Przyjeżdżając turystycznie do Zakopanego, nie sposób pominąć Gubałówkę. Jednak na górę możemy się dostać na dwa sposoby - albo pójdziemy pieszo szlakiem, albo zapłacimy za bilet i pojedziemy kolejką linowo-terenową. Wielu turystów woli pójść do kasy, aby zaoszczędzić czas i energię, ale są też tacy, którzy chcą wejść na górę o własnych siłach.
Na początku lipca br. pojawiły się doniesienia, że szlak na Gubałówkę na jednym odcinku został zagrodzony, a góralka pobiera tam opłatę za przejście w wysokości 5 złotych. Jak tłumaczyła, to pole "należy do jej rodziny". Pytałem więc turystów, którzy zeszli szlakiem, czy musieli zapłacić, aby wejść pieszo na Gubałówkę. - Niby jest płatne, ale turyści przemykają i nie płacą - powiedziała mi niepewnie jedna turystka. Zapytałem kolejne osoby, które schodziły ze szlaku. - Tam nie trzeba płacić - słyszę. Kolejne osoby również zapewniają, że przejście jest całkowicie darmowe.
Szlak na Gubałówkę, Zakopane Fot. Dominik Moliński / Gazeta.pl
Jak widać, niektórzy turyści mają wątpliwości, czy mogą "legalnie" iść pieszo na górę. Poszedłem więc szlakiem i osobiście to sprawdziłem. Faktycznie - po drodze nie znalazłem żadnej kontroli, nie ma też żadnych barierek. Za wejście szlakiem na górę nie zapłaciłem więc ani grosza. Podobnie było podczas zejścia na dół. Słowem wyjaśnienia: szlak biegnący wzdłuż trasy kolejki liniowo-terenowej, na którym były pobierane opłaty, został wcześniej zamknięty przez Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze (PTTK). Teraz turyści mogą chodzić za darmo na Gubałówkę szlakiem niebieskim przez Walową Górę.
Tymczasem górale znaleźli kolejny sposób, by zarobić dutki. Ich metoda naciągania turystów jest zresztą znana od dawna. W jaki sposób działają? Po prostu wykorzystują duże zainteresowanie kolejką linowo-terenową i sprzedają bilety "bez kolejki", czyli bez konieczności podchodzenia do kasy. Niektóre osoby wyczuły dobry biznes - najpierw kupiły bilety w normalnej cenie, a następnie próbują je sprzedać drożej. Przekonują, że dopłacając, zaoszczędzimy na czasie, bo nie trzeba stać w długich kolejkach.
Kolejka ludzi po bilet na Gubałówkę, Zakopane Fot. Dominik Moliński / Gazeta.pl
Jednego dnia w godzinach popołudniowych, gdy wracałem z Gubałówki, kolejki były bardzo krótkie i nie spotkałem naciągaczy. Jednak gdy wróciłem tam na drugi dzień, trafiłem na tłumy turystów. Niektóre osoby wciąż były gotowe, aby iść szlakiem, ale przy kasach i pod dolną stacją ustawiły się kolejki - naliczyłem co najmniej sto osób. Bilety za przejazd w jedną stronę kosztują 28 zł (35 zł w obie strony), natomiast ulgowy jest po 22 zł (28 zł w obie strony).
W okolicy pojawiły się również osoby, które zachęcały turystów do kupienia biletu bez stania w kolejce. Jeden pan, trzymając plik biletów, przekonywał, że czekać w kolejce nie warto. Cena? 50 zł za przejazd w jedną stronę lub 60 zł za jazdę na Gubałówkę i z powrotem. Dwoje turystów, z którymi rozmawiał, było wyraźnie zmieszanych ofertą i po chwili odpowiedziało, że się zastanowią. Pan z biletami poszedł w innym kierunku.
Po kilku minutach tuż obok mnie kobieta krzyknęła, że ma "tanie bilety na Gubałówkę bez kolejek". Dwóch turystów wyglądało na zainteresowanych ofertą. Pani z plikiem biletów sprawnie sypała argumentami z nadzieją, że zarobi. Zaczęła mówić, że pogoda dziś brzydka, że na szlaku ślisko i można pobrudzić sobie buty, a nawet się przewrócić. Gdy to nie wystarczało, oszustka zaczęła wmawiać turystom, że szlak na Gubałówkę jest na jednym odcinku zagrodzony, a przejście jest płatne. Dalej rzuciła jeszcze, że szlak jest wręcz częściowo zamknięty i że pieszo nie można tak łatwo dojść na górę. Dwie osoby, z którymi rozmawiała, były wyraźnie zawiedzione - mówiły między sobą, że chciały wejść na Gubałówkę pieszo, ale ostatecznie i tak nie kupiły biletów. Stwierdziły, że zastanowią się nad ofertą, po czym się oddaliły. Kobieta również i mnie przekonywała, bym kupił od niej bilet. Nie wiedziała, że dzień wcześniej wszedłem pieszo na Gubałówkę i nie zapłaciłem przy tym ani grosza.
Kolejka po bilet na Gubałówkę, Zakopane Fot. Dominik Moliński / Gazeta.pl
Przy samych kolejkach do kas biletowych krążyło więcej naciągaczy. Natomiast na ławce siedziała osoba, która była czymś wyraźnie rozczarowana. Myślałem, że chodzi o bardzo długie kolejki do kas, więc wskazałem, że są tutaj handlarze biletów "bez kolejek". Po krótkiej rozmowie okazało się, że pan był zawiedziony, ale nie długimi kolejkami, lecz tym, że "interes" się nie kręci. Mój rozmówca nieoczekiwanie wyjaśnił mi, że zwykle sam handluje takimi biletami. Zapytałem więc, czemu ich nie sprzedaje. - To wciąż mała kolejka. Nie opłaca się - stwierdził. Tymczasem w kolejkach do kas wciąż stało co najmniej sto osób.
Kolejny naciągacz, trzymając bilety w ręku, przemieszczał się z jednego miejsca na drugie, a po chwili podszedł do swojego kolegi na ławce i narzekał, że ludzie wolą chodzić do kas, aby nie dopłacać. - Jedna pani to się oburzyła, jak mówiłem, że u mnie najtaniej - usłyszałem. Inny handlarz oferował bilety w nieco niższej cenie - 45 zł, ale również to nie zachęcało turystów. "Czas to pieniądz" - mówi znane powiedzenie, które najwyraźniej nie znalazło zastosowania w przypadku Gubałówki. Turyści pytali naciągaczy o cenę biletów, ale ostatecznie ustawiali się w kolejce, kierowali się na szlak lub po prostu rezygnowali z ich oferty. Przy dolnej stacji pod Gubałówką naliczyłem co najmniej sześciu naciągaczy.