Żeby pojąć, na co porywają się Polacy, opiszmy lidera, czy raczej - hegemona. Jest wielki, masywny i metalowy. Waży tonę i ma cztery ramiona. Na światowych rynkach może czuć się tak jak bracia Kliczko w wiosce Papuasów. DaVinci Si - robot chirurgiczny made in USA. Nie ma konkurencji, bo ją... wyciął. A ściślej, zrobiła to produkująca go firma Intuitive Surgical (IS). Ale zanim o tym, pytanie: po co komu robot-chirurg? Czy dalibyście się zoperować komuś, kto nie ma czucia w palcach (a nawet nie ma palców) i wygląda jak ogromna pancerna tarantula? Teraz rozumiecie, dlaczego hegemon zwie się DaVinci, a nie np. MC5X3, a na jego stronie WWW aż 600 pacjentów zapewnia, że żyje i ma się dobrze. Po co komu taki robot? Odpowiedzi padły już za wczesnego Reagana i jego programu "gwiezdnych wojen". Pentagon: "By operował na polu walki". NASA: "By operował na statkach kosmicznych". A kiedy jeszcze weszła w to DARPA (Agencja Zaawansowanych Obronnych Projektów Badawczych), sprawa zyskała najwyższy priorytet. W efekcie powstały dwa roboty: Zeus finansowany przez NASA i DaVinci wspierany przez Pentagon. Choć chrzest bojowy przeszły w latach 90., sławę zyskały w drugim milenium.
System chirurgiczny da Vinci fot. intuitivesurgical.com
Wrzesień 2001 r. Z jednej strony chirurg, z drugiej pacjentka, a pomiędzy... Atlantyk. Nie ruszając się z Nowego Jorku, Jacques Marescaux usuwa woreczek żółciowy 68-letniej kobiecie leżącej w klinice w Strasburgu (Francja). Niemymi bohaterami operacji "Lindberg", jak ją potem nazwano, były: robot Zeus TM firmy Computer Motion Inc., wideoterminale Sony PCS 6000 oraz podmorska sieć światłowodowa ATM OC-3. Opóźnienie na dystansie 7000 km nie przekraczało 0,15 s (większe niż 0,2 s grozi zranieniem pacjenta).
Potem takich zdalnych operacji było więcej. Pojawiły się roboty pomocnicze - Penelope, który podaje chirurgowi narzędzia, czy McSleepy, który automatycznie znieczula pacjenta. W 2010 r. DaVinci i McSleepy, pracując ramię w ramię, od A do Z zoperowały mężczyznę z rakiem prostaty. Wcześniej jednak producenci DaVinci rozprawili się z konkurencją. Kiedy ich robot metodycznie wycinał rozmaite ogniska nowotworowe, macice, mięśniaki itp., oni równie konsekwentnie wycinali z rynku Zeusa. Najpierw oskarżyli Computer Motion o naruszenie praw patentowych, potem przejęli konkurenta, a następnie zaniechali produkcji jego robota. Efekt? DaVinci to dziś jedyny w świecie "telemanipulator chirurgiczny" operujący tkanki miękkie. Jakie skutki rodzi taki globalny monopol?
Ten robot nie tylko operuje, ale też znosi złote jaja. Spójrzmy na akcje IS: jeszcze w 2009 r. kosztowały po 100 dolarów, teraz już ponad 500
mówi dr Zbigniew Nawrat, dyr. Instytutu Protez Serca Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii w Zabrzu. Jeden DaVinci Si to wydatek 2,2 mln dol. (kolejne wersje są coraz droższe). Do tego dochodzą niebotyczne koszty serwisu, w tym obowiązkowej wymiany zestawu narzędzi co... dziesięć operacji. Cena zestawu? 70-140 tys. zł. A jak zechcemy użyć narzędzi jedenasty raz? Nic z tego, robot zlicza operacje i nie da się uruchomić.
Gdyby podobny monopol był w motoryzacji, dziś jeździlibyśmy nieco ulepszoną wersją Forda T, w którym co dwa miesiące trzeba by było wymieniać opony - mówi dr Nawrat.
Dopiero przy 300-400 operacjach rocznie zakup hegemona ma ekonomiczny sens. Mimo to chętnych nie brakuje, odkąd gruchnęła wieść, że operacje prostaty "by DaVinci" są wprawdzie dwa razy droższe, ale niosą o 1,5 proc. niższe ryzyko komplikacji. W efekcie 80 proc. takich operacji robią w USA roboty, a rozsiana po całym świecie rodzina DaVincich liczy już prawie 2200 egzemplarzy (ostatnio sprzedaje się po jednym dziennie - tylko w Chicago jest ich 60). Stoi za tym moda, ale i długa lista zalet: roboty ograniczają ból, utratę krwi, ryzyko powikłań i infekcji oraz czas rekonwalescencji pacjenta, który wychodzi ze szpitala o wiele szybciej (nawet tego samego dnia) i z małą blizną zamiast dużej szramy (zwykle wystarczy pięć centymetrowych nacięć).
OK, operacje przez dziurkę od klucza (tak określa się chirurgię mało inwazyjną) mają przyszłość. Ale czy nie wystarczą do tego zwykły endoskop (wziernik z podświetleniem) i laparoskop (proste urządzenia wprowadzane do jamy brzusznej)? Nie zawsze. Cóż, robotem da się operować łatwiej, dokładniej i o wiele wygodniej. Chirurg nie musi schylać się nad pacjentem i zerkać w bok na monitor, tylko siedzi wsparty o konsolę sterującą i podziwia dziesięciokrotnie powiększony obraz 3D Full HD (z kamer wbudowanych ramię) robiący obłędne wrażenie wędrówki po ludzkim ciele. A po bokach ma manetki, które poruszają w pacjencie narzędziami mającymi 7 stopni swobody (tyle co ludzki nadgarstek). Ponieważ komendy chirurga płyną przez komputer, mogą być przeskalowane (np. 5-cm ruch manetki na 10-cm ruch narzędzia lub odwrotnie) i oczyszczone (np. z drżenia dłoni). To ogranicza ryzyko błędu, zwiększa powtarzalność, upraszcza naukę i ułatwia wykonanie (tym bardziej że jeden robot wyręcza dwie osoby). Tyle może. A czego mu nie wolno? Choć naszpikowany silniczkami, nie może wykonać ani jednego samowolnego ruchu. Ani też nawet na jotę zmienić potencjału elektrycznego tkanek pacjenta, by np. nie zatrzymać mu serca (a został pomyślany właśnie jako robot kardiologiczny).
Zbudować coś takiego? Karkołomne zadanie. A w Polsce? Szaleństwo. Ale że szaleństwo graniczy z geniuszem - udało się. I to jak!
Robot RobInHeart MC2 podczas operacji fot. robinheart.pl
Choć Robin Heart mc2 jest nieco mniejszy niż DaVinci, spokojnie może się z nim mierzyć.
Jako pierwszy na świecie potrafi pracować za trzech: dwóch chirurgów i asystenta kierującego torem wizyjnym
mówi Zbigniew Nawrat, spiritus movens programu "Robin Heart", którego mc2 jest ukoronowaniem. Na pomysł "robota, który by operował serca i nie był tylko dla bogatych" wpadł w 2000 r. Stworzył zespół specjalistów, a z nimi prawie dziesięć modeli i prototypów. W grudniu 2010 r. Robin Heart jest bohaterem pierwszej w Polsce teleoperacji: chirurg za konsolą niczym dyrygent za pulpitem siedzi sobie w Zabrzu, a w Katowicach-Ligocie pod jego dyktando ramiona wycinają fragment tętnicy piersiowej i wczepiają go w serce. Podobnie jak DaVinci (a przed nim Zeus) Robin jest robotem typu Master-Slave ("pan i sługa", czyli konsola osobno, ramiona osobno). I tak jak on generuje obraz 3D HD, usuwa drżenie i umożliwia przeskalowanie ruchów dłoni. A jego narzędzia wchodzą w pacjenta teleskopowo (Polacy zrobili to pierwsi). I na tym podobieństwa się kończą. Różnice? Choć DaVinci ma o jedno ramię więcej, zastępuje o jedną osobę mniej - Robin w każdym ramieniu może dzierżyć dwa narzędzia. W dodatku można je wyjąć i używać ich ręcznie (Uni System - unikatowy pomysł dr. Nawrata). DaVinci jest sterowany manetkami (obrót narzędzia wymaga obrotu dłoni), a Robin - przyciskami (jeden guzik - obrót, drugi guzik - szycie, itp.).
Dzięki temu ruch narzędzia nie jest limitowany ruchliwością dłoni - mówi dr Nawrat. - No i wreszcie ramionami naszego robota poruszają popychacze, a amerykańskiego - linki, przez co trzeba go stroić jak fortepian. A to i koszty, i kłopoty.
Sterowanie robotem RobInHeart MC2 przypomina wirtualną podróż do wnętrza ciała fot. robinheart.pl
Ale różnice techniczne są niczym w porównaniu z sytuacją obu robotów. Kiedy DaVinci błyszczy na pustym ringu, Robin Heart wciąż siedzi na widowni. Istnieje tylko w jednym egzemplarzu i nie zrobił żadnej operacji. Tzn. zrobił, ale "pacjenci" to albo świnia, albo szkolny kościotrup z cielęcym sercem. Tymczasem DaVinci od dwóch lat operuje we wrocławskim Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym (a wybiera się na podbój Bydgoszczy, Gdańska, Warszawy i Wejherowa). Co jeszcze? Zespół dr. Nawrata liczy kilkanaście osób. Intuitive Surgical? 1750. IS w samych patentach ma 200 mln dol., a Robina Hearta "strzeże" pięć patentów krajowych. W 2011 r. amerykański robot dał zarobić swojej firmie 151 mln dol., a polski - zero itd.
Czego trzeba, by Robin Heart dopchał się do ringu? I mógł liczyć na coś więcej niż autograf? Pieniędzy. Jakichś 40 mln zł. Czyli tyle, ile było w puli podczas pojedynku Kliczko-Adamek. Tyle że tu o sponsora dużo trudniej. Dr Nawrat szuka go od pięciu lat. Bez skutku. - Bo albo za duża suma, albo za niska stopa zwrotu - tłumaczy. - Jedyne "luźne" pieniądze leżą w Stanach. Ale dostępu do nich broni szpaler pośredników - różne agencje, które zarobią niezależnie od losów projektu. W miarę jak się przebijasz - suma topnieje. W końcu zostaje ci mniej niż połowa. A gdy mówisz, że na zyski trzeba czekać przynajmniej trzy lata, rozmowa się kończy...
Inwestor branżowy? - Był, i to niedaleko.
Dr Nawrat do dziś nie może przeboleć upadku firmy Famed z Żywca, słynącej w świecie ze stołów operacyjnych. Jeszcze pięć lat temu miała 1000 pracowników, 100 mln zł przychodów i odbiorców w 110 krajach (robiła np. łóżka dla Bundeswehry). Ale nie miała szczęścia. Chcąc się zabezpieczyć przed drogim złotym, zainwestowała w opcje walutowe i... przyszedł kryzys. - To granda, że polski potentat medyczny, którego korzenie sięgają 1870 r., upadł przez jakieś instrumenty pochodne. I że nikt go nie wsparł - ubolewa Nawrat. - Dla kilku zachodnich firm był to świetny news.
Gdyby nie opcje (w liczącym 240 stron prospekcie emisyjnym Famedu w rozdziale "Czynniki ryzyka" poświęcono im... trzy słowa), Robin Heart pewnie już by operował pierwszych pacjen-tów. Dr Nawrat: - Mieli przejąć robota. Byliśmy po słowie. Dziś nie widzę firmy, która mogłaby to ciągnąć. Jedyna nadzieja, że ktoś majętny zafascynuje się tym projektem, sfinansuje 20-40-oso-bowy zespół i da mu rok czy dwa na wdrożenie seryjnej produkcji.
Dr Nawrat ma więcej asów w rękawie. Najważniejsze to: Robin Heart Vision (robot toru endoskopowego) i Robin Heart Visionable (czyli Vision w wersji walizkowej). "Chirurg, który ma prywatną praktykę w innym mieście, bierze taką walizkę, jedzie i operuje solo, bo robot zastępuje mu asystenta". A w przygotowaniu "Robin Heart Expert" - program doradczy dostępny w czasie operacji.
Ceny? "Od kilkuset tysięcy za robota walizkowego do kilku milionów za flagowego mc2. Ale złotych, nie dolarów".
W całej tej historii najbardziej dziwi, że garstka polskich specjalistów zrobiła coś, nad czym w Stanach głowiła się armia ludzi. I że cały program "Robin Heart" kosztował 5 mln zł. Czyli mniej niż... jeden DaVinci Si.
Gdyby polski robot przerwał monopol amerykańskiego, ceny operacji by spadły, za to wzrosłaby ich dostępność i zyskaliby pacjenci. A roboty? Czy starczyłoby dla nich ro-boty? Skoro mogą wykonywać aż 72?proc. z blisko 5 mln operacji mało inwazyjnych rocznie... Niesłychane, że nikt się nie bije o tak duży, intratny i przyszłościowy rynek. Owszem, Hiszpanie, Niemcy i Włosi pracują nad europejskim robotem. Ale jest w powijakach. A nasz już po rozgrzewce. I oby dał się poznać jako pogromca hegemona, a nie namiastka Robin Hooda...