Po co Unii ta zmiana? Głównym celem jest zrównanie warunków pracy dla osób, które zostają wysłane, żeby świadczyć pracę, do innego kraju, z tymi, które pracują w lokalnych firmach. Oznacza to, że pracownik wysłany przez pracodawcę do innego kraju UE powinien mieć prawo do takiego samego wynagrodzenia jak pracownik lokalny i pracować na podobnych warunkach. Miałby otrzymywać np. premie i dodatki przysługujące pracownikom lokalnym. Kiedy okres delegowania przekroczy 2 lata, pracownik powinien być objęty kodeksem pracy kraju, w którym rzeczywiście pracuje.
Przykładowo polska pielęgniarka zatrudniona w polskiej firmie i odesłana do pracy w Niemczech powinna zarabiać tyle, ile miejscowe pielęgniarki, a po dwóch latach świadczyć pracę na podstawie niemieckiego prawa.
Polska zalewa Europę tanimi pracownikami?
Polska jest od początku przeciwna tym zmianom. W całej Unii wysyłamy najwięcej pracowników do innych państw UE, więc polscy przedsiębiorcy obawiają się, że dużo na zmianach stracą. I wskazują, że to sposób państw tzw. starej Unii na pozbycie się konkurencji.
Czym konkurują za granicą polskie firmy? Pierwsza odpowiedź, która nasuwa się większości z nas jest krótka: ceną. O tym, że to nieprawda przekonuje mnie prezes Inicjatywy Mobilności Pracy, Stefan Schwarz.
- W Polsce nie ma bezrobocia. To nieprawda, że polskie firmy konkurują na zachodzie tanią siłą roboczą. Polscy specjaliści są doceniani i rozchwytywani, nie godzą się na pracę za mniejsze stawki niż specjaliści w innych krajach, bo nie muszą – tłumaczy.
- Firmy, które chcą pracowników delegować poza granice kraju, ponoszą o około 30 proc. większe koszty z tym związane – mówi prezes IMP i wylicza: tłumaczenie dokumentów, transport, zakwaterowanie pracowników, konieczność operowania w trzech systemach prawnych – własnego kraju, kraju, gdzie deleguje się pracowników i unijnego.
To oznacza, że jeśli przedsiębiorcy nie będą mogli w żaden sposób zrekompensować tej różnicy w kosztach pracy, staną się znacznie drożsi od lokalnej konkurencji. - Już teraz bywają, często wygrywają przetargi jakością, szybkością wykonywania usług – przekonuje Schwarz. I dodaje, że dyskryminujące jest już samo podejrzenie, że przetargi wygrywamy, bo kombinujemy, albo jesteśmy nieuczciwi.
Będzie 10 żółtych kartek do 10 maja?
Z informacji zebranych przez IMP wynika, że podobne obawy mają inne kraje. Może ich być nawet 10. Do 10 maja mają czas na skorzystanie z tzw. procedury żółtej kartki. W jej ramach każdy parlament narodowy lub każda izba może przesłać przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, Rady i Komisji uzasadnioną opinię o niezgodności proponowanych zmian z zasadą pomocniczości.
Jeśli do 10 maja co najmniej 10 krajów wystawi oficjalne negatywne opinie dot. dyrektywy, Unia dostanie żółtą kartkę, a projekt nie wejdzie w życie, chociaż będzie można nad nim nadal pracować.
Na początku pomysłowi oprócz Polski sprzeciwiały się też Węgry. - Teraz dołączają do nas prawie wszystkie kraje Europy Wschodniej z wyjątkiem Słowacji. Mimo, że także jest przeciwna propozycji Komisji, zamieszanie po wyborach parlamentarnych uniemożliwia jej zajęcie stanowiska, bo w tej chwili Słowacy nie posiadają rządu – tłumaczy Stefan Schwarz.
Prawnik IMP potwierdził dziś, że przeciwne dyrektywie są też Dania i Chorwacja. A także Czechy, Litwa, Rumunia,
Rocznie w całej UE delegowane do pracy w innym kraju są prawie 2 mln pracowników. Na wprowadzeniu zmian najbardziej zależy Francuzom.