Odpowiedzi na to pytanie udziela Paul Graham, były pracownik Yahoo, który trafił do technologicznego giganta w 1998 roku. Cóż to były za czasy! Amerykański gigant był wówczas uosobieniem internetowego sukcesu, a strumień pieniędzy płynący od reklamodawców zdawał się nie mieć końca:
"Gdy trafiłem do Yahoo (..), czułem się jakbym był w samym centrum świata. Ta firma miała być następną wielką rzeczą. Miała być tym, czym stało się Google" - wspomina.
Kiedy, jako młody programista, Graham rozpoczynał swoją przygodę w Yahoo, akcje spółki na nowojorskim parkiecie były wyceniane na nieco ponad 29 dolarów. Rok później ich cena poszybowała do poziomu 108 dolarów. W tym samym czasie akcje Google’a warte były... zero dolarów. Z prostej przyczyny – do września 1998 roku firma z Mountain View nawet nie istniała, a na giełdzie zadebiutowała dopiero w 2004 roku.
EU-GOOGLE/ANTITRUST PETER POWER / REUTERS / REUTERS
Przewińmy taśmę nieco dalej. Jest rok 2016. Akcje Yahoo są wyceniane na 37 dolarów przy kapitalizacji rynkowej wynoszącej 35 mld dolarów. Amerykański gigant przespał początek ery smartfonów i mediów społecznościowych, jak również kilka innych technologicznych rewolucji. Wszyscy pogodzili się już z tym, że sprowadzona z Google Marissa Mayer nie okaże się cudotwórcą, który wprowadzi firmę na ścieżkę sukcesu, a rada nadzorcza spółki ogłasza, że kluczowe elementy biznesu Yahoo (wyszukiwarka, strona internetowa oraz poczta) wkrótce trafią na sprzedaż.
W tym samym czasie Google jest jednym z najpotężniejszych koncernów świata. Akcje spółki wyceniane są na 708 dolarów, a jej kapitalizacja rynkowa to 485 mld dolarów. Google finalizuje proces restrukturyzacji, powołując do życia holding Alphabet, który staje się spółką-matką dla wszystkich biznesów prowadzonych przez firmę z Mountain View. 2 lutego 2016 roku Google detronizuje Apple i staje się najbardziej wartościową spółką świata. (dwa dni później koncern z Cupertino odzyskuje utraconą pozycję).
To tylko liczby i suche fakty przedstawione w telegraficznym skrócie. Za nimi kryje się jeszcze więcej straconych okazji Yahoo i jeszcze więcej wykorzystanych szans Google. Jednak zarówno źródła porażki Yahoo, jak i sukcesu Google sięgają wspomnianej końcówki lat 90-tych. To właśnie wtedy zdefiniowana została przyszłość obydwu firm.
Siedziba Yahoo fot. Yahoo!
Gdy Graham po raz pierwszy spotkał Jerry’ego Yanga, współzałożyciela Yahoo, nie krył podekscytowania. Chciał zaprezentować przyszłemu szefowi stworzone przez jego firmę narzędzie o nazwie Revenue Loop. W uproszczeniu, Revenue Loop umożliwiało wycenę linków zamieszczanych przez reklamodawców. Dzięki niemu, Yahoo wiedziałoby, jakie zyski generuje każdy link, a także jakich kwot powinni żądać od swoich kontrahentów. Był tylko jeden problem – Yang nie chciał z niego korzystać.
„Jerry kompletnie się tym nie zainteresował. Byłem zmieszany. Zaprezentowałem mu technologię, która mogła zmaksymalizować zyski z wyszukiwarki, a on to zignorował” – wspomina Graham.
Po kilku tygodniach spędzonych w Yahoo Graham zrozumiał jednak w czym tkwił problem. Yahoo nie przejmowało się usprawnieniem swojej wyszukiwarki, ponieważ reklamodawcy i tak słono przepłacali za umieszczane linki. Ceny bannerów reklamowych w żaden sposób nie odzwierciedlały ich rzeczywistej wartości. Nie przejmował się tym ani Yahoo, ani sami kontrahenci, dla których reklama w internecie była i tak znacznie tańsza niż ta wykupiona w telewizji, radiu czy prasie. Zresztą, reklamodawcy nie mieli żadnego porównania. Nie wiedzieli, że przepłacają.
Strumień gotówki, który codziennie spływał do Yahoo, uśpił czujność Jerry'ego Yanga i spółki. Uśpił również konkurentów Yahoo, którzy działali wówczas w identyczny sposób. Nikt nie myślał nad tym, co będzie później. Co jeśli strumień się wyczerpie? Co, jeśli pęczniejąca internetowa bańka pęknie? Wtedy na horyzoncie pojawiło się Google. I w ciągu kilku lat wycięło w pień niemal całą wyszukiwarkową konkurencję.
Serwerownia Google Fot. Google
„Pamiętam, gdy w 1998 lub na początku 1999 roku namawiałem Davida Filo [drugi ze współzałożycieli Yahoo – red.) do kupna Google, ponieważ zarówno ja, jak i inni programiści w firmie woleliśmy korzystać z ich wyszukiwarki zamiast z Yahoo” – wspomina Graham.
W odpowiedzi usłyszał od Filo, że nie powinien sobie zawracać głowy wyszukiwarką, która i tak generuje dla Yahoo zaledwie 6 procent ruchu. Graham nie protestował. Zresztą – jak przyznaje – sam również nie zdawał sobie wówczas sprawy z potencjału, który tkwił w wyszukiwarkach internetowych.
Nie był to jedyny raz, gdy Jerry Yang i David Filo nie docenili swojego przyszłego rywala z Mountain View. Jak wspomina David A. Vise w książce „The Google Story”, Yahoo było jedną z firm, której Brin i Page chcieli udzielić licencji na korzystanie z algorytmu PageRank stworoznego przez nich jeszcze w czasie studiów. To właśnie PageRank stał się jedną z podwalin późniejszego sukcesu Google. Yahoo nie skorzystało jednak z propozycji dwóch młodych programistów.
David A. Vise tłumaczy tę zaskakującą decyzję w następujący sposób:
Po części, Yahoo odrzuciło tę propozycję ponieważ firma chciała, aby jej użytkownicy spędzali więcej czasu na Yahoo. Silnik wyszukiwarki Google został skonstruowany w taki sposób, aby udzielić użytkownikom szybkiej odpowiedzi na ich pytania poprzez szybkie przekierowanie ich na najbardziej odpowiednią stronę. Katalogi Yahoo zostały zaprojektowane tak, aby odpowiadać na pytania użytkowników, a jednocześnie zatrzymać ich na stronach Yahoo, gdzie mogliby kupować, oglądać reklamy, sprawdzić e-maila, zagrać w gry, spędzać czas i wydawać pieniądze.
Cztery lata później współzałożyciele Yahoo zdawali sobie już sprawę z błędu, który popełnili. Namówili ówczesnego CEO firmy Terry’ego Semela, aby spróbował przejąć dynamicznie rozwijającego się konkurenta. Latem 2002 roku Semel spotkał się z Brinem i Pagem na kolacji. Padła nawet konkretna kwota, na którą twórcy Google nie chcieli się zgodzić. Później panowie spotkali się raz jeszcze. Ostatecznie, na stole znalazły się 3 mld dolarów. Brin i Page znów odmówili. Dziś, raczej tego nie żałują.
Earns Yahoo Marcio Jose Sanchez (AP Photo/Marcio Jose Sanchez, File)
O porażce Yahoo i sukcesie Google zadecydował jeszcze jeden czynnik, który dziś określilibyśmy mianem "kultury hakerskiej" (ang. hacker culture). Firma z Mountain View od samego początku stawiała na zdolnych programistów, których kreatywność i pomysłowość miała pchać Google do przodu - krok po kroku, projekt po projekcie.
W Yahoo próżno było szukać takiego podejścia. Graham wspomina, że gdy pierwszy raz odwiedził Google, w firmie pracowało ok. 500 osób, czyli mniej więcej tyle samo, ile pracowało Yahoo, gdy rozpoczynał swoją przygodę z tą firmą. Różnica w podejściu do swoich obowiązków była jednak kolosalna, a najlepiej obrazuje ją poniższa historia:
"Pamiętam rozmowę z grupą programistów w kawiarni na temat problemów związanych z SEO. W pewnym momencie zapytali mnie: co powinniśmy teraz zrobić? Programiści w Yahoo nigdy nie zadaliby takiego pytania. Zadawanie pytań nie było ich rolą. Ich rolą było tworzenie produktu wedle wymagań postawionych przez product managera" .
Jednym z powodów, dla których Yahoo nigdy nie zaakceptowało "kultury hakerskiej" był fakt, że amerykańska firma starała się pozycjonować jako koncern medialny, a nie technologiczny. Było to w pewnym stopniu zrozumiałe. Większość przychodów osiąganych przez Yahoo pochodziła przecież z sprzedaży reklam.
O wiele istotniejszym powodem był jednak paniczny strach przed Microsoftem. Yahoo w żadnym wypadku nie chciało wchodzić w bezpośrednią konkurencję z najpotężniejszym koncernem technologicznym na świecie, którym była wówczas firma z Redmond.
"Wyobraźcie sobie firmę kilkakrotnie potężniejszą niż Google obecnie, ale bardziej złośliwą. Strach przed nimi był całkowicie uzasadniony. Yahoo obserwowało przecież, jak niszczą pierwszą gorącą internetową firmę, Netscape" - wspomina Graham.
To właśnie "łatwe" pieniądze, zlekceważenie potencjału wyszukiwarki internetowej, brak "kultury hakerskiej" oraz obawa przed zdefiniowaniem się jako firmy technologicznej sprawiły, że Yahoo podpisało na siebie przedwczesny wyrok śmierci.
Wszystko, co stało się potem było naturalną konsekwencją tych decyzji.