W tym tygodniu doszło do długo wyczekiwanego debiutu giełdowego Aribnb. Internetowa platforma, która pośredniczy w wynajmie mieszkań i domów, w ramach swej pierwszej oferty publicznej (IPO) zebrała z rynku 3,5 mld dolarów, zwiększając swoją wycenę do 47,3 mld dolarów.
To był jednak dopiero początek, gdyż w ciągu zaledwie 24 godzin od wejścia na giełdę akcje Airbnb zdrożały ponad dwukrotnie, osiągając wartość 144 dolarów. Kapitalizacja Airbnb to obecnie 86.23 mld dol. co czyni ten startup najbardziej wartościową firmą świata w branży turystycznej.
Airbnb jest także wyceniana przez rynek wyżej niż trzy największe sieci hoteli razem wzięte - Mariott International (42,74 mld dol), Hilton Worldwide (29,79 mld dol.) i Hyatt Hotels (7,55 mld dol.)
Kolejne rekordowe debiuty. Czy to nowa internetowa bańka?
Airbnb nie jest jedyną spółką, która zanotowała spektakularne IPO. Tylko w tym tygodniu na giełdzie debiutowały również amerykańskie firmy JD Health i DoorDash, a także chiński producent zabawek, Pop Mart International. We wszystkich przypadkach tuż po wejściu na giełdę akcje poszybowały w górę o kilkadziesiąt lub nawet ponad sto procent (jak miało to miejsce w przypadku Pop Mart).
Giełdowy boom na nowe spółki sprawił, że niektórzy analitycy zaczęli wskazywać na podobieństwa pomiędzy obecną sytuacją, a słynną internetową bańką z lat 1995-2002. Jak zauważa agencja Bloomberg, indeks FTSE Renaissance Global IPO, który śledzi oferty publiczne, urósł w tym roku aż o 82 proc w porównaniu z 12-procentowym wzrostem globalnego indeksu MSCI.
Oznacza to, że "młode" spółki radzą sobie nieproporcjonalnie lepiej w stosunku do reszty rynku, co z kolei budzi obawy o to, czy ich wartość nie została przez inwestorów przeszacowana. Co ważne, jak zauważa Cameron Crise, analityk Bloomberga, gdyby spółki te rzeczywiście miały podzielić los "dot-comów", czeka je jeszcze czas dużych wzrostów, nim dojdzie do spektakularnego krachu.
Na pewne podobieństwa uwagę zwraca również Jay Ritter, profesor na Uniwersytecie Florydy i jeden z najbardziej uznanych ekspertów w dziedzinie finansów. Zdaniem, cytowanego przez Marketwatch Rittera dzisiejszy rynek "nie jest aż tak szalony jak w 1999 i 2000 roku, ale nadal jest bardziej szalony niż w jakimkolwiek innym minionym okresie".
W swej analizie Ritter zauważa, że obecny klimat wokół ofert publicznych nowych spółek przypomina mu o rozdźwięku między akcjami firm internetowych i resztą rynku w erze internetowej bańki.
Widzimy dziś ten sam rodzaj rozdźwięku [...] Wyceny niektórych spółek wchodzących na giełdę urosły tak wysoko, że oferują one bardzo niewielki wzrost dla inwestorów.
- tłumaczy.
Nie oznacza to wcale, że wszystkie nowe spółki na giełdzie są skrajnie przeszacowane i nie oferują żadnej wartości dodanej, ale "dobra firma nie musi równać się dobrym akcjom" - konstatuje Ritter.
Mianem "internetowej bańki" (ang. dot-com bubble) określa się okres euforii na światowych giełdach w latach 1995-2001, kiedy to wyceny nowych spółek z branży IT osiągały rekordowe wartości. Moda na "dot-comy" sprawiła, że ich akcje szybowały w górę, choć nie miało to żadnego uzasadnienia. Ba, niektóre z tych firm dopiero zaczynały swoją działalność, nie posiadały biznesplanu i potencjalnego źródła przyszłych przychodów. Rosły na giełdzie tylko dlatego, że... były związane z internetem.
Hodowana w ten sposób bańka spekulacyjna pękła z hukiem na przełomie lat 2000-2001. Wówczas doszło do spektakularnych katastrof giełdowych i bankructw wielu spółek. Jedną ze spółek, która w 2001 roku niemal zbankrutowała było słynne Yahoo. Jeszcze 3 stycznia 2001 akcje internetowego giganta były wycenione na 118,75 dolarów, a pół roku później ich wartość spadła do... 4 dolarów.