Bendyk: Zagraliśmy w polaryzację, żeby nie myśleć o bardziej strasznych rzeczach

Grzegorz Sroczyński
My cholernie boimy się tej zmiany, boimy się końca względnie wygodnego status quo, które mieliśmy przez ostatnie dekady: PKB rośnie, jest dobrze, no, może teraz przez chwilę nie rośnie, ale zaraz wszystko wróci do normy. A że za drzwiami potwór czyha, to lepiej o tym nie rozmawiać - z prezesem Fundacji Batorego Edwinem Bendykiem rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Grzegorz Sroczyński: Czy coś ważnego padło w tej kampanii? Jakieś ważne zdanie, pomysł, cokolwiek?

Edwin Bendyk: Ta kampania była przede wszystkim dziwna. Ona służyła zapomnieniu i znieczuleniu.

Znieczuleniu?

Bo coś dziwnego dzieje się z nami społecznie. My chcemy zapomnieć pandemię, traumę zamknięcia, lockdownu i w ogóle wszystko, co nam może przypominać, że świat się zmienia i kończy. Ten świat, który znamy. Chcemy wrócić do spokojnego życia. I ta kampania temu służyła.

Przecież ona nie była spokojna.

Nie o to chodzi. Ona była uspokajająca psychologicznie, bo ominęła wszystkie krwawe problemy, które stoją za naszymi drzwiami. Po raz kolejny zagraliśmy w polaryzację, żeby nie myśleć o dużo bardziej strasznych rzeczach. Z badań wynika, że zdecydowana większość Polaków chciałaby wrócić do normalności, do tego, co "było przed pandemią". I dlatego nie chcemy dopuścić myśli, że nadchodzi tsunami. Nie chodzi mi tylko o możliwą drugą falę pandemii, ale przede wszystkim o kryzys gospodarczy. KRYZYS. Inny niż inne. Taki, który kończy pewną epokę.

Kończy?

Bo on domyka światowy kryzys finansowy, który wybuchł w 2008 roku i właściwie cały czas się tlił. Czeka nas reorganizacja gospodarki i polityki. Odchodzi nasz świat. Naprawdę. I to wielkie nowe wyzwanie zostało w kampanii całkowicie pominięte. To była kampania prowincjonalna, nie istniało w niej nic poza Polską. Myślę, że my po prostu cholernie boimy się tej zmiany, boimy się końca względnie wygodnego status quo, które mieliśmy przez ostatnie dekady: PKB rośnie, jest dobrze, no, może teraz przez chwilę nie rośnie, ale zaraz wszystko wróci do normy. A że za drzwiami potwór czyha, to lepiej o tym nie rozmawiać. Bo jak się nie rozmawia, to tego nie ma.

Duda postawił na obietnicę stabilizacji, zachowania wszystkich "pisowskich zdobyczy socjalnych". Ale bez słowa wyjaśnienia, co dalej. Były zaklęcia, że Polska ma być wielka, będziemy bogaci, Morawiecki wygłaszał takie formułki, ale bez jakiegokolwiek odniesienia do strukturalnych czynników, które miałyby ten wspaniały rozwój spowodować. Niby dlaczego Polska ma być wielka, jak wszystko dookoła bierze w łeb i się zmienia? Te zaklęcia nijak się mają do tego, o czym się dyskutuje teraz w Unii Europejskiej, czyli jak wykorzystać impuls antykryzysowy do przeprowadzenia zielonej transformacji. Słyszałeś cokolwiek na ten temat w naszej kampanii? No, może u Hołowni w programie o tym było, było też u Biedronia, tuż przed I turą pojawił się program Trzaskowskiego z wątkiem klimatu, ale temat w zasadzie nie istnieje.

Może wszędzie tak polityka wygląda?

Nie wszędzie. Zobacz, jak ta dyskusja przebiega we Francji, gdzie właśnie odbyły się wybory samorządowe. Sojusz lewicy z zielonymi pokazał niezwykłą siłę, przejęli najważniejsze miasta. I Macron zareagował ucieczką do przodu. Tydzień przed wyborami zakończył się we Francji tzw. panel obywatelski na rzecz klimatu. 150 obywateli, których wylosowano z różnych grup społecznych, przygotowało 149 rekomendacji dla rządu: co zrobić, żeby uzyskać cele polityki klimatycznej i jednocześnie zachować względny spokój społeczny, czyli żeby koszty tej transformacji były sprawiedliwie rozłożone. Macron tuż po wyborach samorządowych zapowiedział, że rząd przyjmie do dalszych prac 146 z tych rekomendacji.

A jakie to są pomysły?

Na przykład zmiana konstytucji. Pierwszy jej paragraf ma być poszerzony o zdanie, że "Republika gwarantuje ochronę bioróżnorodności, środowiska i walkę przeciwko zmianom klimatycznym". Do prawa karnego ma zostać wprowadzona zbrodnia ekobójstwa. Ale są też rzeczy bardziej konkretne, np. program termomodernizacji rozpisany punkt po punkcie. Wylosowano 150 osób, wyposażono w duży budżet, dano im ekspertów, oni przecież zamawiali tony analiz, i powstała solidna książka z konkretnymi zaleceniami dla rządu. U nas w kampanii wyborczej też dyskutowano o zmianie konstytucji: żeby wpisać do niej zakaz adopcji przez pary LGBT. I ja stawiam tezę, że właśnie po to o takich rzeczach w Polsce się dyskutuje, żeby nie czuć grozy.

Grozy?

Lęku, że naprawdę wielkie problemy mogą nam zaraz spaść na głowę. I nie będzie to żaden wydumany potwór Gender, tylko potwór realny. A w zasadzie trzy potwory: kryzys, zmiany klimatyczne i depopulacja Polski. Krwawe rzeczy. No to już lepiej się bać LGBT. Polska polityka ma dziś taką niedobrą funkcję, że pozwala nam się oszołomić, zapomnieć, przespać tę całą zmianę świata dookoła. Mimo emocjonalnego wrzenia to jest w gruncie rzeczy sen. Dzięki temu o masie trudnych rzeczy nie musimy myśleć. Plaże są pełne, a my odwracamy się plecami od nadchodzącego kryzysu. Zachowujemy się jak człowiek po amputacji nogi. Ktoś taki jest w szoku, stopniowo coś do niego dociera, ale jeszcze nie czuje straty. Wstaje, chce biec i nie widzi, że już nie ma na czym.

Obóz PiS wykorzystał pandemię do wzmocnienia władzy, do niczego więcej, żadnej poważniejszej refleksji nad przyszłością. Stało się u nas to, co Naomi Klein nazywa "doktryną szoku". Na szyldzie wypisano wzmocnienie państwa i władzy centralnej, co ma niby służyć dobru obywateli i przetrwaniu kryzysu, ale jak popatrzymy na konstrukcję tych wszystkich tarcz antykryzysowych, to tam zaszyto zmiany ograniczające nasze wolności, pogorszające prawa pracowników, a jednocześnie otwierające kapitałowi i politykom przestrzeń do korupcji i grabienia. Dokładnie to pisze Naomi Klein, że kapitał w źle rządzonych krajach wykorzystuje szok rozmaitych kryzysów do narzucania społeczeństwom wygodnych dla siebie rozwiązań. Naprawdę dziwne rzeczy w tych tarczach są wprowadzane. I było o tym w kampanii? Zero.

Ty od lat zajmujesz się nauką, trendami cywilizacyjnymi, przewidywaniem zmian. Trochę jak radar zbierasz wszystkie ważne rzeczy, które mogą nas zaskoczyć w przyszłości. Czy któryś z kandydatów do ciebie zadzwonił: "Co ważnego nas czeka? Co ważnego wpisać do programu?". 

Nie no, bez żartów. Ostatni moment, kiedy jakiś mój tekst miał minimalne przełożenie na politykę, to był 2009 rok. Minister Michał Boni ogłosił wtedy swoją strategię "Polska 2030", ja ten dokument skrytykowałem, on zadzwonił i poprosił, żebym się spotkał z jego zespołem. W zasadzie to była jedyna sytuacja, kiedy polityk chciał coś zrozumieć.

Twoja ostatnia książka to "W Polsce, czyli wszędzie. Rzecz o upadku i przyszłości świata". Czy politycy się nią zainteresowali?

Znowu odezwał się Michał Boni, rozmawiałem z Bartłomiejem Sienkiewiczem. A z tamtej pisowskiej strony prof. Andrzej Zybertowicz przeczytał i napisał życzliwie krytyczną recenzję.

To wszystko osoby, które mają zerowy wpływ na główny nurt partyjny.

Tak.

Bo zastanawiam się, jak to jest, że wychodzi książka, która pokazuje wyzwania stojące przed Polską i nie ma reakcji głównych polityków. Chyba jakaś powinna być?

W ogóle tego nie oczekiwałem. Zresztą odpowiedź jest prosta: która z partii ma własny poważny think tank? Jarosław Gowin czasem odwołuje się do Klubu Jagiellońskiego i korzysta z inspiracji tego środowiska. Ktoś inny? To widać też z perspektywy Fundacji Batorego, z którą od dłuższego czasu jestem związany. Systematycznie malało zainteresowanie polityków tym, żeby przychodzić na rozmaite debaty. Chociaż dostawali tam na tacy wiele ważnych badań i analiz. Przychodzą niektórzy politycy prywatnie, żeby posłuchać, ale bardzo nieliczni.

I dlaczego tak jest?

O rany, już nie chcę powtarzać tych banałów. Bo polityką zaczęła rządzić doktryna, którą głośno wyraził kiedyś Grzegorz Schetyna: programami nie wygrywa się wyborów. Nastąpił radykalny skręt w stronę marketingu politycznego. Owszem, politycy angażują mnóstwo uwagi i partyjnych pieniędzy w badania, ale są to sondaże, fokusy i różne narzędzia internetowe. Widać też rosnącą wiarę - zwłaszcza na prawicy - w skuteczność nachalnej propagandy, oni już nie wierzą w siłę przekonywania, tylko w siłę wtłaczania. Wystarczy poczytać ostatni program PiS-u na wybory parlamentarne, ta książeczka jest zdumiewająca, pełna sprzeczności, oderwana od życia i od tego, co naprawdę ważne, ten progam nie może rezonować z doświadczeniem społecznym, tak bardzo jest niedzisiejszy. Więc zostaje tylko technologia polityczna, żeby te pomysły wtłaczać.

A tak w ogóle to oni udają. Strasznie udają.

Udają?

Że mają wpływ na bieg spraw, oni udają suwerenność. Mimo tego ciągłego gadania o "odzyskiwaniu podmiotowości" przez Polskę, to polityka prowadzona przez PiS ma coraz mniejszy wpływ na cokolwiek, jeśli wziąć pod uwagę rzeczywiste problemy, poczynając od samego wirusa, a kończąc na międzynarodowym kapitale. Nasza gospodarka po 2015 roku - mimo tej całej retoryki repolonizacji - była napędzana coraz większą integracją z gospodarką zachodnią, głównie niemiecką, wystarczy na statystyki popatrzeć. Czyli - mówiąc językiem prawicy - stajemy się coraz bardziej kondominium i podwykonawcą. Oni przecież znają te liczby i wiedzą, że nie udało im się odzyskać wpływu na nic ważnego. Że nie potrafią zmieniać rzeczywistości. Więc ich celem stała się już wyłącznie reprodukcja władzy, układ klientystyczny, oligarchia. I pandemia COVID-19 temu służy, bo umożliwia na przykład zdjęcie procedur przetargowych, co wykorzystał m.in. minister Szumowski, pandemia umożliwia konsolidację władzy. Polityka PiS ogranicza się do zwiększania kontroli nad tym, co jeszcze oni mogą kontrolować, czyli nad zasobami państwowymi. Ale już nie mają większego wpływu na to, gdzie usadowi się zagraniczny kapitał, najważniejsze decyzje są podejmowane poza krajem.

Powiedzmy, że zadzwoniłby do ciebie Duda lub Trzaskowski z pytaniem: "Zrób nam listę trzech najważniejszych pytań, które dziś trzeba sobie stawiać". Co by to było?

Trzy pytania? No dobrze. Pierwsze by brzmiało: Jak rozwiązać konflikt starzy-młodzi?

Konflikt?

Polityka w sensie społecznym jest dziś zakładnikiem elektoratu senioralnego. Myśmy głęboko weszli w proces starzenia się społeczeństwa, łącznie z wyludnieniem, weszliśmy w trwały trend wymierania. I jak spojrzymy na kampanię - u Dudy to było widać najmocniej - dominującą siłą są seniorzy i emeryci. Najbardziej zwarta, zdyscyplinowana i kompetentna w grze wyborczej grupa. W polskich miastach seniorzy - zresztą mają do tego prawo - przejmują kontrolę nad zasobami publicznymi, bo są największą siłą demograficzną. Odbywa się to często kosztem perspektyw ludzi młodych. Symboliczny był obrazek, kiedy przedstawiciele Młodzieżowego Strajku Klimatycznego zostali opluci, poszarpani na wiecach Dudy, chociaż spokojnie stali z tablicą "A co z klimatem?". Duda to widział, nie reagował. I to jest strukturalny problem, ma wiele odsłon. Ci młodzi muszą zostać włączeni do polityki w inteligentny sposób, przecież to oni będą wytwarzać dochód narodowy, żeby zapewnić starszym emerytury, a nierównowaga będzie coraz większa. I dziś nie wiemy, jak z tym problemem sobie poradzić w warunkach gry demokratycznej. To że następuje radykalizacja postaw w młodym pokoleniu jest moim zdaniem jedną z odpowiedzi młodych, którzy czują, że dla nich demokracja przestaje być grą, w której warto uczestniczyć. Bo po prostu oni się nie liczą, ich głosy są mało ważne, więc może trzeba to rozwalić.

Czyli to pytanie brzmi: jak pogodzić starych i młodych w warunkach demokracji, gdzie starzy zaraz będą mogli wszystkich przegłosować?

Tak. Potrzebny jest jakiś nowy model solidarności międzypokoleniowej. Bo te androny o dalszym wzroście już nie wystarczą. Niezależnie, że taki model będzie coraz trudniejszy ze względów ekologicznych, to w Polsce przy dynamicznie zmieniającej się strukturze społecznej musimy w ogóle zredefiniować politykę rozwojową. Jak utrzymać infrastrukturę, którą dzisiaj kończymy budować za pieniądze europejskie dla społeczeństwa 38-milionowego, które za 25 lat może liczyć 33 miliony? Bo tak wyglądają te trendy. I nie uzupełnimy tego Ukraińcami, bo oni są w tym samym procesie i będzie ich równie mało. Cały nasz region wszedł w fazę wymierania. Tego w ogóle nie było w kampanii.

Bo mówienie, że "będzie nas mniej, Polaków", brzmi fatalnie.

Żyjemy w rozkosznej fantazji, że ktoś wreszcie wymyśli, jak robić skuteczną politykę pronatalistyczną. Ale nawet jak ktoś to w końcu wymyśli - w co wątpię - to ona już nie odwróci trendu. Co roku przybywa ponad 200 tysięcy ludzi w wieku powyżej 65 roku życia. I jak się popatrzy na wskaźniki, to rzeczywiście się robi zimno na karku. Na przykład taka rzecz: w 2050 roku będzie 3,5 miliona 80-latków w Polsce, czyli wtedy ponad 10 procent ludności. Ze wszystkimi konsekwencjami.

Na przykład takimi, że wszystkie zasoby służby zdrowia zostaną "zjedzone" przez starych? 

Albo stanie się to, co już się dzieje: pod przykrywką polityki socjalnej zachodzi proces prywatyzacji usług publicznych. Macie tu swoją 13-tą emeryturę i sobie kupcie na rynku to, czego potrzebujecie. Może się to okazać nieuchronne, jak się nie wymyśli innego sposobu.

Czyli trzeba powiedzieć starym: posuńcie się trochę, musicie mieć gorzej, żeby coś skapnęło też młodym?

Mówiąc szczerze, to nie do końca mam dobrą wyobraźnię, jak to powinno wyglądać. Wymyślenie takiej nowej solidarności między pokoleniami będzie cholernie trudne. Już widać w niektórych miastach, jak to się wymyka spod kontroli. Skuteczność seniorów powoduje, że w ich stronę przesuwają się ograniczone zasoby i problem rywalizacji o nie będzie narastać. W tych dzielnicach miast, gdzie mieszka dużo osób starszych zaczyna np. brakować pieniędzy na inwestycje w szkoły, mniejsze są dodatki motywacyjne dla nauczycieli. Trudno będzie przy gwałtownie starzejącym się społeczeństwie przeforsować większe nakłady na edukację, żeby szkoła opiekowała się dziećmi do późnych godzin popołudniowych, oferowała bezpłatne zajęcia dodatkowe.

A drugi krwawy problem?

Transformacja systemu energetycznego, czyli podstawy funkcjonowania każdej cywilizacji. I musimy to zrobić systemowo, a nie czekać, aż kapitał za nas zdecyduje i powie - jak ostatnio - "nie wybudujemy wam elektrowni węglowej w Ostrołęce, bo to się już nie opłaca". Na razie jest tak, że dopóki nie ma decyzji kapitału, to udajemy, że rządzimy tym "suwerennie" i możemy zrobić wszystko. Trzeba zacząć rozmawiać z górnikami i z nimi budować ten projekt przejścia, zamiast marnować zasoby na podtrzymywanie nierealnej wizji.

To idź i rozmawiaj z górnikami.

Ale o co ci chodzi? Duża grupa, dobrze zmobilizowana, ostatni tak zorganizowany sektor pracy w Polsce, dzięki czemu potrafią walczyć o swoje prawa, mają skuteczne związki zawodowe, co jest dużą wartością. Szkoda, że inne grupy zawodowe nie są tak zorganizowane, wtedy może lepiej ucierałyby się w Polsce sprzeczne interesy. Górnicy - wiemy to z badań - myślą racjonalnie. Bronią węgla nie dlatego, że go kochają, tylko on jest podstawą ich statusu materialnego, dzięki tym stabilnym miejscom pracy mają pieniądze, żeby kształcić dzieci. I wcale nie po to, żeby wróciły do kopalń. W latach 80. syn górnika kończył zawodówkę i szedł do kopalni, teraz tak nie jest, co świadczy o racjonalności tych ludzi. Można z nimi rozmawiać i dać im szerszą pulę wyboru, tylko to by wymagało zaufania do władzy.

I jeszcze jedno: transformacja energetyczna świetnie się wpisuje w strukturę osadniczą Polski. My wręcz mamy idealne warunki do wprowadzenia nowego zielonego ładu.

Idealne?

Bo mamy ciągle 40 procent ludzi mieszkających na wsi. Nowy model energetyczny oparty na rozproszonej energetyce - trochę o tym było w programie PSL-u - byłby szansą na ustabilizowanie tej struktury.

Ustabilizowanie? Żeby nadal 40 proc. Polaków mieszkało na wsi? Przecież w kółko powtarzano, że wieś się będzie wyludniać i że to dobrze, bo dla tych ludzi nie ma tam zajęcia.

No a teraz może będzie to zajęcie. My nie mamy szansy na przeprowadzenie urbanizacji na wzór Belgii, gdzie 90 procent mieszka w miastach. U nas ta proporcja 40 do 60 już zostanie. Transformacja energetyczna daje szansę wzmocnienia wsi. Wieś może się stać przestrzenią dla infrastruktury naszej przyszłej cywilizacji, bo poza energią w postaci żywności może dostarczać energię w postaci prądu.

Czyli ta "zacofana" struktura polskiej wsi może być teraz wykorzystana do stworzenia małych źródeł energii?

Już mówiłem: ona jest do tego wręcz idealna. To się zresztą powoli dzieje. Mamy klastry energetyczne, część gmin sama w ten proces wchodzi. Tylko pytanie, jaki będzie nasz model transformacji energetycznej, czy będzie zdominowana przez wielkie koncerny dążące do monopolu, czy też uda się uspołecznić ten proces i włączyć w to mieszkańców wsi. W efekcie wieś zyskałaby większą autonomię, podmiotowość, ona stanie się dużo ważniejsza. Bo ludzie na wsi - jak teraz górnicy - staną się dystrybutorami energii do systemu.

Jak patrzymy na siatkę osadniczą w Polsce, rozkład miast, wsi, dużych miast, średnich miast, to jesteśmy pod tym względem niesamowicie wdzięcznym krajem, bo równomiernie zabudowanym i łatwym do modelowania układu rozproszonej energii. Tylko trzeba mieć plan, uzgodnić go na zasadzie okrągłego stołu i realizować konsekwentnie przez 30 lat. Można oczywiście proces puścić na żywioł, uznać, że sprawą zajmą się państwowe koncerny energetyczne oraz obcy kapitał - na razie w tym kierunku to zmierza. Ale można też odwołać się do modelu spółdzielczego i aktywizowania ludzi na wsi. Mamy ciągle niewykorzystany potencjał lokalnej energii społecznej i kompetencji. Jeszcze z peerelu.

Kompetencje z peerelu?

Ten przeklęty status chłopo-robotnika pozostawił w ludziach masę cennych umiejętności, badał to zresztą etnograf Tomasz Rakowski. Opisuje jak mieszkańcy wsi - zwykle z biedy - przerabiali stare pralki na kosiarki do trawy i produkowali samodzielnie inne potrzebne im maszyny. Mieszkańcy wsi pracujący kiedyś w fabrykach maszynowych, zbrojeniowych i w innych cudach, mają wciąż kompetencje, które ułatwiają włączenie ich w model rozproszonych źródeł energii. Teraz jeżdżą za pracą na Zachód, naprawiać wszystko, czego tam nie potrafią naprawić, na przykład naprawiają wesołe miasteczka. "Polak naprawi wszystko". Oni byli wykwalifikowanymi robotnikami i część tych umiejętności przekazali dzieciom. Warto pochodzić po wsiach na Podkarpaciu w dzień Św. Krzysztofa i zobaczyć, jakie pojazdy tam są święcone, naprawdę nikt by tego nie wymyślił w żadnej fabryce, wielość wzorów przerobionych z małego fiata, traktorów, trójkołowców. I to wszystko działa, a robią to w swoich garażach ludzie, którzy nie mają dyplomów. To wszystko powinno zostać włączone do projektu świata, w którym ekstensywny rozwój zasilany nieskończonym strumieniem energii i kapitału się kończy.

Bo w tym nowym świecie zacznie się liczyć naprawianie?

Tak. Oni całe życie naprawiali. I mogą być aktywnymi uczestnikami tej zielonej zmiany, a nie tylko "pensjonariuszami", jak się ich czasem traktuje.

A trzeci krwawy problem?

Samorządność. Musimy domknąć proces, który zaczęliśmy w 1990 roku. Potrzebne jest odnowienie tego projektu, zarówno w górę, jak i w dół. Po pierwsze trzeba ustabilizować relację władzy centralnej z samorządami, czyli uwolnić samorządy od ryzyka arbitralności, która płynie z centrum. Po drugie, potrzebne jest odnowienie idei samorządu na dole, przypomnienie, że to wspólnota mieszkańców, a nie tylko system zarządzania. Bo zbyt często mamy w Polsce technokratyczny model samorządu, który jest związany z wydawaniem unijnych pieniędzy. W Polsce rozwinęła się klasa średnia, nie tylko w miastach, ale też na obszarach wiejskich, która ma spore zasoby materialne i trochę czasu. I pytanie, jak tych ludzi mocniej włączyć w samorządność. To jest dobry moment, żeby wymyślić nowy model. Taką "Lokalność 2.0".

Czyli chodzi o to, żeby samorząd przestał być maszynką do wydawania unijnych pieniędzy?

Żeby bardziej posługiwał się metodami współrządzenia, włączania mieszkańców, współtworzenia przestrzeni lokalnej, a nie był takim rządem, tyle że mniejszym. W dużych miastach trzeba zdecentralizować część władzy aż do poziomu osiedli.

Z tych różnych ważnych i krwawych rzeczy - która najszybciej może nam spaść na głowę?

Kryzys energetyczny. Zdecydowanie. Już w niego wchodzimy, ceny energii z węgla dla użytkowników indywidualnych są na razie maskowane rozmaitymi sztuczkami, ale na giełdzie energii w Polsce są większe niż w Niemczech czy Szwecji. A to dopiero początek. Przed tym problemem stoi cała Europa, ale Polska jest najbardziej narażona. Europa może wejść w kryzys energetyczny w ciągu dekady, bo jeśli chodzi o ropę naftową, to większość dostawców weszła w fazę trwałego spadku produkcji. Już nie zwiększą jej nigdy. I będziemy mieli sytuację nieustannego kryzysu energetycznego. Myśmy to zresztą już przeżyli w Polsce w latach 80.

"Dwudziesty stopień zasilania"?

Tak. Wyłączenia, ograniczenia w godzinach dostaw prądu. Ale chodzi też o to, że będzie konieczność szybkiego zwiększania wydatków na energię, co spowoduje, że zacznie nam brakować środków na inne niezbędne inwestycje, na przykład na utrzymanie służby zdrowia. Jeśli będziemy mieli energię z węgla - czyli za chwilę absolutnie najdroższą - to ona pochłonie wszystkie wolne środki.

A czego ty osobiście najbardziej się boisz?

No wiesz, nie wiem, czy to mówić.. Wojny. Te wszystkie napięcia mogą prowadzić do przesileń o charakterze wojennym. Wyczerpywanie się zasobów i rosnąca świadomość deficytów zwykle prowadzi do konfliktów. Oczywiście nie musi to mieć charakteru wojny światowej, tego raczej się nie spodziewam, bardziej myślę o takich ruchach, jakie obserwujemy w Ukrainie Wschodniej. Model wojen hybrydowych, które służą destabilizacji i są bardzo funkcjonalne z punktu widzenia pewnych grup kapitału i prowadzenia biznesu.

Biznesu?

No oczywiście. Wojny hybrydowe to jest świetny biznes. Bo one na przykład obniżają koszty pracy. Górnicy w Donbasie są pozbawieni jakichkolwiek praw i stanowią tanią siłą roboczą, która obsługuje częściowo również nasz system energetyczny, ten węgiel stamtąd jest przecież szmuglowany. To w gruncie rzeczy metoda wojennej akumulacji kapitału. I to się może upowszechnić. Te wojny hybrydowe są niezwykle wygodne dla rozmaitych autokratów, bo one ułatwiają negocjacje. Masz kartę przetargową. Nie podbijasz całego państwa, to jest zbyt kosztowne, musiałbyś tam trzymać potem pół miliona wojska, tylko znajdujesz jakiś pretekst, żeby zdestabilizować wrażliwy kawałek, potem zamrażasz konflikt i mówisz: "Jak nie zrobicie tego i tego, to konflikt odmrozimy". To jest w zasadzie biznes. Putin kim jest? Prezydentem mocarstwa - kulawego, bo kulawego, ale jednak mocarstwa - a z drugiej strony jest biznesmenem, prezesem, który zarządza kapitałem. Pytanie, jak daleko ta erozja ładu międzynarodowego zajdzie. Generalnie obawiam się, że w najbliższych dekadach wzrośnie znaczenie przemocy w regulowaniu konfliktów między krajami.

W książce stawiasz pytanie, czy Polska przetrwa do 2030 roku. Aż tak jest groźnie?

To pytanie to trochę prowokacja, ale ono nie jest bezsensowne. Spójrz na naszą historię: myśmy upadali wtedy, kiedy wypieraliśmy świadomość zagrożeń i nadchodzących kryzysów. Tak było w XVII wieku, kiedy w zmieniającym się świecie próbowaliśmy trwać jako mocarstwo zbożowe oparte na pracy folwarcznej. Po co stawiać pytania o sens tego modelu, przecież działa, nam nie są potrzebne żadne światowe nowinki - tak można streścić szlachecką publicystykę tych czasów.  Dokładnie tak samo było w ostatniej kampanii wyborczej. W swojej książce zaczynam od przypomnienia "Sztafety" Melchiora Wańkowicza. Niesamowicie pouczająca lektura. Wańkowicz wydał "Sztafetę" w 1938 roku z okazji 20-lecia odzyskania niepodległości i opisywał tam "polski cud gospodarczy", "nasz wielki triumf", a symbolem tego triumfu miało być to, że Polska osiągnęła zdolność zajęcia Zaolzia. Mocarstwowa wizja, ale słowa nie ma u Wańkowicza o tym, że jest jakiś Hitler, poza kpinami, że to niegroźny pajac. Wańkowicz nie widział wtedy całej grozy sytuacji, dokładnie jak teraz my jej nie widzimy. Trzeba się spieszyć, bo to "już". Już te zmiany się dzieją i możemy się nie załapać. 

Na co?

Jak się popatrzy na analizy Międzynarodowej Agencji Energii - to bardzo konserwatywne ciało, oni nie lubią przesadzać - to widać, że mamy pół roku na podjęcie ważnych decyzji. Zsumowane interwencje państw z powodu pandemicznego kryzysu gospodarczego to ponad 9 bilionów dolarów, gigantyczna kwota. I to, gdzie te pieniądze popłyną, będzie decydowane w ciągu najbliższych miesięcy. To jest ten czas, żeby zdecydować o inwestycjach. Nie chodzi o to, że rządy powinny całe 9 bln przeznaczyć na zieloną transformację, ale - jak szacuje Agencja - bilion dolarów rocznie przez trzy lata wystarczą, żeby tę rewolucję uruchomić. To, co my zdecydujemy w najbliższych sześciu miesiącach, a potem wykonamy w ciągu trzech lat, zdeterminuje następne 30 lat naszego rozwoju. Taka jest dynamika tego procesu. Musimy mieć plan, coś zdecydować, bo jak nie, to będziemy "zdecydowani" przez innych. Wypadniemy z gry, staniemy się anachroniczni jak ten peerel schyłkowy.

***

Edwin Bendyk (1965) jest dziennikarzem, publicystą, zajmuje się problematyką cywilizacyjną i wpływem techniki na życie społeczne. Od lat związany z tygodnikiem "Polityka". Wykłada w PAN i Collegium Civitas. W czerwcu tego roku został wybrany na prezesa Fundacji im. Stefana Batorego.

Więcej o: