Na początku było mnóstwo sceptycyzmu. Ostatnio filmowe science fiction, miało dwa poważne problemy. Po pierwsze starało się być straszliwie głębokie i metafizyczne. To zgubiło "Prometeusza" i poważnie okaleczyło "Interstellar". Po drugie zawierzyło efektom specjalnym. Od czasu, gdy na ekranie można pokazać wszystko, co się wymyśli, dzieje się rzecz fatalna - bardziej się pokazuje, niż myśli. Efekty specjalne pozbawione niemal całkowicie elementu prawdopodobieństwa psują film, a przykładów jest tak dużo, że nie ma sensu ich nawet wymieniać. Z chlubnych wyjątków warto wspomnieć "Grawitację" - można na nią narzekać (fabuła taka sobie, aktorstwo umiarkowane), ale dla mnie to jeden ze wzorów mądrego użycia grafiki komputerowej.
kadr z trailera /Youtube
"Marsjanin" Ridleya Scotta miał wielkie szanse na spektakularną porażkę. Historia astronauty, który pozostawiony przez przypadek na Marsie stara się przeżyć i doczekać pomocy mogła być straszna. Po pierwsze - mnóstwo okazji do marnej filozofii: rozmyślania o końcu bytu, odpowiedzialności, samotności, kondycji cywilizacji, małości człowieka wobec kosmosu. A w dodatku Ridley Scott - to, co zrobił "Prometeuszowi" mogło przydarzyć się też "Marsjaninowi".
No i efekty - fakt, że znamy powierzchnię Marsa całkiem nieźle (dzięki licznym satelitom i lądownikom) mógł skłonić speców od grafiki do groźnej przesady.
Jednak "Marsjanin" jest filmem, na który warto było czekać. Obraz został oparty na powieści debiutanta, Andy'ego Weira, który publikował ją w częściach na swojej stronie, a potem sam umieścił w wersji elektronicznej na Amazonie. Wbrew pozorom te szczegóły mają duże znaczenie. Weir jest bowiem pasjonatem kosmosu, od lat interesuje się eksploracją Marsa. Nie jest więc pisarzem, który tym razem postanowił zająć się akurat wyprawą na Czerwoną Planetę. To raczej ktoś, kto porusza się wśród zagadnień, o których ma dużą wiedzę. W dodatku zadziałała tu mądrość tłumu - gdy Weir publikował kolejne odcinki, jego czytelnicy wytykali błędy, które autor poprawiał. Gotowa książka została więc wcześniej sprawdzona przez tysiące osób.
Acidalia Planitia - miejsce lądowania "Marsjanina" na zdjęciu z satelity MRO Fot. NASA/JPL/University of Arizona Fot. NASA/JPL/University of Arizona
I to właśnie jedna z najlepszych rzeczy w "Marsjaninie". Od strony naukowej bardzo niewiele można mu zarzucić. A tam, gdzie faktycznie dałoby się przyczepić do czegoś, zwykle owa słabość jest świadomym ustępstwem autora na rzecz dynamizmu historii.
Nie będzie spoilerem informacja, że największą naukową "wpadką" historii jest samo jej zawiązanie. Astronauta Mark Watney został na Marsie sam, bo reszta jego załogi musiała uciekać z planety przed potężną burzą. Watney został ranny, wszyscy myśleli, że zginął. Burze na Marsie faktycznie występują, ba - czasami ogarniają dosłownie całą planetę. Jednak atmosfera Marsa jest tak rzadka, że ciśnienie stanowi tam zaledwie około 1% ciśnienia ziemskiego. Wiatr faktycznie może rozpędzić się do prędkości przekraczających 100 km/h, ale lecących cząsteczek gazu będzie po prostu zbyt mało, by człowiek odczuwał podmuchy. Dlatego marsjańska burza może porwać lekki pył, ale nie zerwie anteny i nie uniesie ludzkiego ciała.
Fot. YouTube
Po tym ustępstwie na rzecz fabuły Andy Weir bardzo się pilnuje, by nie naciągać zbytnio naukowej rzeczywistości. Bardzo dba o detale, które zwykle - w imię dynamiki opowieści - są lekceważone. Ot choćby komunikacja Mars-Ziemia. Te planety dzieli ogrom pustej przestrzeni. By ją pokonać światło, a więc i sygnały radiowe, potrzebują od 4,3 do 21 minut - zależnie od wzajemnego położenia obu planet. To ogrom czasu, wystarczy wyobrazić sobie, że prowadzimy rozmowę z kimś, kto nasz głos słyszy dopiero po upływnie kilkunastu minut. Potem potrzebuje chwili na odpowiedź, która po wysłaniu znowu leci ku nam kilkanaście minut. Ta oczywista niedogodność komunikacji jest nie do przezwyciężenia. Tu książka nieco różni się od filmu - kinowy "Marsjanin" pamięta oczywiście o tym aspekcie porozumiewania się, jednak dla dobra widzów skraca litościwie czas tak, by dało się zachować dynamikę. Książka wyraźniej pokazuje tę cechę kosmicznej komunikacji.
Krokiem wstecz jest natomiast dźwięk. "Grawitacja" pokazała, że można uniknąć paskudnego filmowego zwyczaju ignorowania faktu, że dźwięk w próżni się nie rozchodzi. Można zrobić film, w którym cisza lub sama muzyka tworzą napięcie. "Marsjanin" jakoś nie mógł się powstrzymać - i na Marsie, gdzie atmosfera licha, i w kosmosie, gdzie próżnia słychać uderzenia, warkoty i stuki. Pewnie kiedyś by to tak nie przeszkadzało, ale po "Grawitacji" trudno nie zwrócić uwagi.
Można jeszcze przyczepić się do grawitacji - tej marsjańskiej. Wynosi ona 0,38 siły ziemskiej, przez co poruszanie się po Marsie musi być trudne i dziwaczne. Tymczasem tytułowy Marsjanin spaceruje całkiem swobodnie, nie podskakuje głupio i nie odlatuje niespodziewanie. Dopiero w drugiej części filmu autorzy jakby przypominają sobie, że trzeba coś z tym zrobić i pokazują nam parę scen, w których spadające przedmioty mają nam pokazać, że to jednak nie Ziemia.
Aidan Monaghan / AP / AP
Zabawną historię do "Marsjanina" dopisało życie. Kiedy powstawała historia, sądziliśmy, że w marsjańskim gruncie nie ma wody. Potem okazało się, że jest jej około 2 procent. Gdyby marsjański rozbitek, Mark Watney, wiedział o tym, być może inaczej podszedłby do problemu braku wody. Ale to nie koniec historii - na kilka dni przed premierą filmu NASA ogłosiła, że udało się odkryć na Marsie wodę w stanie płynnym. Gdyby Andy Weir i Ridley Scott o tym wiedzieli, zapewne uwięziony na Marsie Watney podejmowałby inne decyzje.
Zresztą ekipa filmu świetnie odnalazła się zamieszczając na Twitterze w dniu ogłoszenia odkrycia dwa krótkie filmy:
Przykładów sytuacji, w których "Marsjanin" zaskakująco poważnie potraktował naukę jest mnóstwo. Trudna astrodynamika, na której z kolei potknęła się "Grawitacja" tu działa doskonale - zmiany orbity, asysta grawitacyjna, czasy przelotów są porządnie wyliczone i dobrze przedstawione.
No tak, ale to nie miał być film popularnonaukowy, a porządne science fiction z dynamiczną akcją. I takie właśnie jest. Szybkie, zaskakujące, dowcipne. Ze świetnym Mattem Damonem, który chudnie i nędznieje pod wpływem marsjańskiej diety i warunków. Wierność naukowym faktom sprawiła, że metafizyczne przynudzanie z niedawnych filmów Scotta nie było potrzebne - czuć, że ta historia mogła zdarzyć się naprawdę i to wystarczy.
Przeczytaj też, jak wypadły pierwsze recenzje "Marsjanina"
Przeczytaj książkę, na podstawie której powstał film "Marsjanin". Ebook dostępny na publio.pl >>