Biden złamał neoliberalizm. "To największy przewrót od czasów Reagana"

Grzegorz Sroczyński
Nie sądzę, żeby udało się wrócić po pandemii do opowieści, że trzeba ciąć wydatki na usługi publiczne i obniżać podatki wielkiemu biznesowi. Od marca zeszłego roku do dziś Amerykanie dostali już trzy programy pomocowe, które w sumie kosztowały 22 procent amerykańskiego PKB! Więc jeśli za chwilę ktoś powie, że nie można wydać stu miliardów dolarów na stołówki w szkołach, to będzie śmiech na sali - z prof. Tomaszem Makarewiczem z Uniwersytetu w Bielefeld rozmawia Grzegorz Sroczyński

Grzegorz Sroczyński: Nikt na nic nie liczył.

Tomasz Makarewicz: Rzeczywiście. Ludzie spodziewali się po nim raczej mniej, niż więcej.

Miał tylko „przywrócić normalność” i „posprzątać po Trumpie”.

I ogarnąć pandemię. A tymczasem on funduje Ameryce i światu przewrót kopernikański.

Ten przewrót na czym polega?

Kiedy Biden ogłosił swój American Rescue Plan, najczęściej komentowano jego wielkość: „Wow, prawie dwa biliony dolarów, kto by się spodziewał”. A nie to jest najważniejsze. Plan Bidena został stworzony według całkiem innej filozofii niż wszystkie programy ratunkowe dla gospodarki od czasów prezydentury Nixona. Przez 50 lat zasadą takich działań nieodmiennie było to, że państwo - jeśli ma się angażować w gospodarkę - powinno pomagać siłom rynkowym. Bo jeśli jest kryzys, to dlatego, że te zdrowe rynkowe siły osłabły i trzeba je naprawić.

Jak naprawiano?

Po pierwsze poprzez deregulację, bo państwo nie może przeszkadzać firmom, więc usuwajmy jak najwięcej przepisów. Trump na przykład wprowadził zasadę, że każda nowa regulacja wymaga co najmniej jednej deregulacji. Po drugie jeśli państwo ma się w kryzysie angażować aktywnie - wydawać pieniądze - to pomoc powinna płynąć do firm. Program ratunkowy z początku pandemii - CARES Act -  też skonstruowano według tej filozofii. Znalazły się tam co prawda pieniądze dla gospodarstw domowych, ale jako mały dodatek, żeby ludzie nie utonęli. A punkt ciężkości był jak zawsze położony na pomoc dla firm. Program luzowania ilościowego opiewał w sumie na cztery biliony dolarów. Morze pieniędzy.

Luzowanie ilościowe?

Fed, czyli amerykański bank centralny nie drukuje wtedy żadnych fizycznych pieniędzy - wbrew temu, co się opowiada - tylko dopisuje do bilansów księgowych największych firm i banków dziesiątki dodatkowych miliardów. To tak, jakby panu do stanu konta ktoś nagle dopisał jedno zero.

I firmy mogą te dopisane pieniądze wydawać?

Tak. W zamian Fed dostaje od korporacji i banków różnego rodzaju obligacje czy inne papiery dłużne o takiej samej wartości. W ten sposób Fed uratował na przykład rynek hipotek po poprzednim kryzysie, bo skupił tonące aktywa oparte o te hipoteki. Natomiast gospodarstwa domowe nie emitują obligacji, więc pieniądze z Fed są nie dla nich. Teoria mówi, że firmy powinny te nowe środki wydać na inwestycje, zatrudniać ludzi, czyli że pieniądze ostatecznie spłyną na dół. A praktyka jest inna: firmy albo siadają na tej kasie i nic z nią nie robią, albo pchają wszystko na giełdę i w inne instrumenty finansowe. Efekt jest taki, że nakręca się bańka spekulacyjna. W pandemii gospodarka USA zaliczyła 20 procentowe realne bezrobocie, a jednocześnie giełda biła historyczne rekordy. Logiczne? Z punktu widzenia ekonomisty to totalnie chora sytuacja, jeśli giełda - mająca być barometrem gospodarki - bije rekordy w czasie największego światowego kryzysu od stu lat.

Biden złamał te zasady?

Całkiem inaczej ustawia całą grę. W nowym programie Bidena istnieje jakaś pomoc dla firm, ale największa część to pomoc dla gospodarstw domowych - jednorazowe czeki dla rodzin i duże dotacje dla budżetów stanowych. A do tego duże ulgi podatkowe na każde dziecko. Z szacunków wynika, że rodzina z dwójką dzieci - w zależności od zarobków - dostanie od państwa między 5 a 10 tysięcy dolarów.

Jeśli to przełożyć na nasze, to ile wychodzi?

Mniej więcej tyle samo w złotówkach. Mediana płac w USA wynosi 5600 dolarów miesięcznie, a w Polsce 5100 złotych miesięcznie - połowa obywateli zarabia więcej od tej kwoty, a połowa mniej. Czyli to tak, jakby u nas rodziny dostały zastrzyk między 5 a 10 tysięcy złotych. Mówimy więc o dodatkowym dwumiesięcznym dochodzie, a jeśli ktoś zarabia 2500 dolarów - czteromiesięcznym. Olbrzymi transfer. Drugi ważny składnik planu Bidena - niedoceniany przez komentatorów - to pomoc dla stanów. One mają swoje wydatki, na przykład policję finansuje się wręcz na poziomie hrabstw. Lockdowny mocno uderzyły w finanse poszczególnych stanów, a na dodatek wiele z nich narzuciło sobie zasadę, że nie mogą mieć deficytów. Budżet ma się spinać i nie wolno im się zapożyczać. Więc jak przychodzi kryzys i recesja, wpływy z lokalnych podatków spadają, to trzeba ciąć wydatki.

A jeśli w środku recesji tnie się wydatki, to dołek gospodarczy się pogłębia, tak?

Owszem. To jest podręcznik podstaw makroekonomii. W Polsce przy tego typu dyskusjach zaraz włącza się taka narracja: „Aha, czyli wreszcie tym urzędasom w pałacykach zusowskich się zabierze. I bardzo dobrze!”. Tyle że koszty administracyjne to są fistaszki. Poszczególne amerykańskie stany zaczęły na przykład ogłaszać, że takim grupom zawodowym jak policjanci, strażacy, pracownicy socjalni trzeba będzie obciąć emerytury.

Emerytury?

No tak. Zabrać pieniądze z funduszu emerytalnego finansowanego przez rząd stanowy, więc za ileś lat, jak ci ludzie będą przechodzić na emerytury, to dostaną mniej.

Przynajmniej taka operacja nie uderza w popyt tu i teraz, nie pogłębia kryzysu.

Właśnie pogłębia. Bo jak ludzie słyszą, że w przyszłości dostaną o 30 procent niższe emerytury, to zaczynają jeszcze bardziej oszczędzać. Racjonalna reakcja. W dodatku mówimy o policjantach i nauczycielach, grupach zawodowych, które zwłaszcza w czasie pandemii okazały się chyba jednak trochę potrzebne, prawda? Dlaczego to oni mieliby finansować obecny kryzys? Problem budżetów stanowych wypłynął w połowie zeszłego roku, toczyły się negocjacje między Demokratami i Republikanami w Kongresie, żeby stanom dosypać gotówki. Republikanie postawili weto i mieli swój talking point...

Przekaz dnia.

Tak. I on brzmiał: nie pozwolimy na to, żeby bogate i pracowite republikańskie stany musiały się dorzucać do biednych demokratycznych stanów, które są leniwe i wydają za dużo na socjal oraz emerytury.

Ludzie to kupili?

Nie bardzo. Bo problem polega na tym, że najbiedniejsze stany są głęboko czerwone - czyli republikańskie - Kentucky, Zachodnia Wirginia. Republikańscy senatorowie chcieli więc zabierać emerytury własnym wyborcom, bo taki byłby efekt ich działań. W nowym pakiecie Bidena mnóstwo pieniędzy ma iść do stanów: na walkę z pandemią, na szczepienia, a część na pomoc budżetową, żeby stany nie musiały oszczędzać kosztem ludzi i usług publicznych. I jest to - jak mówiłem - przełom kopernikański. W centrum polityki gospodarczej nie stoją już firmy, tylko gospodarstwa domowe i usługi publiczne.

Czyli co właściwie się zmienia po stu dniach Bidena? Upada założenie, które wszyscy mieliśmy w głowach, że kryzysy biorą się z zakłócenia w działaniu zdrowych sił rynkowych i jak się te siły rynkowe wesprze - czyli wesprze firmy - to wszystko znowu będzie się dobrze kręcić. Tak?

Od czasów Reagana aż do dziś żyliśmy w świecie, w którym największy wpływ na politykę miała tzw. ekonomia podaży. Jak coś się w gospodarce dzieje źle, to państwo musi wspierać podaż - czyli siłę firm. A przy okazji trzeba ograniczać rolę państwa, bo zakłócenia i kryzysy biorą się głównie z blokowania sił rynkowych różnymi regulacjami. Założenie było takie, że gospodarka uwolniona od ograniczeń sama dąży do równowagi.

A to nieprawda?

W modelach teoretycznych może i prawda.

Wzrost gospodarczy nie bierze się z tego, że ludzie wydobywają więcej węgla albo produkują więcej odkurzaczy. Gospodarka rośnie przede wszystkim dzięki rozwojowi technologicznemu: powstają nowe urządzenia, nowe metody produkcji, rośnie wykształcenie pracowników i polepsza się jakość zarządzania. Nauka, edukacja, nowe odkrycia, nowe technologie, patenty - wszystkie te rzeczy są w dużym stopniu finansowane przez państwo. Dopiero dzięki nim z pojedynczej jednostki materiału czy energii jesteśmy w stanie wycisnąć coraz więcej. W czasach Reagana skrystalizował się pogląd, że to firmy zapewniają wzrost gospodarczy, czyli trzeba im pomagać, żeby były bardziej produktywne, na przykład zmniejszając obciążenia podatkowe. To nie jest kompletnie bez sensu, bo jeśli firma musi wydać dziesięć procent zysku na obsługę księgowości i gąszczu przepisów podatkowych, no to może lepiej, jak to będzie pięć procent. Niestety ekonomia podaży pomija fakt, że produktywność bierze się nie tylko z firm, ale z działania instytucji publicznych. Wiem, że teraz w czasie pandemii ludzie psioczą na rządy, ale prawda jest taka, że w ciągu ostatniego roku udało się zrobić coś absolutnie bez precedensu. Pojawiła się nowa choroba i w parę miesięcy opracowano cztery szczepionki, z czego dwie zostały oparte na totalnie odjazdowej technologii mRNA, o której się mówi, że może pozwoli w przyszłości wyleczyć raka. Co więcej - wyprodukowaliśmy już kilkaset milionów dawek tej szczepionki. To wszystko się udało w ciągu roku! Ludzie traktują to niesamowite osiągnięcie jako efekt działania prywatnych firm Moderna czy Pfizer. A za tym sukcesem stoi siła instytucji publicznych państw Zachodu, które finansują naukę na bardzo wysokim poziomie. Kiedy zaczęła się pandemia państwa wysypały morze pieniędzy na badania, szczepionka Pfizera została opracowana przez niemiecką firmę BioNTech dzięki grantowi rządu federalnego Niemiec - pół miliarda euro. Kraje, w których udaje się ludzi szybko szczepić, wydały góry pieniędzy na centra dystrybucji szczepionek, wszystko to są inwestycje publiczne.

No ale co z tego wynika?

Że gospodarka nie składa się z samych firm. O tym zapomniano. Od czasów rynkowych reform Reagana siła nabywcza gospodarstw domowych w krajach Zachodu zwiększa się dużo wolniej niż produktywność gospodarki.

Co to znaczy?

Że stajemy się relatywnie ubożsi. Oczywiście w sensie absolutnym typowe gospodarstwo domowe w Polsce czy w Stanach jest bogatsze niż 30 lat temu. Ale jeśli spojrzeć, jaka część PKB trafia do dolnych 90 procent społeczeństwa, to ten udział spada. W USA realne dochody gospodarstw domowych w ciągu ostatnich czterech dekad rosły bardzo wolno. Dolny decyl społeczeństwa od lat 70-tych realnie zyskał kilka punktów procentowych, kiedy amerykańska gospodarka się podwoiła albo potroiła. Ci ludzie patrzą po sobie i uważają, że wzrostu nie ma. Program Bidena - to są na razie szacunki - zmniejszy liczbę biednych Amerykanów o połowę.

Bo dostaną przekaz i automatycznie znajdą się ponad progiem ubóstwa?

Tak.

No ale to się stanie jednorazowo w tym roku.

I na tym polega główna słabość programu Bidena - on jest rewolucyjny, ale nie odpowiada na pytanie, co dalej. Został rozpisany na jeden rok. Trwają dyskusje, żeby ulgi na dzieci zatrzymać na stałe, co podoba się też Republikanom, mogą mówić o „wpieraniu tradycyjnej rodziny”. Ale nawet jeśli ulgi uda się zachować, to czeków w przyszłym roku już nie będzie. Program stymulacyjny Bidena to jednorazowy zastrzyk adrenaliny, który ma cię postawić na nogi, ale jak już się podniesiesz, to niczego więcej masz nie zmieniać. Dopadł cię zawał, dostajesz w szpitalu zastrzyk, trochę poleżysz i nie ma dyskusji, że pijesz, palisz, nie ruszasz się, masz nadciśnienie i cukrzycę. Ten program robi wielkie wrażenie, bo liczby są wielkie, ale ile razy można brać zastrzyk z adrenaliny? Ameryka potrzebuje głębokich reform i to szybko. Przecież na początku zimy Kongres zacznie już myśleć o następnych wyborach, bo one są w USA co dwa lata, politycy zaczną dzwonić do donatorów, organizować dla nich obiady, myśleć o wiosennych prawyborach, i generalnie w grudniu Izba Reprezentantów zacznie się zajmować sobą. Zamyka się okno na głębsze reformy, Bidenowi zostało parę miesięcy.

Ten pacjent, który dostał zastrzyk z adrenaliny, to co mu jest?

To zależy, jaką ma się wizję udanego życia. Jeśli taką, że 20 procent ludzi mieszka na bogatych przedmieściach i jest im dobrze, bo „są pracowici i sobie na to zasłużyli”, no to nic nie trzeba zmieniać. Wspaniały kraj. Ale jeśli się myśli również o reszcie społeczeństwa, to Amerykanie muszą przede wszystkim coś zrobić z nierównościami dochodowymi. To z kolei wymagałoby zastanowienia się, jak wygląda ich rynek pracy. Wygląda dramatycznie.

Bo?

Niedawno wpadł mi w ręce reportaż, dlaczego Walmart nie przyjął się w Niemczech. Ta sieć amerykańskich supermarketów to największy pracodawca prywatny na świecie - zatrudnia 2,2 mln ludzi. Zainwestowali też w Niemczech, ale dość szybko się wynieśli, bo zaliczyli zderzenie kulturowe. Po pierwsze chcieli zastosować swoją tradycyjną praktykę drapieżnictwa cenowego. Jesteś dużą firmą z ogromnymi zapasami kapitału, więc możesz wejść na nowy rynek, ściąć ceny poniżej kosztów, poczekać, aż konkurencja - czyli mniejsze i średnie firmy handlowe - padnie, a potem podnosisz ceny. Tracisz na tym tak samo jak ta wyrżnięta konkurencja, ale masz większe zapasy finansowe, więc jesteś w stanie ich przeżyć i zdobyć rynek tylko dla siebie. Na co niemiecki sąd im powiedział: u nas się tak nie robi, nie wolno. Potem zaczęli mieć problem ze związkami zawodowymi, bo chcieli wprowadzić amerykańskie relacje między pracodawcą i pracownikiem. Walmart - jak prawie każda firma w USA - nienawidzi związków zawodowych, chcieli zorganizować uświadamiające pogadanki dla pracowników, dlaczego wstępowanie do związku byłoby dla nich szkodliwe. Na co znowu sąd orzekł, że w Niemczech takich szkoleń nie można organizować, bo jest wolność zrzeszania się. Potem pojawił się kolejny problem: w każdym Walmarcie przy wejściu stoi człowiek, który ma się uśmiechnąć i powiedzieć „dzień dobry”, kasjerki i kasjerzy mają prikaz, żeby cały czas się sztucznie uśmiechać. Niemieccy klienci-mężczyźni zaczęli masowo pisać do firmy: dlaczego wasze kasjerki z nami flirtują? Poza tym zaczęły wyciekać filmy, że z samego rana zaraz po otwarciu sklepów pracownicy się zbierają, muszą skakać, robić pajacyki i skandować „Wal-Mart, Wal-Mart”. W Niemczech to się źle skojarzyło, bo mieli w historii taką organizację - nazywała się NSDAP - która robiła podobne rzeczy. Kiedy amerykańskie szefostwo Walmartu dowiedziało się o tych wszystkich problemach, to reakcja była taka: „Czy tam w Europie jest komunizm? Czy to są komunistyczne związki zawodowe?”. Ja się teraz nie wygłupiam, naprawdę padła taka fraza.

A nie mogli - zamiast się wycofywać z Niemiec - dostosować się? I zacząć funkcjonować według europejskich zasad?

Nie. Bo istota sukcesu Walmartu polega właśnie na tym, że oni się tak zachowują: nie tolerują związków zawodowych, płacą jak najmniej, wyciskają zysk z pracowników i mają określony zamordystyczny system zarządzania. Jeśli w jakimś miejscu sobie te zasady odpuszczą, to cała ta konstrukcja się sypie, musieliby się stać inną firmą i inaczej się dzielić zyskami z pracownikami. Podobnie Amazon, firma o największym sukcesie na świecie. Ostatnio w Amazonie w USA po raz kolejny nie udało się powołać związku zawodowego, bo pracownicy przeszli „szkolenia”, że jak powstanie związek, to zaszkodzi to firmie i będą zwolnienia. Z tej firmy cały czas wyciekają historie jak z „Archipelagu Gułag”. Na mnie największe wrażenie zrobił opis pracy kierowców Amazona, którzy dostali tak wyśrubowane limity, że nie mieli czasu na chodzenie do toalety, więc robili siku w torebki i butelki plastikowe. W XXI wieku! A Amazon to firma, która bije kolejne rekordy giełdowe i wszyscy inwestorzy są nią zachwyceni.

Tak właśnie wygląda amerykański rynek pracy. Tam to jest norma. I bez zmiany tego stanu rzeczy nie uda się wyleczyć pacjenta. Mój znajomy pracuje w Amazonie na stanowisku ekonomisty, zarabia świetnie, pewnie z dziesięć średnich płac. Mieszka świetnie, ma świetny samochód. W tej firmie, jeśli nie wylądujesz na wysokim stanowisku, to dostajesz drugie ekstremum i jesteś traktowany jak niewolnik, pracujesz na 12-godzinnych zmianach.

Albo trafiasz do raju, albo do piekła. 

I to jest dobry opis amerykańskiego rynku pracy, a także tego, co może czekać resztę świata: zostaną wyłącznie ekstrema. Albo sobie żyjesz w pracowniczym raju w jakimś Google, jeździsz po biurze na hulajnodze i masz opcje na akcje, a w wieku 30 lat zostajesz milionerem, albo lądujesz w piekle, gdzie masz warunki prekaryjne i ledwo zwiążesz koniec z końcem. A cały środek rynku pracy - czyli stabilne i przyzwoicie płatne etaty z emeryturami i ubezpieczeniem zdrowotnym - znikną.

Mnie się podoba zasada J.D. Vance, który wyłożył w swojej „Elegii dla bidoków”. Napisał mniej więcej tak: wyobraź sobie, że budzisz się rano i losowo dostajesz przydział na drabinie zarobków. Raz możesz zostać menedżerem, ale możesz też skończyć na hali. Projektuj więc system ekonomiczny tak, żeby żaden wynik takiego losowania nie był dla ciebie wizją przerażającą.

Na co jeszcze pacjent jest chory?

Na monopolizację. Jeśli pan pójdzie na dowolny wykład z mikroekonomii, to dostanie model rynku doskonale konkurencyjnego. Istnieje tam dużo firm, dużo konsumentów i żaden z tych podmiotów nie jest w stanie wpływać na ceny. Ta równowaga w modelach teoretycznych ma kilka fajnych cech, a przede wszystkim rzeczywiście jest efektywna. Działa. Problem polega na tym, że wolny rynek w realnych warunkach dąży raczej do monopolu, a nie do równowagi. Dlaczego Amazon jest taki silny? Bo agreguje setki tysięcy małych firm, które dostarczają mu swoje produkty, a po drugiej stronie ma setki milionów konsumentów. W USA działają tysiące wydawnictw, każde mogłoby mieć swój sklep, ale fajnie mieć miejsce, gdzie możesz wybrać dowolną książkę. Monopol Amazona nakręca się w sposób naturalny i jak najbardziej rynkowy, to nie jest wynik jakichś ciemnych knowań Bezosa. I społeczeństwo ma dylemat: albo trzeba to jakoś uregulować, żeby takie giganty okiełznać, albo - jeśli już powstaną - zdemonopolizować, czyli podzielić na mniejsze.

Dlaczego?

Bo monopol jest zły. Są dwa główne negatywne efekty. Pierwszy, dość oczywisty - taka firma może narzucić wysoką cenę konsumentom.

Na razie jest tam tanio.

Tak. Ale gdyby się miało okazać za 50 lat, że Amazon jest jedynym sklepem na świecie - cokolwiek chcesz kupić, to musisz iść do Amazona albo do firmy z nim jakoś powiązanej - to on będzie mógł narzucić dowolne ceny. Albo, co dzieje się już teraz, narzucić zabójczo niskie ceny dostawcom. I - znowu to podkreślę - nie dlatego, że Jeff Bezos czy jakiś jego następca jest złym człowiekiem, tylko po prostu zmusi go do tego mechanizm rynkowy, a dokładniej giełda i akcjonariusze, którzy naciskają na szefów firm, żeby zwiększali zyski w każdy możliwy sposób. Drugi efekt monopolizacji gospodarki jest taki, że staje się ona mniej efektywna - w języku ekonomii to się nazywa „stratą społeczną oligopolu”.

Strata społeczna?

Chodzi o to, że monopolowi lub oligopolowi - kiedy rynek dzielą między sobą trzy, cztery firmy - opłaca się skupić na mniejszej grupie zamożniejszych klientów, a tych biedniejszych zostawić na lodzie. W warunkach doskonałej konkurencji - tej z modelu teoretycznego - biedniejsza grupa wciąż mogłaby kupić produkt, bo zaczęłaby go wytwarzać jakaś konkurencyjna mniejsza firma. Natomiast w warunkach ogromnej koncentracji rynkowej część produkcji staje, te towary nie powstają, bo konkurencyjnych firm nie ma lub są zbyt słabe. Jeśli nawet ktoś kocha wolny rynek miłością bezkrytyczną, to powinien z całych sił zwalczać monopole i oligopole jako zakłócające efektywność rynku, a dzisiejsza światowa gospodarka to jest rosnący oligopol w każdej praktycznie branży. Trzy korporacje produkują napoje, dwie - banany, już nie mówię o GAFA i monopolach cyfrowych.

Mamy skłonność do myślenia, że status quo jest rzeczą naturalną. A to nieprawda. Kształt dzisiejszej gospodarki to nie jest nic naturalnego czy nieuchronnego, to się historycznie urodziło w wyniku tego, że przez ostatnich 40 lat wybieraliśmy polityków, którzy deregulowali gospodarkę. Wcześniej było inaczej. Ważne, żeby rozumieć, że ekonomiczne status quo to również jest decyzja polityczna, a nie stan naturalny. W Stanach zaczęto o tym wreszcie powszechnie mówić.

Dzięki pandemii?

Jako ekonomista trochę cieszę się z tego kryzysu, no, może nie cieszę, to źle powiedziane, ale na pewno widzę jego dobre strony. Jeszcze w 2019 roku, kiedy próbowałem przekonywać ludzi, że nierówności społeczne są problemem nie tylko moralnym, ale też ekonomicznym, bo niszczą sprawne działanie wolnego rynku, to musiałem robić jakieś niebywałe wygibasy, wyciągać dane, mieć w małym palcu indeksy w różnych krajach, stosunek dochodów jednej grupy do innej, bo bez tych wszystkich liczb dyskutowanie o nierównościach klasyfikowano jako nienaukowe, choć może słuszne moralnie. W dodatku to były dyskusje dla koneserów. Jeśli ktoś pracuje po 10-12 godzin dziennie, wraca do domu i musi obsłużyć dwójkę dzieciaków, a w weekendy jego odpoczynek polega na tym, że jedzie do teściów i się kłóci o politykę, to nie będzie tych liczb i argumentów słuchał, bo nie ma na nie siły. Tymczasem w 2020 roku ludzie zobaczyli nagą prawdę na własne oczy, kiedy indeksy giełdowe szybko wystrzeliły, a jednocześnie w Stanach pojawiło się 20 procentowe bezrobocie. I zaczęli rozumieć, że coś jest nie tak: ciężko pracuję, wstaję codziennie, teraz właśnie mnie zwolnili, a majątek giełdowych miliarderów w kryzysie wzrósł dwukrotnie. Kryzys był destruktywny, miliony ludzi tonęły, ale dostaliśmy coś, co można wyjaśnić w pięciu prostych zdaniach i pokazać, że nierówności przybrały formę absurdalną. Wie pan, ile osób w USA nie ma ubezpieczenia zdrowotnego? 30 milionów dorosłych i 4 miliony dzieci.

Czyli nastąpił koniec epoki Reagana, czy neoliberalizmu - jak zwał, tak zwał - i co dalej? Coś lepszego?

Na razie nie wiadomo, co się urodzi. Ale nie sądzę, żeby udało się wrócić po kryzysie do opowieści, że trzeba ciąć wydatki na usługi publiczne i obniżać podatki wielkiemu biznesowi. Od marca zeszłego roku do dziś Amerykanie dostali już trzy programy pomocowe: najpierw był CARES Act, potem w grudniu jego nowelizacja i teraz od marca jest nowy program Bidena. To w sumie kosztowało 22 procent amerykańskiego PKB! Więc jeśli w przyszłym roku ktoś powie, że nie można wydać stu miliardów na stołówki w szkołach, to będzie śmiech na sali. Nastąpiło przełamanie psychologicznej bariery, że musimy myśleć o deficycie budżetowym jako o czymś z zasady złym. Dzięki temu łatwiej będzie Amerykanom dyskutować, co dalej.

Ta góra długów z nami zostanie. I jeszcze teraz rośnie.

One i tak były. Problem nie w długach, tylko na co szły te pieniądze. Od czasów Reagana nie było republikańskiego prezydenta, któremu udałoby się zmniejszyć dług. Ani jednego! Zatkało mnie, jak zobaczyłem te dane: kiedy Reagan wprowadzał się do Białego Domu w pierwszym kwartale 1981 roku, amerykański dług publiczny wynosił 31 procent PKB. W 2020 roku tuż przed pandemią to było 107 procent PKB. Teraz: 136 procent. Po drodze - powtórzę - nie było ani jednego republikańskiego prezydenta, który by nie zwiększył długu. Mieliśmy schizofreniczną sytuację, że nie wolno dyskutować o długu publicznym, można tylko powtarzać, że on jest straszny i z zasady zły, a z drugiej strony każdy republikański prezydent, jak dochodzi do władzy, to robi cięcia podatków i dług rośnie.

Również fakt wysłania czeków do ludzi dużo zmienia. Inaczej będą myśleć.

Inaczej?

Dla milionów Amerykanów to pierwsza w życiu sytuacja, kiedy interwencja państwa spowodowała, że mają więcej pieniędzy na koncie. Trump zrobił cięcia podatków w 2017 roku. Jak o tym słyszymy, to sobie myślimy: no, okej, zmniejszył podatki głównie najbogatszym, ale biedniejszym i klasie średniej też coś skapnęło. Otóż mam przed nosem dane biura CBO przy Kongresie, które ocenia skutki wszystkich ustaw. W pierwszym roku cięć Trumpa ludzie zarabiający poniżej 20 tysięcy dolarów rocznie - czyli biedujące 30 procent społeczeństwa - do tych cięć podatków… dopłacili. Dlaczego? Bo jednocześnie zniesiono trochę ulg, żeby budżetu nie zrujnować, i dziwnym trafem to uderzyło w najbiedniejsze gospodarstwa. Ale idźmy dalej: jeśli trumpowe cięcia nie zostaną cofnięte przez Bidena, to w ostatnim toku ich trwania dopłacą ludzie zarabiający do 75 tysięcy dolarów rocznie. Bo znikają też ulgi, z których korzysta z kolei klasa średnia.

Amerykanie rzeczywiście nie lubią swojego rządu, to nie jest tylko propaganda Republikanów. My w Europie czegoś od rządu oczekujemy, ja mogę nie znosić Morawieckiego, no ale oczekuję, że szkoły mają działać. A w USA ludzie naprawdę mają takie podejście, że rząd to jest samo zło. Nie dlatego, że źle coś działa, tylko właśnie dlatego, że często państwo im przeszkadza. Na przykład jak jesteś najbiedniejszym gospodarstwem domowym no to, gratulacje, dorzucisz się do trumpowych cięć podatków. Albo taka rzecz, jak brutalność policji. Jeśli potem przychodzi Bernie Sanders i mówi, że państwo może pomagać, to mu nie ufasz. Wśród czarnej ludności poziom zaufania do państwa jest jeszcze niższy niż wśród białych, bo to państwo ich traktuje jak okupant. Kiedy Sanders im mówił, że rząd powinien zacząć inwestować w opiekę zdrowotną, dla Afroamerykanów pierwsze skojarzenia to były eksperymenty z lat 50-tych w Tuskegee w Alabamie, kiedy ich zarażano syfilisem, ukrywając to pod hasłami "darmowej pomocy medycznej" dla Czarnych. Prawdziwa historia. I nagle w 2021 roku biedne gospodarstwo domowe zobaczy 10 tysięcy na koncie, to będzie szok psychologiczny. Pierwszy raz w życiu coś od tego państwa dostaję.

Czy ta góra długów po pandemii wymusi opodatkowanie korporacji i najbogatszych? Bo skądś trzeba będzie wziąć pieniądze na spłatę.

Na razie nie trzeba. Stopy procentowe są w okolicach zera, zaciąganie długu jest bardzo tanie. I to się pewnie będzie utrzymywać co najmniej przez pięć lat. Rządy więc mogą długi rolować, pożyczać nowe pieniądze na spłatę starych zobowiązań i inwestować w rozwój. Licząc, że gospodarka się rozkręci i dług zacznie się sam spłacać z tego nowego wzrostu.

A jak nie?

Trzeba będzie zwiększyć podatki. Biden w pakiecie infrastrukturalnym, który wkrótce spróbuje przepchnąć przez Kongres, chce podnieść CIT dla firm. Zapowiedział też, że USA będą namawiać świat do wprowadzenia globalnej minimalnej stawki podatku od korporacji w wysokości 21 procent. Pomysł jest taki, że jeśli masz firmą operującą w Stanach, a jej rezydencja podatkowa jest gdzieś na Seszelach czy w Irlandii i płacisz tam mniej niż 21 proc., to różnicę musisz dopłacić w Stanach.

I to ma sens?

Trzeba być ostrożnym z oceną. Na razie Biden mówi: zacznijmy wydawać pieniądze z sensem. A ta część druga - jak te wydatki sfinansować - na razie nie została jasno określona. Owszem, Biden chce podwyższyć stawkę CIT do 28 procent, ale przecież zanim Trump ją obniżył wynosiła 35 procent. Czyli i tak będzie niższa niż pięć lat temu. W dodatku to jest stawka nominalna, a nie realna. Korporacje praktycznie nic nie płacą, mimo rekordowych zysków. Bo istnieje różnica między zyskiem raportowanym dla akcjonariuszy, który jest realizowany na Seszelach, a zyskiem raportowanym amerykańskiemu fiskusowi. Nie ma się więc co podniecać wyższymi stawkami CIT, one same z siebie niczego nie zmienią. Biden musi się dogadać z Europą, żeby wspólnie zlikwidować raje podatkowe. Niech korporacje płacą nawet mniej - powiedzmy 15 procent - byleby rzeczywiście płaciły, bo teraz płacą po pół, czasem jeden procent, a często nic.

Czyli co dalej z Ameryką?

Jesteśmy na etapie, że coś się skończyło, ludzie czują, że nie chcą już status quo, ale nie wiemy, co dalej. I minie 10-15 lat, zanim się wyklaruje nowy konsensus polityczny i ekonomiczny. Zwłaszcza, że na to się nakłada zmiana pokoleniowa. Prawdziwa różnica w sposobie myślenia o gospodarce nie przebiega dziś między lewicą a prawicą, tylko między ludźmi powyżej i poniżej czterdziestki. Także w debacie publicznej, bo zaczynają znikać z rynku ekonomiści neoliberalni i następuje zmiana pokoleniowa, przychodzą młodzi ekonomiści jak ja.

Najważniejsze pytanie, które będzie się klarować przez najbliższe 15 lat: jak sobie poradzić z katastrofą klimatyczną. W tej chwili wszyscy już ją widzą, zgadzają się, że to wyzwanie dla świata, poza dziwnymi ludźmi w stylu Korwina. Negowanie zmian klimatycznych praktycznie nie jest już problemem w polityce. Coś innego się nim staje: po prawej stronie, zwłaszcza w USA, coraz częściej widzę taki sposób myślenia, że - owszem - grozi nam katastrofa klimatyczna, nie ma co tego negować, ale musimy się z nią pogodzić, ograniczać straty i myśleć o sobie. My jako biali Amerykanie musimy pilnować, żeby białym Amerykanom nie spadł poziom życia, nawet jeśli to się odbędzie kosztem ludzi w Ameryce Południowej. Trzeba się odgrodzić, dbać o siebie, a problemem są brązowi ludzie, przez których mamy coraz mniej zasobów. I to się nazywa faszyzm. Eko-faszyzm. Czyli znowu możemy mieć model „niebo dla wybranych dwudziestu procent, piekło dla reszty”, tylko że w globalnym wymiarze i podkręcony kryzysem klimatycznym.

I w jaką stronę pójdziemy?

Nie wiem. Na razie wszystko się będzie polaryzować. Dobry przykład: niedawno po sieci krążył nowy sondaż preferencji politycznych wśród młodych Polaków - zrobił to IBRIS w grupie wiekowej 20-30 lat. Dwie partie wygrywają: na pierwszym miejscu jest Razem z 49 proc. poparcia, a na drugim Konfederacja - 31 procent poparcia. PiS z Platformą mają po kilka procent. I w tym sondażu być może widać przyszłość nie tylko Polski, ale i świata: dwie skrajnie przeciwstawne wizje świata, człowieku, wybieraj. Solidarna odpowiedź na kryzys kontra ratuj się kto może. Taki będzie spór przez najbliższe dekady.

***

Tomasz Makarewicz (1984) jest junior-profesorem na Uniwersytecie w Bielefeld, uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych na Uniwersytecie Amsterdamskim. Zajmuje się ekonomią behawioralną i problematyką stabilności makroekonomicznej i finansowej. Działa w grupie eksperckiej "Dobrobyt na Pokolenia”.

Więcej o: