Sprawą drogich kubków dla amerykańskiego wojska zainteresował się jeden z kongresmenów, który zmusił armię do poszukania alternatywy dla wydawania po 1,2 tysiąca dolarów na jeden kubko-czajnik.
Sprawa stała się głośna w USA jako przykład marnotrawienia pieniędzy podatników przez Pentagon i czasem bezsensownych wydatków w ramach ogromnego budżetu wojskowego, sięgającego 700 miliardów dolarów rocznie.
Głównym sprawcą afery był republikański senator Chuck Grassley, a wojsko samo sprowadziło go sobie na głowę. W lipcu jedno z dowództw USAF, odpowiedzialne za samoloty transportowe i latające cysterny, opublikowało komunikat o rozpoczęciu stosowania techniki druku 3D do wytwarzania łatwo łamiących się plastikowych uchwytów do specjalnych kubko-czajników.
To niepozorne urządzenie, wielkości standardowego czajnika, z wyglądu przypomina metalowe kubki-termosy. Są używane w kilkuset dużych samolotach, które wykonują często długie loty. Załoga może sobie w nim podgrzać wodę, zrobić kawę czy herbatę, która później przez długi jest ciepła. Problem w tym, że są często upuszczane, a mają bardzo kruchy plastikowy uchwyt. Kiedy te się łamią, trzeba kupować cały nowy kubek, bo nie ma części zamiennych.
Wojsko próbowało bronić wysokiej ceny kubka argumentując, że musi on spełniać wyśrubowane wymagania Fot. USAF
Chwaląc się wymyśleniem sposobu drukowania wrażliwych uchwytów, wojsko podało, że jeden kubek z ostatnich zamówień kosztował 1,2 tysiąca dolarów, a tylko od 2016 roku zakupiono ich około 400. Łącznie w dwa lata wydano na nie 326 tysięcy dolarów.
Takie dane bardzo wzburzyły senatora Grassleya, który od lipca zaczął naciskać na USAF, aby znaleźć jakąś alternatywę dla drogich kubko-czajników. Wojskowi próbowali się bronić, że urządzenie musi być drogie, bo jest specjalnie zaprojektowane do konkretnych samolotów i musi mieć szereg certyfikatów. Dodatkowo podkreślali, że sami wymyślili sposób na tanią produkcję uchwytu.
Polityk nadal jednak wywierał presję, która sprawiła, że teraz całkowicie zawieszono zakupy nowych kubko-czajników. Nie jest jasne, co będzie dalej. Na razie wojsko uruchamia drukowanie uchwytów i będzie naprawiać uszkodzone urządzenia.
Latem tego roku wybuchła inna, ale podobna afera dotycząca kosztów utrzymania dużych amerykańskich samolotów wojskowych i druku 3D. Tamta dotyczyła maszyn C-5 Galaxy, w których trzeba czasem wymieniać pękający fragment obudowy toalety. Za każdym razem oznaczało to wydanie około dziesięciu tysięcy dolarów na wyprofilowany kawałek plastiku, ponieważ oryginalna linia produkcyjna tej części została zamknięta w 2001 roku i teraz trzeba je wytwarzać jak w manufakturze w małych ilościach.
Tą sprawą także zainteresował się senator Grassley, który ją nagłośnił. W tym wypadku wojsko również zadeklarowało, że chce postawić na druk 3D. Produkcja części przy pomocy drukarek 3D ma ruszyć w najbliższym czasie. Spowoduje spadek kosztów produkcji tych fragmentów obudowy toalety do 300 dolarów.
Wydrukowany uchwyt do kubko-czajnika ma zaś kosztować mniej niż dolara.
Obie afery są zwiastunami nadchodzącej nowej ery w wojskowej logistyce. Amerykanie już nie tyle eksperymentują, ale zaczynają korzystać z drukarek 3D do szybkiego wytwarzania części zamiennych i niestandardowych rzeczy, które mogą się przydać żołnierzom na linii frontu. Zamontowano je już w wielu bazach oraz na pokładach szeregu okrętów.
Amerykański lotnik pokazujący wydrukowaną metalową część zamienną. W tle drukarka 3D. Baza Mildenhall w Wielkiej Brytanii Fot. USAF