Jakub Sawulski: Balcerowicz. Te 109 mld zł to tylko część dziury.
Będzie nawet więcej, jakieś 250-300 mld zł. Bo dochodzą fundusze pochowane po różnych instytucjach. Tam się kryje ponad połowa kosztów kryzysu.
Głównie w Banku Gospodarstwa Krajowego. Powstał tam tzw. fundusz covidowy, który potencjalnie może wydać nawet 100 mld zł. Zadłuży się i wyda. Druga część wydatków jest ukryta w Polskim Funduszu Rozwoju - też 100 mld zł, które poszły na pomoc dla firm. Część tych pieniędzy firmy będą musiały oddać, a część zostanie umorzona, więc też nie wiadomo, ile to będzie ostatecznie.
Trochę jest. Ale to nic nowego – taki cyrk, tylko na mniejszą skalę, odgrywaliśmy przez całą ostatnią dekadę.
W ogóle nie o to chodzi. Rynki świetnie wiedzą, że te długi poupychaliśmy. Unia też wie, bo im to raportujemy. Balcerowicz wie, ja wiem, inni ekonomiści też wiedzą. Te tricki są robione na użytek wewnętrzny. Wyłącznie.
Żeby nie łamać Konstytucji.
Mamy w Polsce dwie definicje długu publicznego. Jedna - ta poprawna - pokazuje całe zadłużenie państwa i to jest definicja unijna. Jeśli coś wygląda jak wydatek publiczny i działa jak wydatek publiczny, no to po prostu oznacza, że jest wydatkiem publicznym. I automatycznie zostaje wliczone w skład finansów państwa. Ale mamy drugą definicję - polską. Według niej do finansów publicznych należy tylko to, co zostało wyliczone w ustawie o finansach publicznych. Czyli jeśli jakiegoś funduszu tam nie zapisano, to on nie powiększa długu. Nawet jeżeli wszystkie jego cechy wskazują, że to jest wydatek publiczny.
Dokładnie tak. Nie ma nazwy Ziutek w ustawie o finansach publicznych, więc to nie jest wydatek publiczny.
Można.
Jest. Ale chodzi o to, żeby nie przekroczyć limitu, który sami sobie kiedyś narzuciliśmy. Nie złamać reguł fiskalnych. Polska ma zapisany w Konstytucji limit długu: 60 procent PKB. Na sztywno. Nie wolno go przekroczyć. To jest bardzo ostre sformułowanie, nie ma wyjątków. Żadnych.
Też nie. Zero wyjątków.
Prawie nikt. Wśród 36 państw OECD tylko my i Słowacja. To jest bardzo nietypowa rzecz, żeby reguły fiskalne dotyczące długu wpisywać do konstytucji.
No, Balcerowicz. I jego krąg.
Wtedy? Miało to sens. Limit wpisaliśmy w 1997 roku jak tworzyliśmy Konstytucję. Byliśmy państwem mało wiarygodnym dla rynków finansowych po okresie peerelu - przecież myśmy nie spłacili części długów. I rynki, żeby nam pożyczać pieniądze na rozsądny procent, potrzebowały jakiegoś uwiarygodnienia, że tym razem będziemy spłacać i nie przeholujemy.
Tak. Tyle że to było ponad 20 lat temu. Problem polega na tym, że my tych zasad nie aktualizujemy. Dziś dla kraju takiego jak Polską - z naszą wiarygodnością i pozycją - dług publiczny nie jest aż takim zagrożeniem. Omijanie tego konstytucyjnego limitu w gruncie rzeczy nas ratuje.
Wyobraźmy sobie, że traktujemy limit poważnie. No to automatycznie dług publiczny na koniec tego roku - według prawdziwej definicji - wyniesie od 59 do 62 procent PKB. Szacunki są różne. Tuż przed kryzysem było to 46 procent PKB, ale potem musieliśmy znaleźć te 250 mld zł na ratowanie gospodarki, więc mamy skok długu. Kiedy dług przekroczy konstytucyjny limit, to automatycznie rząd staje przed Trybunałem Stanu. Za złamanie Konstytucji. Więc żaden rząd nie zgodzi się, żeby traktować poważnie definicję długu, a jednocześnie pozostawić limit na tym poziomie. Rządzący wiedzą, że trzeba teraz wydawać. I się nie przejmować limitem. Dlatego stosują rozmaite tricki.
Nie. Na dużą skalę wprowadził to Tusk przed mistrzostwami EURO 2012. Trzeba było budować te wszystkie stadiony, infrastrukturę, dużo też inwestowaliśmy w budowę dróg. Tego prawie nikt nie pamięta, ale w okolicach 2010 roku myśmy byli państwem, które miało najwyższą stopę inwestycji publicznych w całej Unii. Mieliśmy duże potrzeby finansowe i władze się zorientowały, że jak dalej będą budować, to się zbliżą do konstytucyjnego limitu. Co robić? Upchnijmy te pieniądze poza oficjalnymi finansami państwa, przesuńmy do czegoś, co się nazywa Krajowy Fundusz Drogowy. I z tego funduszu do dziś finansowana jest budowa dróg krajowych i autostrad.
Tak jest. W ten sposób wydano już prawie 200 mld zł.
Nie. Część pochodziła z dochodów własnych KFD, takich jak opłata drogowa, ale na część wydatków – mniej więcej jedną czwartą – KFD zaciągnął dług.To zwykle tak wygląda, że powstaje jakiś fundusz z nową nazwą i formalnie to on się zadłuża, a nie państwo.
Na rynkach finansowych, na przykład emituje obligacje. Rynki oczywiście wiedzą, że to jest fundusz publiczny, bo przecież inaczej by mu nie pożyczały na niski procent. Wszyscy wiedzą. Unia też wie. Eurostat od razu zakwalifikował KFD jako dług publiczny, bez żadnych wątpliwości. I to była pierwsza duża sztuczka, która stworzyła znaczącą różnicę między tym, jak Unia definiuje dług, a jak my go sobie definiujemy.
Nie interesuje ich to za bardzo. „Stosujcie u siebie, co chcecie, możecie się oszukiwać, tylko nas nie oszukujcie”. A ich nie oszukujemy, bo tam raportujemy poprawnie.
Tusk to wymyślił, bo musiał. Gdyby tego nie zrobili, to przekroczyliby 55 proc. PKB długu, a to jest jeden z progów ostrożnościowych.
Wtedy z automatu trzeba zacząć cięcia w budżecie. W kolejnych latach Polska musiałaby zaciskać pasa i nie mielibyśmy dróg, bo nie byłoby przestrzeni fiskalnej. Drogi były finansowane z Unii, ale przecież nie w całości, wszystkie projekty unijne są współfinansowane, trzeba mieć wkład własny. I po prostu było ryzyko, że tych pieniędzy nie wykorzystamy.
W 2014 roku zastosowano drugą sztuczkę. Rząd Tuska zabrał obligacje z OFE i je umorzył. Zlikwidował. „Nie ma tego długu”. Ich wartość to było jakieś 7 proc. PKB, czyli bardzo dużo. Zapisano te pieniądze ludziom na kontach w ZUS, ale przecież wypłacić je trzeba będzie dopiero kiedyś.
Po to samo. Dzięki temu dług państwa spadł o 7 procent PKB, można się było oddalić od konstytucyjnego limitu i mieć jakiś ruch. Wtedy z kolei potrzebne były pieniądze, żeby jakoś przeczołgać Polskę przez drugą falę kryzysu, w którym ugrzęzła Europa. Mogliśmy zanotować najniższy wzrost PKB od wielu lat. To dało przestrzeń, żeby zastosować jakąś stymulację fiskalną, co się zresztą udało.
Tak.
Nie, no skąd - te prawdziwe. On wie, że oni wiedzą.
Teraz? Jakieś 2-3 punkty procentowe, ale ta różnica się zwiększa. I wkrótce może wynieść nawet 10 punktów procentowych. Na koniec roku - jak mówiłem - ten prawdziwy dług wyniesie 59-62 proc. PKB, a ten nasz udawany – między 50 a 55 proc. PKB. Do tej pory głównym elementem tworzącym różnicę był Krajowy Fundusz Drogowy, no, jeszcze kilka innych rzeczy, ale drobniejszych, a teraz dochodzi fundusz covidowy w BGK i pożyczki z PFR.
Rząd? Że kugluje? Nie. Musieli ratować gospodarkę. I na razie im się udało. W marcu i kwietniu najważniejsze było to, żeby jak najmniej firm zbankrutowało, jak najmniej ludzi straciło pracę. Jesteśmy prawie pół roku później i nie mieliśmy w Polsce masowych zwolnień, chociaż pojawiały się obawy, że bezrobocie będzie dwucyfrowe, a teraz wiemy, że nie przekroczy 8 procent. Nie było też masowych bankructw firm. Oczywiście można dyskutować, czy wszystkie instrumenty kolejnych tarcz były dobrze dobrane, ja na przykład mam wątpliwości, ale jako całość - to zadziałało. Bez względu na to, gdzie poupychano długi, to nam się opłaci, bo wyjdziemy z kryzysu dużo szybciej, niż gdyby rząd się oglądał na limity.
Zresztą rząd nie robi niczego szokującego. Płynie w głównym nurcie.
Carmen Reinhart, nowa główna ekonomistka Banku Światowego, apelowała do rządów o politykę „whatever it takes”, czyli „róbcie wszystko, co trzeba”. Komisja Europejska wprost stwierdziła, że ograniczenia zapisane w Pakcie Stabilności i Wzrostu nie mają w tej chwili znaczenia. W ekonomicznym mainstreamie nastąpiła fundamentalna zmiana podejścia do długów. Zwłaszcza w porównaniu z tym, co obserwowaliśmy w kryzysie finansowym 2008 roku. Zaczynają się nawet pojawiać głosy, że trzeba za wszelką cenę unikać zbyt pochopnego spłacania długów po pandemii.
Sekretarz generalny OECD Angel Gurria mówi mniej więcej tak: nie tylko w tym roku róbcie wszystko, co potrzeba, ale też nie wdepnijcie w przyszłym roku w politykę austerity, w politykę zaciskania pasa. Gurria po prostu odrobił lekcję z poprzedniego kryzysu sprzed 10 lat. Wtedy rok po najgorszej zapaści - kiedy kryzys w zasadzie jeszcze nie minął - większość państw zaczęła cięcia fiskalne, oszczędności - głównie w sferze publicznej - które zdusiły wzrost gospodarczy i wpędziły całą Europę w drugą falę recesji. Coraz więcej ekonomistów zaczyna dziś mówić: nie zróbmy tego samego błędu. Długi należy spłacać dopiero wtedy, kiedy gospodarka nie tylko ma względny oddech, ale kiedy szybko rośnie. Wtedy długi spłacają się automatycznie. Poczekajmy, aż wzrost PKB znów będzie w Polsce w okolicach 4 procent i wtedy nie będą potrzebne żadne cięcia, żeby dług malał. Gdybym pana zapytał, czy polska polityka gospodarcza w ostatnich czterech latach była oszczędna, to co by pan powiedział?
Bo też nieszczególnie to było widać. A jednak w tym okresie nasz dług publiczny - jego relacja do PKB - spadł o 8 punktów procentowych.
Nie. Liczony według definicji unijnej, czyli tej poprawnej. Dlaczego dług spadł, mimo że nie oszczędzaliśmy? Bo mieliśmy dobry wzrost gospodarczy na poziomie 4-5 procent.
Nie wpaść w austerity. Nie zacząć zbyt szybko spłaty obciążeń, odczekać co najmniej trzy-cztery lata. Tymczasem zbyt niski limit długu zapisany w Konstytucji pcha nas prosto w kierunku austerity. Tak samo jak tzw. reguła wydatkowa. Przekroczyliśmy wszystkie progi ostrożnościowe, więc powinniśmy co roku odejmować od wydatków państwa określoną kwotę, mniej więcej 20 mld złotych. Aż dług spadnie poniżej 43 proc. PKB. To się nazywa mechanizm korygujący.
W tym roku reguła wydatkowa została zawieszona, uchwalono to w czerwcu. I wszyscy ekonomiści się z tym zgodzili, nawet ci, którzy są dogmatycznymi przeciwnikami długów. Być może reguła będzie zawieszona jeszcze w przyszłym roku. Ale od roku 2022 będziemy już musieli oszczędzać.
Zdecydowanie.
Nie! Reguła wydatkowa jest bardzo potrzebna. To dobry mechanizm, mają go też inne kraje, on dyscyplinuje polityków. Chodzi o to, żeby zaktualizować dozwolone progi. Podnieść je. Dostosować do naszej aktualnej wiarygodności na rynkach i poziomu rozwoju gospodarczego. Wyjdziemy z kryzysu z długiem w okolicach limitu konstytucyjnego. I jeśli nic nie zmienimy, to czekają nas lata oszczędzania. Długie lata, bo zanim zejdziemy do poziomu 43 proc. PKB - czyli tego zapisanego w regule wydatkowej jako bezpieczny - to minie dużo czasu. Pytanie, czy nadchodząca dekada to w ogóle jest dobry okres, żeby się trzymać na siłę starych dogmatów z lat 90-tych.
Można długo wyliczać: musimy poradzić sobie ze smogiem, przeprowadzić masową termomodernizację budynków. Na pierwszym miejscu powinienem pewnie wymienić transformację energetyczną Polski, to będzie decydująca dekada. Mamy wciąż fatalny dostęp do żłobków, co powoduje długoterminowo negatywne konsekwencje. Mamy w różnych miejscach naprawdę ogromne problemy i one będą w tej dekadzie do rozwiązania. A jednocześnie chcemy narzucać sobie austerity, bo tak mówią reguły, które ustaliśmy w zupełnie innych okolicznościach.
Powinniśmy podnieść nasz konstytucyjny limit długu do co najmniej 80 proc. PKB. Żeby mieć zapas na wypadki nadzwyczajne. I uznać, że ten dług, z jakim wyjdziemy z kryzysu - czyli okolice 60 proc. PKB - to nasza nowa normalność. Tyle po prostu będzie. Wokół tego powinniśmy prowadzić politykę fiskalną. Jednocześnie musimy skończyć z kuglowaniem, trzeba przyjąć w polskim prawie unijną definicję długu, przestać upychać wydatki po różnych funduszach. To by pozwoliło na większą przejrzystość finansów państwa.
Nie. Rynki przyjęłyby te wyższe progi jako adekwatne do naszej pozycji gospodarczej i wiarygodności finansowej. Zresztą w porównaniu do innych państw to wciąż będzie dług niski. Siedem krajów w Europie przekroczy 100 proc. PKB. Próg 60 procent przekracza większość krajów Unii. Będziemy nadal w dolnej połówce tych bardziej oszczędnych, wśród innych państw naszego regionu oraz Danii i Szwecji.
Żeby zmienić tę jedną liczbę w Konstytucji - z 60 proc. na 80 proc. - potrzebowaliśmy porozumienia ponad podziałami. Taka zmiana byłaby korzystna również dla opozycji. Bo jeśli opozycja ma zamiar przejąć władzę w 2023 roku i jeśli im to się uda, to właśnie wpadną w austerity. Nie będą mieli przestrzeni, żeby prowadzić racjonalną politykę fiskalną, nie mówię - wydawać, szastać, ale prowadzić normalnie kraj. Wpadną w dekadę cięć. Nie wiem, czy oni są tego świadomi.
Teraz? W kryzysie?
Jest kilka dobrze radzących sobie państw, ale rzeczywiście jesteśmy w elicie. Moim zdaniem zaważyły trzy czynniki. Po pierwsze epidemia jest u nas słabsza, nie wiemy do końca, dlaczego, nie wiemy też, co będzie na jesieni - ale dotąd nie mieliśmy eksplozji zachorowań, co pozwoliło dość szybko zakończyć gospodarczy lockdown. Po drugie Polska ma taką strukturę gospodarki, że mało w niej znaczy turystyka, udział tej branży w PKB jest najniższy w Unii. A to sektor, który chyba najsilniej dostał po głowie, na tym cierpią Włosi, Hiszpanie, Grecy. I trzecia rzecz to mocny impuls fiskalny, czyli polityka gospodarcza. Widzę jej wady, ale generalnie rząd dał radę.
Trudne pytanie. Ciągle się zastanawiam, co zdecydowało. Najważniejsze chyba było to, że nie byli oszczędni. Może ta formacja polityczna ma takie podejście? Zagraniczna prasa pisze teraz w nagłówkach, że Polska znowu okazała się mocna w kryzysie. To jakaś fenomenalna odporność naszej gospodarki w trudnych czasach, ale jednak połączona z dobrą polityką gospodarczą. I to widać po raz kolejny.
Też nie był oszczędny w poprzednim kryzysie. Można mieć masę uwag do jego „zielonej wyspy”, ale myśmy tamten kryzys też przeszli w dobrej kondycji.
Powiem szczerze: nie wiem, dlaczego nam się ciągle udaje. Przecież w Polsce prawie nie stosujemy „evidence-based policy”, czyli polityki opartej na dowodach naukowych, nie mamy zbyt wyszukanego stylu, nie płacimy dobrze ludziom w administracji. A jak przychodzi co do czego, to te programy gospodarcze robione ad hoc są całkiem niezłe. Tak było przez ostatnich 30 lat.
Nie wiem. To trochę fenomen, że polityka gospodarcza robiona ad hoc działa. Być może obecny kryzys pokazał - szczególnie na przykładzie Wielkiej Brytanii - że polityka robiona na podstawie badań nie zawsze jest skuteczna. Wielka Brytania jest w tym chyba najbardziej zaawansowana na świecie, korzystają z ekspertów, gdzie tylko się da, teraz też tak postępowali, można powiedzieć - podręcznikowo, ale nie wyszło im to za dobrze - ani w epidemiologii, ani w gospodarce. Najwyraźniej intuicyjna polityka czasem okazuje się lepsza od tej opartej na wiedzy. Może jest tak, że świat okropnie przyspieszył, nasza wiedza za tym nie nadąża, więc eksperci są świetnie przygotowani, ale na to, co było dobre kilka lat wcześniej? Tyle że to są moje dywagacje. W zasadzie nie powinienem tego mówić, bo sam jestem naukowcem i wielkim zwolennikiem „evidence-based policy”.
No właśnie. „Państwo z dykty” w trudnych sytuacjach jakoś jednak działa. I to jest dziwne, bo przecież to nie tylko figura publicystyczna, nasze państwo faktycznie w wielu obszarach na co dzień niedomaga. A jak kryzys, to sobie radzi - niezależnie, kto rządzi. Martwi mnie tylko, że odbywa się to jakby we śnie, to znaczy mamy to wszystko słabo uświadomione.
Zarówno tamta tuskowa polityka „zielonej wyspy”, która wymagała zamiatania pod dywan długów, jak i obecna polityka - bardzo hojna - która też tego wymaga, to jest coś całkowicie sprzecznego z tym, co powszechnie uważamy za odpowiedzialną politykę. Wstydzimy się tego. Czyli nawet jeżeli te działania ad hoc i trochę wbrew regułom przynoszą dobry efekt, to my się jako zbiorowość nie uczymy, nie wprowadzamy korekt w myśleniu, tylko udajemy, że tego nie było. Kiedy rozmawia się o finansach państwa i pada słowo „odpowiedzialność”, to myśli się głównie o rządzie oszczędnym. Mimo że w obecnym kryzysie odpowiedzialność polegała właśnie na braku oszczędności. I w wielu momentach w polityce fiskalnej państwa tak właśnie jest. Nie wiem, czy przez całą najbliższą dekadę odpowiedzialność w polityce gospodarczej nie będzie polegała właśnie na tym, żeby nie oszczędzać.
Już to mówiłem: czekają nas kosztowne wyzwania. Na świecie są teraz historycznie niskie stopy procentowe i prawdopodobnie takie pozostaną jeszcze kilka lat. Polska będzie płacić odsetki od obligacji rzędu jednego procenta. Co powinien zrobić odpowiedzialny rząd? Być może powinien brać te tanie pieniądze i wydawać na inwestycje. Tylko co to są inwestycje? To kolejna rzecz, która u nas pokutuje - że one polegają na laniu betonu i asfaltu. Tymczasem inwestycje w sektorze publicznym mogą polegać na przykład na zagwarantowaniu wszystkim dzieciom w szkołach dobrych i darmowych posiłków. Bo badania pokazują, że dzieci otyłe i źle się odżywiające gorzej się uczą, co długoterminowo ma negatywne konsekwencje dla całego państwa, zdrowia publicznego, ale też gospodarki. Więc jeśli damy wszystkim dzieciom odpowiednie posiłki, to osiągniemy stopę zwrotu z takiej inwestycji prawdopodobnie wyższą, niż ten 1 procent odsetek od zaciągniętego kredytu. Noblista z ekonomii James Heckman policzył na danych z USA, że stopa zwrotu z inwestycji publicznej w darmowe żłobki wynosi od 7 do 10 procent rocznie. Nie wiem, ile to byłoby w Polsce, ale pewnie podobnie. Więc być może odpowiedzialny rząd powinien brać kredyt na 1 procent i inwestować w żłobki, skoro to daje państwu siedem razy wyższą stopę zwrotu. Tylko to by wymagało urealnienia limitów długu, przejrzystości w finansach państwa i traktowania tego wszystkiego serio. Żeby nie skończyło się na politycznych prezentach przed wyborami.
***
Dr Jakub Sawulski (1989) pracuje w Katedrze Skarbowości Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, jest też kierownikiem zespołu makroekonomii w Polskim Instytucie Ekonomicznym. Zajmuje się finansami publicznymi, w szczególności kierunkami wydatkowania środków publicznych oraz analizą systemów podatkowych i systemów emerytalnych. Interesuje się także polityką energetyczną i polityką innowacyjną państwa. Pracował m.in. w Deloitte Polska oraz Instytucie Badań Strukturalnych.