Zniesienie 30-krotności dzieli rząd i drażni 'Solidarność'. Miliardy wpływów dziś, duże koszty po latach

W projekcie przyszłorocznego budżetu znalazło się zniesienie zasady 30-krotności dla składek ZUS. Kasa państwa co roku będzie na tym zyskiwała po kilka miliardów złotych. Problem tylko w tym, że po latach ZUS będzie musiał wypłacać bardzo wysokie emerytury, i mocno wzrosną nierówności wśród emerytów. Wydaje się, że premier Mateusz Morawiecki mocno uparł się, żeby zmiany przeprowadzić, choć nie podobają się one części ministrów oraz związkowcom z "Solidarności".

Zasada 30-krotności obowiązuje od lat 90. Polega na tym, że jeżeli pracownik zarabia w ciągu roku więcej niż 30-krotność prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce, to w tym roku dalsze składki na ZUS nie są już odprowadzane. Prognozowane wynagrodzenie na 2019 r. wynosiło 4765 zł, więc obecnie limit 30-krotności opiewa na blisko 143 tys. zł. W 2020 r. prognozowane wynagrodzenie ma wynieść 5227 zł, więc limit wyniósłby prawie 157 tys. zł.

Po co wprowadzono przed laty granicę, ponad którą składek ZUS się nie odprowadza? Logika była taka, że bardzo wysokie składki teraz oznaczają równie duże emerytury w przyszłości. Chodziło o to, aby wypłaty świadczeń za kilkanaście czy kilkadziesiąt lat nie obciążały dramatycznie ZUS-u, oraz żeby w systemie emerytalnym nie było ogromnych nierówności.

Teraz jednak sytuacja ma się zmienić o 180 stopni.

5 mld zł więcej rocznie dla budżetu

Plan likwidacji limitu 30-krotności zapisano w kwietniu br. w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa, wpływy z tego tytułu zaplanowano w projekcie przyszłorocznego budżetu. A są to nie byle jakie pieniądze - w 2020 r. roczne wpływy do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych podskoczyłyby o ok. 7,5 mld zł, a "netto" - czyli po uwzględnieniu kosztów po stronie publicznej - budżet zyskałby ponad 5 mld zł.

Zmiana sprawiłaby, że najlepiej zarabiające osoby - można ich liczbę szacować na ok. 300 tys. - płaciłyby wyższe składki ZUS niż obecnie, tym samym mniej otrzymując "na rękę". O jakich kwotach mówimy? Przykładowo, jeśli dziś czyjeś wynagrodzenie wynosi 20 tys. zł brutto miesięcznie, to netto w całym roku taka osoba dostaje ok. 158,2 tys. zł. Po zmianach zarobiłaby ok. 150,9 tys. zł, czyli ponad 7 tys. zł mniej.

Jeszcze mocniej zmiany odczuliby pracodawcy takich osób, którzy także wszak częściowo pokrywają ich składki społeczne. Pracownik zarabiający 20 tys. zł brutto miesięcznie kosztowałby tę firmę o blisko 16 tys. zł więcej w skali roku.

Likwidacja 30-krotności - drugie podejście 

Warto w tym miejscu przypomnieć, że ustawa znosząca limit 30-krotności została już przyjęta przez Sejm i Senat pod koniec 2017 r. Prezydent Andrzej Duda skierował jednak dokument do Trybunału Konstytucyjnego, który w listopadzie 2018 r. orzekł niekonstytucyjność ustawy.

Zastrzeżenia TK budziła jednak nie sama treść ustawy, ale okoliczności jej głosowania w Senacie. Wzięło w nim bowiem udział tylko 48 na 100 senatorów, nie było więc wymaganego kworum.

Dlaczego w 2017 rząd chciał zlikwidować 30-krotność? W uzasadnieniu tamtej ustawy możemy przeczytać, że dzięki temu do FUS płynęłoby więcej pieniędzy, a zasada 30-krotności "ogranicza wkład [osób najlepiej zarabiających - red.] w życie wspólnoty". Argumentem były też komplikacje, gdy dana osoba pracuje na dwóch (lub większej liczby) pracodawców. Dziś musi ona sama pilnować, czy łącznie jej wynagrodzenie ze wszystkich źródeł nie przekracza 30-krotności.

"Solidarność" i część rządu przeciw zmianom

Po dwóch latach plan zniesienia limitu wrócił. I znowu wywołuje bardzo poważne kontrowersje. Przeciwko zmianom opowiada się 55 organizacji pracodawców, ze Związkiem Przedsiębiorców i Pracodawców, Konfederacją Lewiatan, Pracodawcami RP czy Business Centre Club na czele. We wspólnym apelu do premiera Mateusza Morawieckiego przekonują m.in., że zmiana uderzy przede wszystkim w najlepiej wykształconych specjalistów i zatrudniające ich innowacyjne firmy. Niższe pensje na rękę takich pracowników mogą sprawić, że ci uciekną za granicę albo w samozatrudnienie, zaś skokowy wzrost kosztów pracy zahamuje rozwój przedsiębiorstw.

Ale przeciwni zniesieniu 30-krotności są także związkowcy "Solidarności". 

My uważamy, że jest to złe rozwiązanie. To nam zepsuje cały system emerytalno-rentowy. Dojdzie do sytuacji, że emerytury będą pobierały osoby, które będą miały je w wysokości 20-30 tysięcy złotych

- mówił w środę szef "S" Piotr Duda. 

Opór wobec zmian jest podobno także w otoczeniu premiera Morawieckiego - donosi "Dziennik Gazeta Prawna". Zresztą wątpliwości co do likwidacji zasady 30-krotności kilkukrotnie podnosiła już m.in. minister przedsiębiorczości i technologii Jadwiga Emilewicz czy wicepremier i minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin.

Wierzę, że tym argumentem, że Polska musi chuchać i dmuchać na swoich najzdolniejszych, młodych ludzi, że przekonam koleżanki i kolegów ze Zjednoczonej Prawicy. Nie jestem w tym zresztą odosobniony. Identyczne stanowisko jest minister Emilewicz. To oficjalne stanowisko partii, którą reprezentujemy, czyli Porozumienia

- mówił Gowin w rozmowie z "Polsat News".

Z drugiej strony jednak, rzecznik rządu Piotr Mueller potwierdzał w TVN24, że "na tę chwilę jest plan wprowadzenia" reformy i że "jest to raczej przesądzone". Jeszcze dalej poszedł wicepremier Jacek Sasin, który w Polsat News stwierdził, że "decyzja już zapadła". Przekonywał, że obciążenia powinny być takie same dla wszystkich, niezależnie od poziomu dochodów.

Choć planowi PiS sprzeciwia się często sprzyjająca mu "Solidarność", to sojusznika tym razem rząd ma w OPZZ. 

Uważamy, że każdy dochód powinien być opodatkowany i oskładkowany. Tym bardziej, że FUS ma deficyt i potrzebuje dodatkowych środków na zaspokojenie bieżących wydatków

- mówi wiceprzewodniczący OPZZ Piotr Ostrowski, cytowany przez portal prawo.pl. Na argument, że bardzo wysokie składki oznaczać będą w przyszłości bardzo wysokie emerytury, Ostrowski odpowiada, że "opowiadanie o tym, co będzie za kilkadziesiąt lat, biorąc pod uwagę obecne dane, to jak wróżenie z fusów". 

Więcej o: