Formalnie i oficjalnie, Wielka Brytania ma wyjść z Unii Europejskiej 29 marca 2019 roku. Czasu zostało bardzo mało, tymczasem nadal nie ma pewności, jak będzie to wyglądać i czy w ogóle do jakiegokolwiek uporządkowanego (czyli opartego na umowach) brexitu dojdzie.
Głosowanie w Izbie Gmin, zaplanowane pierwotnie na wtorek, jest kluczowe. Brytyjski parlament zagwarantował sobie, że to on podejmie ostateczną decyzję w sprawie umowy o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Theresa May ze swoim rządem negocjowała warunki tej umowy przez kilkanaście miesięcy. W końcu wypracowano porozumienie, które opisano na 585 stronach. Ta umowa, żeby weszła w życie, musi zostać zatwierdzona przez brytyjskich posłów.
Problem w tym, że wielu się ona nie podoba. Dość powiedzieć, że tuż po ogłoszeniu porozumienie z Brukselą z rządu odeszło kilku ministrów, w tym główny brexitowy negocjator Dominic Raab. Opór w parlamencie jest znacznie większy, a przecież Theresa May stoi na czele rządu mniejszościowego. Przeciwni zatwierdzeniu umowy są nie tylko jej polityczni oponenci, jak labourzyści, liberalni demokraci i szkoccy nacjonaliści. Za odrzuceniem zagłosować ma chcieć też ponad stu członków jej własnej Partii Konserwatywnej (zarówno pro- jaki i antyeuropejskich) oraz popierająca do tej pory rząd irlandzka partia DUP. Było więc niemal pewne, że premier głosowanie w sprawie brexitu po prostu przegra.
Porażka głosowania może być dla rządu katastrofalna. Konserwatyści być może będą musieli wybrać nowego premiera, a w najgorszym dla nich scenariuszu rząd upadnie i trzeba będzie przeprowadzić wybory. Chodzi nie tylko o ryzyko wotum nieufności. Dla nas to niewyobrażalne, ale w brytyjskiej kulturze politycznej premier, przy miażdżącej przegranej, może uznać konieczność podania się do dymisji. Jak donoszą brytyjskie media, od kilku dni ministrowie namawiali Theresę May, by grała na czas i przełożyła wtorkowe głosowanie. Wygląda na to, że przekonali ją, że to jedyne wyjście.
Największy sprzeciw w porozumieniu wynegocjowanym przez May budzą zapisy dotyczące Irlandii Północnej. To tak zwany backstop – irlandzki plan awaryjny. Ten plan dotyczy tymczasowych ustaleń dotyczących przyszłej granicy między Wielką Brytanią a Unią Europejską, czyli w praktyce między Irlandią Północną a Irlandią. Porozumienie May zakłada, że do końca okresu przejściowego brexitu, czyli do stycznia 2021 roku, Wielka Brytania pozostanie w granicach unii celnej. Do tego czasu na granicy między Irlandią a Irlandią Północną nie będą obowiązywać kontrole (ani celne, ani osobowe). Backstop ma zostać uruchomiony, jeśli do końca okresu przejściowego nie uda się wypracować porozumienia handlowego między Londynem a Brukselą.
Jeśli wszedłby w życie, Irlandia Północna sama w pewnych obszarach dostosowałaby się do jednolitego rynku UE, co według krytyków oznaczałoby w pewnym sensie podział Wielkiej Brytanii. Wzywają oni do zmian warunków porozumienia w tym zakresie.
Premier Theresa May do tej pory twardo broniła swojej umowy, przekonując, że jest ona najlepszą, jaką można było wynegocjować. Także unijni politycy powtarzają, że lepszej umowy Brytyjczycy nie dostaną. Dziś powtórzyła to zresztą rzeczniczka Komisji Europejskiej Mina Andreeva. - To jest najlepsze porozumienie z możliwych i jedyne. Nie będziemy go renegocjować. Nasze stanowisko nie zmieniło się i dla nas wciąż obowiązująca jest decyzja Wielkiej Brytanii, że wyjdzie z Unii 29 marca 2019 roku - powiedziała dziennikarzom. Ale to polityka, niczego nie można zakładać na 100 proc. Jeszcze przed wystąpieniem May pojawiały się nieoficjalne przecieki, że premier po wysłuchaniu krytycznych głosów wróci na rozmowy do Brukseli oraz że negocjator ds. brexitu Olly Robbins już został tam wysłany.
Teoretycznie tak. Praktycznie w tym momencie szanse są na to bardzo małe. To wymagałoby woli politycznej i przeprowadzenia kolejnego referendum - na razie taka opcja nie ma poparcia rządzących. Tutaj warto zauważyć, że w przeprowadzanych co jakiś czas sondażach przy pytaniu dotyczącego ewentualnego głosowania w sprawie brexitu, większość ankietowanych opowiada się za pozostaniem w UE (choć nie jest to miażdżąca przewaga).
W poniedziałek zwolenników rezygnacji z brexitu wsparł unijny Trybunał Sprawiedliwości. W orzeczeniu uznał on, że nie ma prawnych przeszkód, by Wielka Brytania, jeśli uzna to za stosowne, wycofała swój wniosek o wyjście z UE, bez konieczności uzyskania jednomyślnej zgody pozostałych państw Wspólnoty. Jak zaznaczył Trybunał, odwołanie brexitu przez Wielką Brytanię musi odbyć się w wyniku "demokratycznego procesu", co oznaczałoby konieczność zatwierdzenia go przez brytyjski parlament.
Najgorszym scenariuszem pozostaje tak zwany no-deal brexit, czyli wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej bez żadnej umowy. Według Banku Anglii doprowadziłoby to do gospodarczej katastrofy i największej recesji od czasu II wojny światowej.