Justyna Kościńska: I wzajemnie. Ludzie z Miasteczka Wilanów o mieszkańcach Zawad mówią "tubylcy", "autochtoni". Jeden z moich rozmówców, który niedawno wprowadził się do tej dzielnicy, użył określenia "aborygeni".
Takich głosów było dużo. Niektórzy mieli też pretensje, że powstają sushi bary.
Mają poczucie osaczenia. Nie poznają własnej okolicy, bo wszędzie wyrosły usługi dla "tych lepszych" z wyższej klasy średniej. "Sushi nie jest dla nas".
Nie. Kiedy zaczynałam pisać doktorat, chciałam sprawdzić, jak mieszkańcy trzech warszawskich dzielnic - Wilanowa, Ochoty i Wawra - radzą sobie z ograniczonym dostępem do usług publicznych.
Szukałam miejsc, gdzie w parę lat powstały nowe osiedla, przybyły tysiące nowych mieszkańców, a szkół i przychodni nie przybyło. Narracja o konflikcie między "starymi" i "nowymi" powracała w wielu wywiadach, chociaż o to w ogóle nie pytałam. Sami rozmówcy poruszali ten temat. Cytaty, które zamieściłam w doktoracie, są momentami brutalne, ten konflikt przybiera też łagodniejsze formy, ale jest bardzo żywy. Między rdzennymi mieszkańcami, którzy w tym miejscu żyją od zawsze i mają często wielopokoleniowe korzenie, a ludnością napływową powstaje bariera trudna do przekroczenia.
Najbardziej? Moim zdaniem nierównomierny dostęp do usług publicznych. Można to wyłuskać prawie ze wszystkich wypowiedzi, nawet jeśli ludzie nie mówią tego wprost.
Tak jest. W niechęci do barów sushi i zamożniejszych mieszkańców nie chodzi o zazdrość, zawiść, czy inne złe cechy, których niektórzy doszukują się w Polakach, że sąsiadowi zawsze muszą zazdrościć itp. Chodzi raczej o dość podstawowe uczucie, że "nas zaniedbano". Oni uważają, że te 'fanaberie" w Miasteczku Wilanów istnieją kosztem nowego przedszkola czy żłobka, który mógłby być dla nich.
Odwrotnie. Co prawda mają "plac zabaw dla psów" - czyli Dog Park Wilanów - ale nie mają wystarczającej liczby szkół, nie mają przychodni, ich niechęć do "aborygenów" też często wynika z tego, że czują się zaniedbywani.
Tak. W wielu miejscach w Polsce.
To osiedle powstało na dawnym polu uprawnym, które należało do SGGW. Zupełnie nic tam wcześniej nie było, poza - rzeczywiście - burakami. Pierwsze mieszkania oddano do użytku w 2006 roku, nadal powstają tam nowe nieruchomości na dużą skalę. Do dzielnicy, która liczyła kilkanaście tysięcy osób, w parę lat przybyło drugie tyle, teraz ta nowa ludność przeważa nad starą. Z 40 tysięcy około 25 tysięcy mieszka w Miasteczku Wilanów. Napływ ludzi był gigantyczny i całkowicie zmienił charakter dzielnicy.
Od początku wprowadzały się tam osoby o pewnym poziomie zamożności i wykształcenia - klasa średnia plus.
Na początku - bardzo. Przez chwilę były jednymi z najdroższych w Warszawie, bo to miało być "idealne miejsce do życia". Potem ludzie zamieszkali, zaczęły wychodzić na jaw braki w infrastrukturze, po drodze wydarzył się jeszcze kryzys gospodarczy, ceny na Wilanowie spadły. Teraz znów są wysokie - na rynku wtórnym w okolicach 15 tysięcy za metr. Ale niektórzy moi rozmówcy opowiadali, że zdecydowali się na Miasteczko Wilanów ze względu na niższą cenę - było taniej niż na dobrze urządzonym Ursynowie, gdzie szkół publicznych nie brakuje.
Zero.
Nic. I to jest prosty przepis na toksyczne emocje. Rusza ostra rywalizacja o dostęp do kulejących i ograniczonych usług publicznych, co oczywiście rodzi całą nadbudowę w stylu "aborygeni" kontra "buraki".
Tak. To prawdziwy przykład z Białołęki, gdzie sytuacja była podobna. Oczywiście część "klasy średniej plus" ucieka wtedy do szkół prywatnych, ale jest na to wściekła, bo musi płacić, a niby dlaczego mam płacić, skoro oddaję państwu kupę kasy w podatkach? Zainwestowali w mieszkania w Miasteczku Wilanów, spłacają kredyty i nagle się okazuje, że nie dostali tego, co im obiecywano.
Pierwsi mieszkańcy Miasteczka Wilanów do dziś pamiętają obietnice deweloperów: szkoły, place zabaw, przychodnie - to wszystko miało być. Szkoła powstała dopiero w 2016 roku, czyli po dziesięciu latach! W dodatku wymagało to od mieszkańców nieprawdopodobnego wysiłku, gardłowania, oni stanęli na głowie, żeby tę szkołę sobie w końcu wywalczyć. Tam jest mnóstwo dzieci. Wilanów ma najwyższy albo drugi najwyższy przyrost naturalny, ściga się z Białołęką. I wyłącznie dzięki zaangażowaniu i naciskom mieszkańców te usługi publiczne w końcu zaczęły powstawać.
No więc szkołę czy plac zabaw obywatel w Polsce też musi sobie wyszarpać. Władze różnych szczebli przyjmują logikę gaszenia pożarów, czyli budujemy inwestycje publiczne dopiero, jak jest bardzo źle i mieszkańcy się buntują.
Nie. Nie mają takiej siły przebicia. Nie ściągną znajomych z mediów, nie napiszą listów do redakcji. Zresztą było to wykorzystywane jako argument, że mieszkańcy Zawad sami są sobie winni, bo się nie zorganizowali tak prężnie, jak ci z Miasteczka Wilanów.
Owszem. Tylko czy przyzwoite usługi publiczne mają być nagrodą za zaangażowanie obywateli? Czy tylko jeżeli obywatele umieją naciskać, robić kampanię społeczną, bo ktoś miał doświadczenie z agencji reklamowej i znajomości w mediach, to te usługi publiczne powstaną? A jeżeli ktoś nie potrafi, no to nie będzie miał blisko szkoły? Ja się z taką wizją społeczeństwa totalnie nie zgadzam. Usługi publiczne to coś, co po prostu powinno działać, bo jest elementem państwa opiekuńczego.
Tak. W niektórych komisjach Platforma z Nowoczesną brały 80 procent głosów. W czasie moich badań parę razy spotkałam się z opinią, że lokalne władze - w dzielnicy oczywiście rządzi Platforma - zbudowały tę szkołę ze strachu, bo ich pozycja przestawała być taka pewna. Stowarzyszenie Mieszkańców Miasteczka Wilanów zyskało rozgłos, ludzie zaczęli przerzucać na nich głosy i Platforma po prostu poczuła się zagrożona. "Dopiero wtedy zaczęto o usługi publiczne dbać" - słyszałam.
Mówiłam już o tym: chodzi o proces gentryfikacji, czyli dość szybkiej zmiany klasy społecznej zamieszkującej daną dzielnicę z ludzi mniej zamożnych i mniej wykształconych na bardziej zamożnych. Następuje wypychanie tej dawnej ludności.
Ten proces często jest opisywany w kategoriach finansowych, czyli po prostu ceny mieszkań wzrastają, rosną ceny fryzjera i innych usług w okolicy, w sklepach tak samo robi się coraz drożej, ponieważ bogatszych stać i oni zmieniają całą okolicę. W efekcie "lokalsom" coraz trudniej tam mieszkać. Istnieje też wymiar kulturowy tego procesu, pojawiają się usługi bardzo inne od dotychczasowych w stylu sushi czy fryzjera dla psów, wcześniej tego nie było, mieszkańcy nie są przyzwyczajeni, mają inny gust. Jeden z mężczyzn mówił mi, że nie chce jeść sushi, tylko by sobie grilla rozpalił.
Mniej więcej. Ale moim zdaniem chodzi przede wszystkim o usługi publiczne. Te konflikty nie byłyby tak żywe, gdyby nie poczucie zaniedbania i konieczność konkurowania o dostęp do szkół, parków, placów zabaw. Podczas rozmów odniosłam wrażenie, że napływ nowych bardziej zamożnych mieszkańców powoduje też poczucie gorszości.
Mówili - to nie jest dokładny cytat, ale taki był sens tych wypowiedzi - że "nowi" wysyłają dzieci do szkoły w markowych ubraniach, eksponują swoje bogactwo. Szkoła jest tu ważna, bo to miejsce, gdzie ludzie widzą dysproporcje i doświadczają mocno hierarchii. To powracało w rozmowach: "tamci" podjeżdżają drogimi samochodami pod samo wejście itp. Zreszta proszę sobie wyobrazić, że w pańskiej okolicy pojawia się nagle 25 tysięcy nowych mieszkańców i wszyscy są dużo bogatsi od pana.
Na przykład.
Jedno i drugie. Tym konfliktem można rozsądnie zarządzać. Uniknąć całkowicie się go nie da, ale nie powinno się dopuszczać do eskalacji. Na Zawadach powstało przedszkole, ale wciąż brakuje szkoły podstawowej. Oni więc znowu myślą, że są na końcu kolejki.
Bardzo.
Oraz to, że wszyscy są w podobnym wieku. Mówimy więc nie tylko o podobieństwie klasowym, wykształcenia, zamożności, czy nawet historii życiowej, ogromną rolę gra zbliżony wiek tych ludzi. To jest faktycznie bardzo homogeniczne środowisko i jedną z głównych rzeczy, którą oni cenią w swoim otoczeniu, jest właśnie ta jednorodność.
Na przykład uważają, że to sprzyja wychowywaniu dzieci. Mnóstwo mieszkańców ma dzieci, które razem się bawią, razem dojrzewają, razem przechodzą kolejne etapy życia. Ludzie z Miasteczka Wilanów mówią też, że czują się bezpieczniej dzięki tej jednorodności: "Nie zobaczę tu bezdomnych czy alkoholików". Ale najczęściej podkreślają, że to dobre miejsce do wychowywania dzieci. I widziałam to w czasie rozmów, które przeprowadzałam w domach, tabuny dzieci w samych skarpetkach biegały po klatkach schodowych.
Przeciwnie. O klasie średniej często się mówi, że chce żyć w czterech ścianach od sąsiadów z daleka, ale w Miasteczku Wilanów tego nie ma. Są bardzo ze sobą zintegrowani. Miasteczko tętni życiem, nie jest wcale zamieszkane przez mitycznych lemingów, którzy zajmowaliby się tylko własnym mieszkaniem. Widać to też po aktywności w internecie, każdy blok ma swoje forum, wymieniają się informacjami, dyskutują.
Idea jest dobra, bo powinniśmy zmniejszyć segregacją przestrzenną, zapobiegać powstawaniu gett i enklaw bogactwa w naszych miastach, ale te programy nie zawsze się sprawdzają. We Francji wielu deweloperów woli zapłacić karę, niż budować te obiecane mieszkania dla gminy.
W Polsce? Przede wszystkim dbać o usługi publiczne. I zacząć mówić o realnych różnicach klasowych między nami, bo wciąż mamy z tym problem, wstydzimy się przyznać, że jesteśmy różni i mamy różne interesy. Kilka mocnych cytatów z mojej pracy doktorskiej dotarło do mieszkańców Wilanowa i Zawad - "aborygeni", "buraki" - i usłyszałam pretensje, że co za bzdury, przecież żadnego konfliktu nie ma. Ale zaraz jedna z tych osób dodała: "Konfliktu nie ma, po prostu oni mają te wszystkie usługi, a u nas na Zawadach wszystkiego brakuje". Takie napięcia trzeba umieć opowiedzieć normalnym językiem, wtedy są mniej toksyczne, a bardziej racjonalne.
***
Justyna Kościńska (1992) jest aktywistką ze stowarzyszenia Miasto Jest Nasze, w czerwcu obroniła doktorat na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego pod tytułem "Obywatele, rywale, konsumenci. Mieszkańcy stolicy wobec ograniczonej dostępności usług publicznych".