Abhijit wspomina to jako najprzyjemniejsze godziny dnia. Z pewnością można by je dopisać do rachunku dobrostanu. Konwencjonalna definicja dochodu narodowego nie uwzględnia jednak nawet śladu tego dziecięcego zachwytu. Ekonomiści dobrze o tym wiedzą, ale mimo wszystko warto mocniej zaakcentować ten fakt. Kiedy rikszarz w Kalkucie, rodzinnym mieście Abhijita, robi sobie wolne popołudnie, żeby spędzić je z ukochaną, PKB wprawdzie spada, ale czyż nie wzrasta dobrostan dwojga zakochanych? Kiedy w Nairobi ktoś wycina drzewo, uwzględnia się w PKB pracę drwala i wartość pozyskanego drewna, ale nie odejmuje się utraconego cienia ani piękna krajobrazu. Rachunek dochodu narodowego uwzględnia tylko rzeczy, które da się wycenić i sprzedać na rynku.
To ważne, ponieważ wzrost zawsze mierzy się w odniesieniu do PKB. W 2004 roku, kiedy to wzrost TFP ponownie zwolnił po krótkim, zapoczątkowanym zaledwie dziewięć lat wcześniej ożywieniu, na scenę wkroczył Facebook, który dziś zajmuje w życiu ludzi nieproporcjonalnie dużo miejsca. Dwa lata później dołączył do niego Twitter, a w 2010 roku Instagram. Wspólnym mianownikiem tych trzech platform jest ich pozorna darmowość, niskie koszty utrzymania i szalona popularność. Kiedy zgodnie z metodologią rachunku dochodu narodowego oceniamy wartość oglądania zamieszczanych tam treści albo aktualizowania profili na podstawie ceny, jaką płacą użytkownicy, która często jest zerowa, albo nawet kosztów założenia i utrzymania Facebooka, bardzo mocno zaniżamy wpływ tych platform na ludzki dobrostan. Oczywiście jeżeli ktoś uważa, że czekanie w napięciu, aż ktoś polubi jego post, nie jest wcale przyjemne, ale nie potrafi rzucić Facebooka, ponieważ są tam wszyscy jego znajomi, to PKB może się mylić w drugą stronę.
Tak czy inaczej, koszt prowadzenia Facebooka, który jest uwzględniany w PKB, mówi bardzo niewiele o poczuciu zadowolenia (lub niezadowolenia) ludzi korzystających z tej usługi. To, że niedawne spowolnienie mierzonego wzrostu produktywności zbiega się w czasie z wybuchem popularności mediów społecznościowych, rodzi pewien problem, ponieważ można pomyśleć, że luka pomiędzy tym, co jest uwzględniane w PKB, a tym, co powinno być brane pod uwagę w rachunku dobrostanu, powiększyła się dokładnie w tym samym momencie. Czy to możliwe, że nastąpił rzeczywisty wzrost produktywności – w tym sensie, że naprawdę zwiększyło się poczucie dobrostanu ludzi – ale nie zostało to w ogóle uwzględnione w rachunku dochodu narodowego?
Robert Gordon całkowicie odrzuca taką możliwość. W gruncie rzeczy uważa, że to właśnie Facebook ponosi część winy za spadek produktywności, ponieważ zbyt wiele osób marnuje czas, aktualizując w pracy swoje prywatne profile. To przypuszczenie wydaje się jednak zupełnie nietrafione. Skoro ludzie są obecnie znacznie szczęśliwsi niż przedtem, kimże jesteśmy, by oceniać, czy w wartościowy sposób zagospodarowali swój czas, a zatem – czy nie powinniśmy uwzględnić tego w rachunku dobrostanu?
Czy brakująca wartość mediów społecznościowych mogłaby zrekompensować widoczne spowolnienie wzrostu produktywności w bogatych krajach? Trudność polega oczywiście na tym, że nie mamy pojęcia, jak dużą wartość przypisać tym darmowym produktom. Możemy jednak podjąć próbę oszacowania, ile ludzie byliby skłonni zapłacić. Usiłowano już to zrobić, na przykład poprzez mierzenie ilości czasu spędzanego przez użytkowników w internecie jako reprezentacji wartości przypisywanej temu zajęciu. Opierano się przy tym na założeniu, że ludzie mogliby w tym czasie pracować i zarabiać pieniądze. Jeśli przyjmiemy takie podejście, okaże się, że przeciętna roczna wartość internetu dla typowego Amerykanina wzrosła z poziomu 3 tys. dolarów odnotowanego w 2004 roku do 3,9 tys. dolarów w 2015 roku. Gdybyśmy dodali obliczoną na tej podstawie brakującą kwotę do PKB za 2015 rok, mielibyśmy wyjaśnienie około jednej trzeciej „utraconej produkcji" tego okresu, wynoszącej 3 bln dolarów (obliczonej przez porównanie z hipotetyczną wysokością PKB, którą udałoby się osiągnąć, gdyby po 2004 roku nie doszło do spowolnienia).
Z takim pojmowaniem konsekwencji korzystania z internetu wiąże się jednak pewien problem, ponieważ opiera się ono na założeniu, że ludzie zamiast surfować po sieci, mogliby pracować dłużej i zarabiać więcej pieniędzy. Tymczasem to nieprawda w przypadku większości pracowników etatowych, którzy po powrocie do domu muszą raczej znaleźć dla siebie jakąś rozrywkę (albo odskocznię od przykrej rzeczywistości) na kolejnych kilka godzin każdego dnia. Jeżeli ktoś spędza w takiej sytuacji czas w internecie, oznacza to tylko tyle, że lubi tę czynność bardziej niż czytanie książek albo spotykanie się ze znajomymi czy rodziną. Dla osoby, która nie jest szczególnie towarzyska i nie lubi czytać, surfowanie po internecie nie wymaga wyrzeczeń i zapewne jest warte znacznie mniej niż 3,9 tys. dolarów.
Pojawia się jednak również problem natury przeciwnej. Wyobraźmy sobie kogoś, kto nie potrafi żyć bez internetu, kto odczuwa silną potrzebę spędzenia godziny na Twitterze każdego ranka. Ta pierwsza godzina jest dla niego źródłem niemal nieskończonej radości. Kiedy się jednak kończy, kiedy wszyscy nieprzyjaciele są już przygwożdżeni, a wszystkie błyskotliwe frazy zostały przetworzone i posłane dalej, druga godzina jest znacznie bardziej nijaka – tak bardzo, że trzeciej nigdy nie ma. Porównajmy tę osobę z kimś, kto poświęca dwie godziny na niechętne odpisywanie na facebookowe posty zamieszczone przez na wpół zapomnianych znajomych albo ludzi, z którymi wolałby w ogóle się nie znać. W zbiorze danych oba przypadki byłyby równoważne, ponieważ każdy z użytkowników poświęcił dwie godziny na korzystanie z sieci. Jest jednak oczywiste, że jednakowe ich traktowanie może doprowadzić do istotnego niedoszacowania wartości internetu.
Stojąc w obliczu możliwości poważnego przeszacowania bądź niedoszacowania wartości internetu dla konsumentów, naukowcy szukali innych sposobów jej mierzenia. W szczególności przeprowadzono kilka randomizowanych badań kontrolowanych dotyczących tego, co się stanie, gdy eksperymentator (za zgodą uczestników badania) na stosunkowo krótki czas zablokuje grupie przypadkowo wybranych osób dostęp do Facebooka (albo ogólnie mediów społecznościowych). W ramach największego z tych eksperymentów zapłacono ponad dwóm tysiącom użytkowników za wyłączenie Facebooka na miesiąc, po czym okazało się, że ludzie, którzy przestali z niego korzystać, we własnej ocenie stali się szczęśliwsi pod wieloma względami oraz, co ciekawe, nie nudzili się bardziej (a może nawet nudzili się mniej). Wygląda na to, że znaleźli sobie inną rozrywkę i spędzali więcej czasu z przyjaciółmi i rodziną.
Po przywróceniu dostępu do Facebooka, gdy eksperyment się skończył, osoby, które przez miesiąc z niego nie korzystały, nie spieszyły się z powrotem, a po kilku tygodniach spędzały w aplikacji o 23% mniej czasu niż przed eksperymentem. Co za tym idzie, szacowana kwota, którą musiałyby otrzymać za powstrzymanie się przed korzystaniem z Facebooka w drugim miesiącu, była znacznie niższa po zakończeniu pierwszego okresu eksperymentu i doświadczeniu życia bez tej platformy.
Wszystko to wydaje się zupełnie zgodne z poglądem, że Facebook działa uzależniająco – w tym sensie, że trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie bez niego, ale kiedy się już spróbuje z nim rozstać, jakość życia wcale się nie pogarsza. Niemniej ciekawe, że po miesiącu abstynencji uczestnicy eksperymentu nadal oczekiwali pieniędzy za porzucenie Facebooka na kolejny miesiąc – nie czuli prostej wdzięczności za pozbycie się go z codziennego życia. Badacze przyjęli, że tak naprawdę ludzie jednak za nim tęsknili – chociaż mniej, niż się spodziewali – i doszli do wniosku, że Facebook generuje dobrostan o wartości 2 tys. dolarów na użytkownika.
Jak to pogodzić z faktem, że odcięcie od mediów społecznościowych, ogólnie rzecz biorąc, zwiększało poziom szczęścia wśród ludzi? Otóż niektórzy po prostu bardzo lubią Facebooka, a w badaniu ten fakt umknął – jak zawsze, kiedy uśrednia się zachowania badanych. Co więcej, jest całkiem prawdopodobne, że największą dolegliwością dla typowego uczestnika eksperymentu okazało się bycie jedyną osobą w grupie towarzyskiej, która została odcięta od platformy, a nasilenie tej przykrości rosło wraz z wydłużaniem się okresu abstynencji (dobrze jest czasem zrobić sobie wolne od mediów społecznościowych, ale całkowita rezygnacja z nich jest kosztowna). Nie byłoby tego problemu, gdyby nie było Facebooka.
Dokąd nas to doprowadziło? Nie mamy jednoznacznej odpowiedzi. Możemy jedynie stwierdzić z jakąś dozą pewności, że Facebook nie jest oczywistym dobrodziejstwem dla całej ludzkości, jak chcieliby jego zwolennicy, chociaż ludzie nadal przypisują mu wartość wyższą niż cena, którą za niego płacą – przynajmniej w obecnej konfiguracji, w której wszyscy ich znajomi są na Facebooku, Instagramie lub Twitterze. Czy to możliwe, że gdybyśmy wyceniali te nowe technologie zgodnie z ich realną wartością, wzrost byłby znacznie szybszy?
Biorąc pod uwagę obecnie dostępne dowody, raczej nie. Z jako taką pewnością możemy więc stwierdzić, że żaden z dostępnych dowodów nie potwierdza obietnicy powrotu do szybkiego wzrostu mierzonego PKB, który był doświadczeniem wspaniałego trzydziestolecia w Europie i złotego wieku w Stanach Zjednoczonych.
Fragment pochodzi z książki "Good Economics. Nowe rozwiązania globalnych problemów", której autorami są Abhijit V. Banerjee i Esther Duflo, laureaci ekonomicznego Nobla z 2019 roku. Wydawnictwo Agora, tłumaczenie Michał Lipa.
Dobra Ekonomia Agora