pracowali przy śledztwie przeciwko S. Mecenasi podkreślali też, że nie bez znaczenia jest fakt przyjęcia przez sędzię Agnieszkę Brygidyr-Dorosz delegacji do sądu apelacyjnego od ministra Ziobro.

Proces, w którym Jan S. oskarżony jest o kierowanie grupą handlującą śmiertelnie niebezpiecznymi dopalaczami, trwał ponad 30 miesięcy, a S. od prawie czterech lat przebywa w areszcie śledczym w Radomiu i od początku ma przyznany status więźnia niebezpiecznego. Oskarżony nigdy nie przyznał się do stawianych mu zarzutów. - Ja nie jestem żadnym królem dopalaczy, choć niektórzy, jak widać, chcieliby, żebym nim był. Byłem młody, chciałem mieć lepsze życie, zarabiać pieniądze, ale wszystkie moje biznesy były legalne - zapewniał główny oskarżony w mowie końcowej.

Wtorkowe rozstrzygnięcie nie jest prawomocne. Apelacje zapowiedziały już obie strony procesu. Prokurator nie zgadza się m.in. z uniewinnieniem Jacka S. Obrońcy oskarżonych Pauliny i Jana S. uważają, że oskarżeni nie mieli uczciwego procesu i wielokrotnie odebrano im najważniejsze prawo, czyli prawo do obrony.

Początek końca

Śledztwo, w związku z którym zatrzymano Jana S., wszczęto po śmierci nastolatka z warszawskiego Targówka. 16-letni Filip został znaleziony 22 września 2017 r. przy biurku. Wyglądał, jakby zasnął przed komputerem. Chwilę wcześniej przez internet dzielił się ze znajomymi wrażeniami po zażyciu dopalaczy. Przy zwłokach chłopca znaleziono używki o nazwie BUC, zamówione ze strony "Predator-rc". 16-latek płacił przelewem na konta bankowe osób - jak ustaliła prokuratura - powiązanych z Janem S.

Po śmieci Filipa, w sortowni firmy wysyłkowej ujawniono kilka nieodebranych paczek, wysyłanych od nadawcy o fikcyjnych danych. Znaleziono w nich m.in. BUC-3 i BUC-8. Prokuratura ustaliła, gdzie jeden ze słupów wypłaca pieniądze przesłane przez klientów i gdzie je później zanosi. Tak udało się namierzyć "centrum dystrybucji " w luksusowym apartamentowcu na warszawskim Powiślu. Był tam magazyn z towarem gotowym do wysyłki, sprzęt do ważenia i pakowania oraz obsługa sklepu internetowego. Materiał dowodowy był obszerny i szczegółowy, bo pracownicy "Predatora" skrupulatnie prowadzili księgowość.

Trutka warta miliony

Z ustaleń śledztwa wynika, że dzienne przychody ze sprzedaży używek wynosiły od kilkunastu do nawet 45 tysięcy złotych. Oskarżyciel wyliczył, że od marca 2017 do maja kolejnego roku, sklep zarobił 16 mln 716 117 tys. zł, a w pozostałym okresie około 4 mln zł. Młody "Król" początkowo miał prać pieniądze między zagranicznymi rachunkami, ale dopiero przejście na BitCoiny dało grupie prawdziwą swobodę działania. Z notatek Jana S. prokuratura dowiedziała się, że planował zainwestować w stajnię oraz mieszkania "na słupa". Gotówką zapłacił 196 tysięcy za pięć luksusowych zegarków, a 11 tysięcy płacił co miesiąc za wynajem mieszkania przy ul. Tamka w Warszawie.

Po zatrzymaniach wiosną 2018 roku "Predator-rc" zawiesił działalność, informując klientów o problemach technicznych. Według prokuratury, "Król dopalaczy" zastraszał podwładnych i instruował, jakie wyjaśnienia powinni złożyć w przypadku zatrzymania przez policję. S., zapewniał adwokatów, którzy mieli pilnować, żeby podejrzani nie naprowadzali na niego śledczych. Znaleźli się jednak tacy, którzy zaczęli sypać.

Nie tylko Filip

Chociaż Jan S. nikogo nie zabił i nikogo do brania dopalaczy nie zmuszał, oskarżony został o to, że ma na sumieniu życie pięciu osób. Najpierw był Filip z Warszawy. Później 15-letni Damian z Biłgoraju, 23-letni Artur z Radomia i dwóch młodych Polaków, których ciała znaleziono w lutym 2018 roku w Rugby w Wielkiej Brytanii. 18-letniego Bartka ze Świdnika i Anię ze Strzelec Opolskich w ostatniej chwili odratowano. Wszyscy zatruli się fentanylem zawartym w BUC-8. Gdy media obiegła informacja o śmiercionośnym dopalaczu, sprzedawcy - zamiast wycofać go z obiegu - zmienili etykiety oznaczając go jako "kolekcjonerski" i "nie nadający się do spożycia", co miało być ochroną w razie problemów z policją.

"Król Dopalaczy" był poszukiwany dwoma listami gończymi, w tym Europejskim Nakazem Aresztowania. Ukrywał się głównie w Holandii. Został zatrzymany 3 stycznia 2020 r. w Milanówku, w okolicach domu swoich rodziców i od tamtej pory przebywa w areszcie śledczym pod szczególnym nadzorem.

Więcej o: