- My nie podnosimy podatków. My je obniżamy – taki komunikat do znudzenia powtarzają politycy PiS, z premierem Morawieckim na czele. A jaka jest prawda?
W ostatni wtorek rząd przyjął projekt nowelizacji ustawy o podatku akcyzowym. Zapisał w nim obniżkę, do zera, stawki akcyzy na gaz do zasilania silników w samochodach i autobusach. W trosce o ekologię. W ramach walki ze smogiem. Przy spalaniu gazu wydziela się znacznie mniej szkodliwych substancji, niż przy spalaniu benzyny czy oleju napędowego. Ceny gazu mają spaść. Brzmi wspaniale. Pozornie.
Czytaj więcej: Polacy masowo przesiądą się do samochodów na gaz?
Rząd proponuje bowiem obniżkę akcyzy na gaz ziemny sprężony CNG i skroplony LNG. Przekonuje przy tym, że gaz ziemny jest jednym z najbardziej ekologicznych i ekonomicznych paliw silnikowych. I, że autobusy komunikacji miejskiej zasilane CNG jeżdżą w wielu polskich miastach m.in. w Warszawie, Mielcu, Słupsku, Tarnowie, Gdyni, Tychach i Zamościu.
Zgodnie z założeniami zawartymi w Krajowych ramach polityki rozwoju infrastruktury paliw alternatywnych, przyjętymi przez rząd w marcu zeszłego roku, do 2020 r. w 32 polskich aglomeracjach ma powstać 70 stacji tankowania CNG. Po polskich drogach do roku 2025 r. ma się poruszać 54 tys. pojazdów napędzanych sprężonym gazem. Do tego czasu liczba pojazdów na skroplony gaz ziemny ma wynieść... 3 tys. W sumie daje to 57 tys. aut napędzanych CNG i LNG. Ale to nie wszystko. Według danych sprzed roku w Polsce istniało 26 stacji CNG i jedna ogólnodostępna stacja LNG.
W tej sytuacji nie dziwi skala ubytków w budżecie państwa wywołana obniżką akcyzy na gaz do zasilania silników spalinowych. Rząd szacuje ją na 8-9 mln zł rocznie. To w skali budżetu drobiazg. Tyle co nic. Wpływy kasy państwa z podatku akcyzowego w 2018 r. mają wynieść 70 mld zł.
Takich obniżek podatków rząd ma na koncie więcej. Wystarczy wspomnieć kwotę wolną od podatku PIT. Przed poprzednimi wyborami obiecywał jej zwiększenie z 3091 zł do 8000 zł. Od razu, dla wszystkich. Bo nasza kwota wolna jest śmiesznie niska na tle innych krajów UE, które takie rozwiązanie stosują. A większość stosuje. Po wyborach okazało się jednak, że - choć, jak przekonuje PiS wystarczy nie kraść i na wszystko pieniędzy wystarczy - na podwyżkę kwoty wolnej budżet nie może sobie pozwolić. W kolejnych latach rząd, pod wpływem powszechnej krytyki za złamanie obietnicy wyborczej, zaczął kwotę wolną podnosić - najpierw do 6600, potem do 8000 zł. Ale jedynie dla osób z bardzo niskimi dochodami. Kwota wolna dla większości podatników nie zmieniła się. Ci lepiej zarabiający mają ją niższą niż dotąd, albo nie maja wcale. Chodziło o to, by to bogatsi sfinansowali wyższą kwotę wolną dla biedniejszych. Budżet miał na tym wyjść na zero.
Inny przykład to obniżka podatku dla firm. Z początkiem 2017 r. spadła stawka CIT (podatek dochodowy od osób prawnych) dla małych firm. Tych z przychodami, które nie przekraczają równowartości w złotych 1,2 mln euro rocznie. Płacą nie 19 lecz 15 proc. podatku. Według rządu na obniżce skorzystało blisko 400 tys. firm. Budżet miało to kosztować 270 mln zł.
Problem w tym, że znakomita większość małych firm w Polsce, nawet blisko 2 mln, płaci inny podatek - od dochodów osobistych, czyli PIT. Rozliczają się albo według skali podatkowej ze stawkami 18 i 32 proc., albo wedle liniowej stawki 19-proc. One na obniżce podatku nie zyskały nic. Ba, mogły nawet stracić, bo konkurencja rozliczająca się w ramach CIT, dzięki niższej stawce może oferować swoje produkty taniej. Był projekt opozycji by także PIT dla firm obniżyć do 15 proc., ale PiS go w Sejmie odrzucił. Zamiast tego rząd zapowiada teraz kolejną obniżkę CIT dla małych firm, do 9 proc. Większość małych firm znów na tym nie skorzysta, a może nawet straci.
Zupełnie inaczej sprawa ma się z podwyżkami podatków. Z reguły są powszechne, to znaczy obejmują dużą grupę podatników (czasami wszystkich) i są dotkliwe dla ich portfeli.
Daleko nie trzeba szukać. PiS ani myśli obniżać VAT, który w 2011 r. na trzy lata podniósł rząd PO-PSL. Stawki VAT wzrosły, bo budżet cierpiał na skutek światowego kryzysu gospodarczego. Ich obowiązywanie koalicja PO-PSL przedłużyła jeszcze na kolejne trzy lata, ale w ustawie o VAT, zapisała powrót do starych stawek od 2017 r. PiS zresztą mówił w kampanii wyborczej, że obniżka będzie. Ale po wyborach się z tego wycofał. Co gorsza, zapisał w ustawie, że wyższe stawki VAT będą obowiązywać bezterminowo. I tego się trzyma. Można się spierać o to, czy obniżka miałaby teraz sens, skoro tak rozdęte są wydatki socjalne budżetu, jednak faktem jest, że wyższe stawki VAT wyciągają z naszych kieszeni dodatkowo mniej więcej 6 mld zł rocznie.
A to dopiero początek. Rząd szykuje opłatę emisyjną. To nowy podatek, który ma być doliczany do ceny paliw. Z jej powodu litr paliwa ma być o 10 gr droższy, choć rząd zarzeka się, że państwowe koncerny paliwowe cen nie podniosą. Opłata emisyjna ma dawać rocznie 1,7 mld zł. Część tych pieniędzy ma zasilać projekty związane m.in. z rozwojem elektromobilności w Polsce. To nie pierwsza próba dodatkowego obłożenia paliw nowymi podatkami. Teraz rząd mocno upiera się przy swoim pomyśle.
Nowych podatków rząd ma na swoim koncie znacznie więcej.
Jest więc podatek bankowy, który miał dociążyć banki, a ominąć ich klientów. Stało się oczywiście inaczej. Banki przerzuciły koszty związane z wprowadzeniem podatku na klientów. W 2017 r. z podatku bankowego, czyli z kieszeni klientów banków, budżet państwa dostał 3,7 mld zł.
Jest też nowy podatek od centrów i galerii handlowych. Nie wiadomo ile przyniesie budżetowi. Wiadomo za to, że właściciele centrów i galerii będą próbowali przerzucić go działających na ich terenie przedsiębiorców, ci zaś będą się starali powetować to sobie na swoich klientach.
Przy tym wszystkim drobiazgiem jest podwyżka podatku od wynajmu mieszkań.
Ciągle mało? Jest pomysł wprowadzenia daniny solidarnościowej. Osoby z wysokimi zarobkami mają dodatkowo płacić 4 proc. podatku od nadwyżki swoich dochodów rocznych przekraczających 1 mln zł. To tak naprawdę dodatkowa stawka PIT w naszej skali podatkowej. Obok stawek 18 i 32 proc. pojawi się też stawka 36 proc. dla bogatych (dodatkowe 4 proc. podatku zapłacą też przedsiębiorcy z wysokimi dochodami rozliczający się z fiskusem w ramach podatku liniowego - do 19 proc. PIT dołożą dodatkowe 4 proc. od nadwyżki dochodu ponad 1 mln zł). Rząd wprawdzie to ukrywa pod nazwą daniny, ale jest to najzwyklejszy podatek. Ma przynieść dodatkowe 1,150 mld zł rocznie. Pieniądze te mają być przekazane na wsparcie osób niepełnosprawnych.
Czytaj więcej: Nowy podatek w szczegółach. Rząd podał, kto będzie płacić daninę solidarnościową
Są jeszcze rządowe plany likwidacji progu odcięcia poboru składek na ZUS. Ów próg to kwota przychodu, po przekroczeniu której składki na ZUS nie są już pobierane. Rząd przymierza się (ten pomysł powraca i znika) do wprowadzenia oskładkowania całego przychodu podatnika. Ma to wyciągnąć z kieszeni osób z wysokimi dochodami dodatkowo nawet 5 mld zł.
Gołym okiem widać, że na rządowych zmianach w podatkach mocno tracimy. Po prostu nie da się bez końca rozdawać pieniędzy z kasy, w której i tak jest przecież manko (deficyt). Płacimy za to wyższymi podatkami i trochę wstyd, że rząd próbuje nas nabrać i wmawia nam, iż jest inaczej. Nie jest.