Piąta rano. W chatce wolontariuszy to czas pobudki. Słychać już pierwsze leniwe kroki na cienkiej bambusowej podłodze. Poranna toaleta jest krótka. Zęby myje się specjalnym proszkiem. Zwykłe pasty są tu zakazane, podobnie jak i większość sklepowych kosmetyków.
Dzień zaczyna się od "porannego kręgu". To pierwsze spotkanie całej wspólnoty. "Witaj, Sadhana Forest" - krzyczy Lisa. Młoda Kanadyjka prowadzi dziś rozgrzewkę. To pięć minut spędzonych w prostych jogińskich asanach. Na końcu wszyscy wpadają sobie w objęcia.
"Tu wszystko jest inne" - tłumaczy Maggie, dziewczyna z Walii, która mieszka we wspólnocie szósty tydzień. Jest cała w tatuażach - pamiątka po burzliwej młodości. Od półtora roku jest w drodze. Zatrzymuje się głównie na farmach, gdzie pracuje i uczy się ekologicznego rolnictwa. Kiedyś chce prowadzić swoje własne ekogospodarstwo - ale już na Wyspach. "To unikalne miejsce. Każdego dnia będziesz tego coraz bardziej świadom" - dodała.
Poranny Krąg -pierwsze spotkanie leśnej wspólnoty Fot. Piotr Chałubiński
Surowe reguły leśnej wspólnoty
Sadhana Forest położone jest na obrzeżach Auroville na południu Indii. Wspólnotę w 2003 roku założyli Yorit i Avirama Rozinowie - małżeństwo z Izraela. Reguły są proste i bardzo surowe. Jest to m.in. ścisła wegańska dieta, bojkot produktów wielkich korporacji, nieingerujący w naturę styl życia. Zęby myje się ziołowym proszkiem, a naczynia czyści popiołem i piaskiem.
W Sadhana Forest nic się nie marnuje. Toalety są kompostowe - każda z nich składa się z dwóch dziur w ziemi – jedna na kał, druga na mocz. Zamiast wody i spłuczki jest… wiaderko z trocinami, które po zakończeniu wsypuje się do dziury. Tak powstaje kompost używany potem do użyźniania gleby. To zero waste w pełnym tego słowa znaczeniu.
Leśna wspólnota rządzi się surowymi regułami. Nie wolno pić alkoholu, brać narkotyków i palić papierosów. - "Nawet jednego piwka po pracy?" - pytam z niedowierzaniem. "Może nie jesteś gotowy, aby być członkiem wspólnoty?" - odpowiedziała pytaniem na pytanie, uważnie patrząc mi w oczy.
Reguły są surowo przestrzegane. "Tu nie ma drugiej szansy" - tłumaczy Alan, mieszkaniec wspólnoty młodej wolontariuszce, którą złapano na paleniu papierosów. Dziewczyna dostała godzinę na spakowanie i opuszczenie wspólnoty. Nie było dalszej dyskusji. - Możesz przyjechać najwcześniej za pół roku. W Sadhana Forest wiele osób walczy ze swoimi demonami i chcą przebywać w całkowicie czystym otoczeniu - tłumaczy spokojnie Alan, który we wspólnocie jest już od prawie dwóch lat. Do lasu uciekł przed garniturem, korporacją i kredytami. Nie chciał być częścią systemu, z którym się nie utożsamiał.
Przerwa podczas pracy Fot. Piotr Chałubiński
Więcej artykułów o tematyce ekologicznej znajdziesz na stronie głównej Gazeta.pl
Na leśnej służbie
Dzień wolontariusza zaczyna się od jogi. Ale nie polega tylko na gimnastyce czy medytacji. Już na porannej odprawie wszyscy otrzymują konkretne zadania. Zaczyna się pierwsza seva – czyli służba, która trwa mniej więcej do godziny 8:30. To czasem przygotowywanie śniadania, innym razem karmienie zwierząt. Czasami praca w ogrodzie lub lesie, itp. Każdy może wybrać, jak chciałby dziś przysłużyć się wspólnocie.
Ja trafiłem do drużyny leśnej. "Za pięć minut zbiórka przy narzędziowni!" – dziarsko pokrzykuje Anvil, który odpowiada za prace leśne. "Dzielimy się na dwa zespoły. Jeden będzie ściółkować [przykrywać gleby w celu zmniejszenia parowania wody i ochrony przed słońcem – red.], drugi - podlewać rosnące rośliny" - dodaje. Podczas pory suchej, która trwa od kwietnia do czerwca, nie sadzi się nowych drzew. "Trzeba chronić te, które już są" - podkreśla.
Pracę w dżungli najlepiej jest wykonać rano. W południe trudno wytrzymać skwar. 35 stopni Celsjusza i 70 proc. wilgotności. Ale i tak nie jest najgorzej, bo to dopiero początek kwietnia.
Praca jest ciężka. Nieporęczne konewki wrzynają się w dłonie. Oznaczam podlane sadzonki i idę po wodę do wielkich beczek stojących na skraju lasu. W labiryncie krętych ścieżek łatwo się zgubić.
Po 45 minutach pracy czas na banana break, czyli małą przerwę na posiłek i łyk wody. Nie dotarłem na czas. Leśny labirynt mnie pokonał. Przychodzę spóźniony. "Nie mamy już niestety bananów. Chciałbyś, co?" – pyta smutno Anvil. "No raczej" – odpowiadam. Nagle widzę las rąk i niemal każdy chce oddać to, co jeszcze mu zostało. Dzielenie się jest jedną z podstawowych wartości dla mieszkańców tej wspólnoty.
Wieczorek taneczny w Sadhana Forest Fot. Piotr Chałubiński
Jak na pustyni wyrósł las
W miejscu, w którym przed chwilą podlewaliśmy małe drzewka, kiedyś nie było nic. Tylko wypalona słońcem jałowa ziemia. Yorit i Avirama Rozin rozpoczęli swój ambitny projekt, nie mając absolutnie żadnego pojęcia o zalesianiu, ochronie ziemi i ekologii. Działali metodą prób i błędów. Zgłębiali podstawy inżynierii, poznawali lokalne odmiany roślin i uczyli się, jak je sadzić. "Najpierw zasiano roślinność, która dobrze sprawdza się na terenach pustynnych, potem zaczęto sadzić bardziej wymagające gatunki drzew" – tłumaczy Anvil.
O leśnej wspólnocie szybko zrobiło się głośno. Pasja jej twórców jak magnes zaczęła przyciągać ludzi, a Sadhana Forest zapełniło się wolontariuszami z różnych zakątków świata – m.in. z Izraela, Indii, Francji i Niemiec. Obecnie przyjeżdża tu około tysiąca ochotników rocznie. To podróżnicy, ekolodzy, ale też ludzie po przejściach. Nie można zostać na jedną noc. Każdy musi spędzić we wspólnocie dwa albo cztery tygodnie, w zależności od pory roku. Dzień pobytu kosztuje 500 rupii, czyli jakieś 25 zł. Obecnie to jeden z największych tego typu projektów na świecie, który stale się rozwija. Od kilku lat Sadana Forest ma już swoje filie: na Haiti i w Kenii. Łącznie posadzili ponad 100 tys. drzew.
Druga seva - czyli druga praca zaczyna się po śniadaniu. Moje zadanie polega tym razem na zabezpieczaniu zabudowań przed termitami. Przy tym zadaniu pracuję razem z Francuzem, który w ogóle nie mówi po angielsku. Chodzimy od domu do domu, obsypując trutką kopce i filary bambusowych chatek. Komunikacja jest prosta, ale skuteczna.
"Oui?"– pytam, pokazując na domek. "Oui, Oui" - pada odpowiedź. I tak chatka za chatką.
Szefem kuchni może zostać nawet 10-latek Fot. Piotr Chałubiński
Wspólny posiłek, czyli świętość
Każdy posiłek w Sadhana Forest to świętość. Kolację, podobnie jak śniadanie i lunch, spożywamy w głównej chacie. Mieszkańcy siedzą na brzegach sali albo na porozrzucanych kolorowych pufach. Każdy ma swoją tackę z jedzeniem. Spóźnialscy, którzy wracają z chińskiej gimnastyki, w pośpiechu zajmują wolne miejsca. Wszyscy zaczynają jeść dopiero wtedy, gdy wszyscy mają już swój posiłek. Wcześniej następuje chwila ciszy poprzedzona dźwiękiem dzwoneczka. Rytuałów jest więcej.
"Taaaaak!" - krzyczy Brandon, 30-letni Izraelczyk, jedna z najważniejszych osób we wspólnocie. To "tak" w języku inspiracji i dodaje "dziękuję". - "Dziękuuuuuuuuję!" - tym razem do krzyku dodaje uniesione ręce. Sala nagradza go oklaskami. To podziękowania dla kucharzy za ich wysiłek i pracę. Każdego dnia słowa "tak" i "dziękuję" wygłasza się w innym języku: czasem po słowacku czy hiszpańsku, czasem… po staroelficku lub klingońsku.
Wokół wspólnoty kręci się dużo psów Fot. Piotr Chałubiński
W nocy przyszły dzikie pawie
Wieczór to czas wolny. Czas na integrację z naturą i mieszkańcami. "Chodźmy na basen" - zagaduje do mnie Matt, Brytyjczyk, który do wspólnoty przyjechał na kilka tygodni. Podróżuje przez Azję, szukając życiowych inspiracji. W Sadhana Forest pojawił się kilka tygodni temu; każdego dnia odwleka termin wyjazdu.
"Jaki basen?" – pytam z niedowierzaniem.
"Błotną sadzawkę, zresztą sam zobaczysz" – dodaje.
Droga na "basen" prowadzi przez zarośla i leśne szkółki. Jest ciemno. Nasza kilkuosobowa grupa polega tylko na latarkach czołowych. Po kilku minutach jesteśmy na miejscu. Sadzawka ma dość pokaźne rozmiary. Zachęca do kąpieli. Wszyscy zrzucają ubrania i wskakują do wody. A właściwie do mazi. Niebo jest niemal czyste. Gwiazdy oglądamy, leżąc w błocie. Słychać tylko nasze rozmowy i odgłosy lasu. Nasz spokój na chwile zakłóciły tylko dzikie pawie, które nagle wyłoniły się zza krzaków. Dumnie przespacerowały się nad brzegiem, aby za chwilę skryć się znowu w zaroślach.
„Czuję się tak, jakbyśmy się cofnęli o kilka stuleci" – mówi Ananya, dziewczyna z Bangalore, „hinduskiej Doliny Krzemowej". I rzeczywiście przez tę krótką chwilę miałem wrażenie, że staliśmy się pierwotną wspólnotą, połączoną takimi sami myślami i marzeniami.