29 maja na terenie norylskiej elektrowni doszło do wycieku ponad 21 tys. ton paliwa. Eksperci Greenpeace uznali, że jest to jedna z największych katastrof ekologicznych w rosyjskiej części Arktyki. Olej opałowy wyciekał przez wiele godzin i zanieczyścił glebę oraz niemal wszystkie okoliczne rzeki i strumienie. Jak podaje "National Geographic" z za agencją Interfax, służby ratunkowe zareagowały z dużym opóźnieniem, dopiero, kiedy pojazd przejeżdżający przez kałużę paliwa zapalił się "z niewiadomych przyczyn". Według danych z rosyjskich mediów wyciek spowodował skażenie obszaru o powierzchni 350 km kwadratowych.
Służby techniczne norylskiej elektrowni zapowiadają, że w ciągu dwóch tygodni usuną rozlany olej opałowy. Natomiast Ministerstwo Zasobów Naturalnych i Ekologii przewiduje, że na odbudowę miejscowego ekosystemu potrzeba co najmniej 10 lat. Z informacji, którymi dysponuje agencja RBK wynika, że właściciel elektrowni, czyli koncern "Nornikiel" od 2017 roku systematycznie był informowany o wadach systemu magazynowania paliwa i nie podjął działań zabezpieczających.
Przyczyny katastrofy nie są znane. Prawdopodobnie wyciek wywołało osiadanie gruntu pod zbiornikami paliwa wywołane wyjątkowo szybkim tempem topnienia arktycznej wiecznej zmarzliny - podaje BBC News.
W związku z wyciekiem Władimir Putin ogłosił stan nadzwyczajny. Oznacza to, że do pomocy przy usuwaniu zanieczyszczenia zostaną skierowane dodatkowe siły. Prezydent Rosji wyraził również swój gniew, że agencje rządowe dowiedziały się o wycieku dopiero po dwóch dniach.
Czemu agencje rządowe dowiedziały się o tym skażeniu dopiero dwa dni później? Czy teraz będziemy dowiadywać się o katastrofach z mediów społecznościowych? Czy wy tam jesteście zupełnie zdrowi?
- pytał szefa elektrowni. Ten nie ma sobie nic do zarzucenia. Uważa, że wyciek został zgłoszony "w odpowiednim czasie i we właściwy sposób".