W poniedziałek 30 listopada premier Mateusz Morawiecki ogłosił na swoim profilu na Facebooku, że "wygrywamy z epidemią". Pokazywał spadające liczby nowych przypadków koronawirusa. Przekonywał, że przyjęte restrykcje przynoszą zamierzony skutek. Zaapelował do Polaków o cierpliwość, dyscyplinę i solidarność.
Rzeczywiście, prawdą jest, że liczba wykrywanych zakażeń w ostatnich kilkunastu dniach mocno spadła. Średnia zakażeń z ostatnich siedmiu dni to ok. 12,7 tys., najmniej od 27 października. Od 11 listopada średnia spadła o połowę - wówczas osiągała maksymalne 25,6 tys. Można (i trzeba) przypominać o tym, że wykonuje się coraz mniej testów, że Polacy w obawie przed kwarantanną lub izolacją dla siebie i domowników nie zgłaszają się do lekarzy POZ z objawami wskazującymi na zakażenie. I że z powodu bałaganu w listopadzie ponad 22,5 tys. przypadków się "zgubiło" w drodze z powiatowych sanepidów do Ministerstwa Zdrowia itd. Mimo tego także na podstawie innych danych (m.in. ze szpitali o hospitalizacjach czy o stabilnych, choć wciąż bardzo wysokich, danych o liczbie osób zmarłych) można wnioskować, że zahamowaliśmy rozprzestrzenianie się koronawirusa SARS-CoV-2. Sytuacja jest bardzo zła, ale nie rozwija się w tak dramatycznym tempie jak w październiku i na początku listopada.
Nie da się też ukryć, że siłą rzeczy przyczyniły się do tego decyzje rządu - m.in. o zamknięciu szkół czy części handlu i usług albo o obowiązku zakrywania ust i nosa w przestrzeni publicznej. A obok nich także wzmożona dyscyplina milionów Polaków czy elastyczność pracodawców dla (oczywiście w miarę możliwości) pracy zdalnej. Choć - o czym dalej - zasadne jest pytanie, czy wszystkie rządowe decyzje były słuszne i podjęte na czas.
Czy jednak to wszystko oznacza, że "wygrywamy z epidemią"? Rozumiemy premiera Morawieckiego, który - niczym dowódca na wojnie (jak sam pisze: "froncie walki z koronawirusem") - stara się podnosić morale i przekonywać, że należy jeszcze zacisnąć zęby i kontynuować strategię, która przynosi skutek.
Nie wszyscy eksperci są jednak przekonani, czy rzeczywiście z epidemią "wygrywamy". Sytuacja epidemiczna i ogólnie w systemie ochrony zdrowia wciąż jest bardzo poważna, a przyszłość wciąż obciążona dużą niepewnością.
Nadal jeszcze mamy bardzo wysoką liczbę ciężko chorych pacjentów, nadal jeszcze mamy bardzo wysoką liczbę zgonów. Z bardzo dużą rezerwą podchodzimy do takich euforycznych wypowiedzi
- mówiła w TVN24 Zofia Małas, prezeska Naczelnej Rady Pielęgniarek i Położnych.
Nie należy takich opinii wygłaszać w sytuacji, kiedy stabilizacja jest bardzo wątła. Natura ludzka jest taka, że zawsze się chwytamy tej pozytywnej części przekazu. Moim zdaniem jest to przedwczesna radość
- komentowała w rozmowie z portal.abczdrowie.pl prof. Agnieszka Szuster-Ciesielska, wirusolożka z Katedry Wirusologii i Immunologii UMCS. Na łamach tego samego portalu nieco bardziej wyrozumiały dla Morawieckiego jest prof. Krzysztof Tomasiewicz, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych Samodzielnego Publicznego Szpitala Klinicznego Nr 1 w Lublinie.
Widzimy, że zniknął problem z brakiem łóżek dla osób chorych na COVID-19. I to jest najważniejsze, ponieważ udało się utrzymać wydolność systemu opieki zdrowotnej. (...) Musimy mówić o dobrych sygnałach, ponieważ wszyscy tego teraz potrzebujemy. Natomiast na pewno nie wypowiadałbym się kategorycznie, że tę wojnę z koronawirusem już wygraliśmy
- mówi prof. Tomasiewicz.
Trudno podejrzewać, że "wygraną z epidemią" czują też dziesiątki tysięcy rodzin w Polsce, które szczególnie w ostatnich dwóch miesiącach straciły swoich bliskich. Bazując na danych z ostatnich kilku lat wynika, że "normalnie" w październiku i listopadzie umierało po ok. 32-34 tys. osób miesięcznie (nieco więcej w październiku, bo ma on o jeden dzień więcej). Tymczasem z danych z Rejestru Stanu Cywilnego wynika, że w październiku zmarło ponad 49 tys. osób. W listopadzie wiemy już na pewno o ponad 55 tys. osób zmarłych, a ze względu na opóźnienia w raportowaniu (od daty śmierci do daty zgłoszenia tego faktu do Urzędu Stanu Cywilnego mija zwykle kilka dni) ta liczba może ostatecznie dojść do ok. 60 tys.
Słowem - w tych dwóch miesiącach zmarło w Polsce zapewne o ponad 40 tys. więcej osób niż "powinno". Liczba zmarłych z potwierdzonym zakażeniem to ok. 15 tys., co czyni Polskę jednym z najmocniej dotkniętych epidemią krajów na całym świecie (zarówno pod względem nominalnej liczby osób zmarłych, jak i w przeliczeniu na milion mieszkańców). Reszta tej "nadwyżki" to osoby, którym nie zdążono wykonać testu oraz te, które z powodu zapaści w systemie ochrony zdrowia nie otrzymały ratunku na czas. Po jedenastu miesiącach 2020 r. mamy w Polsce więcej osób zmarłych niż w każdym pełnym roku po II wojnie światowej. Stosując sformułowanie z wpisu premiera Morawieckiego - dane nie kłamią.
Nie kłamią także osoby, którym z powodu dramatycznej ekspansji pandemii i przekształcania kolejnych oddziałów na "covidowe" odwołano planowe zabiegi, badania diagnostyczne czy nie udzielono takiej pomocy, na jaką mogłyby liczyć w normalnych okolicznościach. Skutki zapaści w systemie ochrony zdrowia będą odczuwały latami, a może i do końca życia.
Ludzie z udarem niedokrwiennym mózgu nie spełnią, z powodu długiego oczekiwania (...), kryteriów czasowych do przeprowadzenia trombolizy (4,5 godziny od czasu wystąpienia objawów) (...) czy trombektomii (6 godzin od czasu wystąpienia objawów) (...) i umrą albo – w najlepszym wypadku – staną się inwalidami z powodu niedowładu lub porażenia kończyn. Osoby po wypadkach komunikacyjnych, z urazami wielonarządowymi, które do tej pory odpowiednio zaopatrywaliśmy, staną się niepełnosprawni albo umrą z powodu powikłań, ponieważ nie uzyskają adekwatnych świadczeń zdrowotnych o czasie
- pisał 22 listopada na swoim profilu lekarz Bartosz Fiałek. We wtorek w RMF FM mówił, że nie czuje się uspokojony słowami premiera Morawieckiego, biorąc pod uwagę wciąż duży napływ chorych z COVID-19 do szpitala w Płońsku, w którym pracuje.
Jak napisał Morawiecki, za decyzjami rządu stała wyłącznie "troska o zdrowie i życie milionów Polaków". To jasne i zrozumiałe, podobnie jak ulga premiera z powodu spadającej liczby wykrywanych zakażeń. Jednak twarde liczby, a także doświadczenia dziesiątek tysięcy chorych i przedstawicieli szeroko pojętej kadry medycznej, są na tyle dramatyczne, że trudno tę sytuację rozpatrywać w kategoriach "zwycięstwa z epidemią". To spora niezręczność.
"Opinie i zalecenia ekspertów bywają bardzo niepopularne, a historia pokazuje, że często wręcz ignorowane" - pisze także w swoim wpisie premier Morawiecki w kontekście tego, że dla zahamowania rozwoju epidemii musiał wprowadzać znów daleko idące restrykcje.
Po ludzku - nie zazdrościmy premierowi konieczności podejmowania decyzji w czasie epidemii. Rząd musi balansować pomiędzy ochroną zdrowia i życia obywateli a troską o miliony miejsc pracy czy rozwój dzieci i młodzieży. Właściwie każda decyzja ma swoje zalety, ale i negatywne konsekwencje.
Dziś można tylko gdybać, co w jakim stopniu przyczyniło się to tego, że epidemia koronawirusa przybrała tej jesieni w Polsce jeden z gwałtowniejszych przebiegów na całym świecie, a system ochrony zdrowia stracił bardzo wiele ze swojej zwykłej wydolności. Nie za wszystko oczywiście odpowiedzialny jest rząd, niemniej nie da się ukryć, że po części to jego błędne i spóźnione decyzje oraz poważne zaniedbania z ostatnich miesięcy przyczyniły się do ekspansji koronawirusa.
Nie przygotowano strategii działania na jesienną falę (rzekomo była, ale nowy minister zdrowia Adam Niedzielski nic o niej nie wiedział, a swoją - a właściwie jej kolejne wersje - tworzył w zasadzie już w warunkach bojowych). Zlikwidowano, a potem w pośpiechu odtwarzano, szpitale "covidowe". Nie było jasnych wytycznych dla medyków. Dyrektorom szpitali nakazywano tworzyć tworzyć łóżka "covidowe" niemal z dnia na dzień. Od kilku miesięcy o dodatkowe etaty nie mógł doprosić się sanepid. O podwyżkach dla medyków za walkę na froncie z COVID-19 pomyślano dopiero niedawno.
Było wiadomo, że czeka nas kolejny szczyt zachorowań jesienią, że nadejdzie moment prawdy. Patrząc na obecną sytuację epidemiczną, odnosi się wrażenie, że niewiele zrobiono, żeby Polska była na to gotowa
- dziwiła się w październiku w rozmowie z Gazeta.pl epidemiolożka prof. Maria Gańczak.
Rząd nie wywiązał się z powierzonego zadania. Odpuściliśmy przygotowania do jesieni. Nie znam eksperta, który z czystym sumieniem może powiedzieć, że rząd się przygotował
- mówi z kolei dr Grażyna Cholewińska-Szymańska z Wojewódzkiego Szpitala Zakaźnego w Warszawie.
Dziś Morawiecki mówi, że "historia pokazuje, że często zalecenia ekspertów są wręcz ignorowane". Rząd zaczął się stosować mocniej do wytycznych naukowców w ostatnich tygodniach, ale w kontekście wcześniejszych działań - np. otwarcia szkół od 1 września w zasadzie na żywioł - mówienie o "ignorowaniu zaleceń ekspertów" brzmi jak przyznanie się premiera do winy.
Przykładowo, naukowcy z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego przygotowali w sierpniu prognozę, z której jednoznacznie wynikało, że szkoły mogą być bardzo poważnym katalizatorem epidemii. Przewijały się w przestrzeni publicznej różne pomysły - dotyczące nauki hybrydowej, otwarcia szkół tylko dla części uczniów albo w części powiatów itd. Wówczas minister edukacji narodowej Dariusz Piontkowski mówił m.in. że "budynki nie zarażają", a "rodzic nie jest epidemiologiem".
Nie sugerowaliśmy otwarcia wszystkich szkół naraz. Do rozważenia było tylko przywrócenie nauki stacjonarnej w klasach I-III, czyli tego, co jest potrzebne najmłodszym uczniom i ich rodzicom, którzy pracują. Uważam, że można to było zrobić. Ale zastrzegam: czujnie i stopniowo. W sierpniu nas nie posłuchano i wszystkich wysłano do szkół
- mówił pod koniec listopada w rozmowie z "Głosem Nauczycielskim" dr Rakowski z ICM UW.
Na przygotowanie się do powrotu nauki do szkół rząd miał dwa miesiące wakacji. A nawet więcej zakładając, że przed wakacjami szkoły były otwarte "na pół gwizdka". Wszystko zaczęto robić w ciągu ostatnich dwóch tygodni sierpnia, przerzucając gros obowiązków na barki dyrektorów szkół, którzy nie są przygotowani do tego typu zadań
- komentował z kolei w rozmowie z Gazeta.pl wirusolog dr hab. Tomasz Dzieciątkowski.
Wobec rządu formułowany jest jeszcze jeden zarzut. W przeciwieństwie do błyskawicznych decyzji wiosną, tym razem działania rządu charakteryzowała opieszałość. Pierwsze poważniejsze decyzje rząd zaczął podejmować ok. 10 października, dopiero przy kilku tysiącach przypadków dziennie, po dwóch-trzech tygodniach szybkiego wzrostu liczby zakażeń. Obostrzenia "dawkowano", długo mogły odbywać się np. liczne imprezy, pierwsze szkoły przechodziły na nauczanie hybrydowe lub zdalne dopiero 17 października. Po trzech tygodniach skończyło się i tak na wszystkich uczniach w domach, zamkniętych kinach, teatrach, siłowniach, galeriach handlowych itd. Biorąc pod uwagę, że restrykcje dają efekty po ok. 10-14 dniach, zostały one wprowadzone za późno. Mogły zatrzymać rozwój pandemii znacznie szybciej.
Pudrujemy rzeczywistość z listą powiatów żółtych i czerwonych, chociaż kryteria selekcji są tutaj i tak zdecydowanie zbyt łagodne, a obostrzenia zbyt zachowawcze. W naszej obecnej walce z epidemią wszystko robimy za wolno i za późno, jednocześnie ograniczając testowanie do minimum
- mówiła nam już 6 października prof. Gańczak.
Restrykcje zostały wprowadzone za późno. Rząd bardzo się ich bał, bo obiecywał, że nie będzie lockdownu
- komentuje w rozmowie z Gazeta.pl dr Jakub Zieliński z ICM UW. Prawdopodobnie rząd czuł, że w niektórych miejscach wiosenny lockdown był zbyt mocny (np. zakaz wejścia do lasów czy drastyczne ograniczenia uczestników pogrzebów) i teraz "przesadził" w drugą stronę. - Wszystko ograniczenia zostały wprowadzone za późno - mówił dr Dzieciątkowski. O spóźnionych i zbyt lekkich obostrzeniach mówił PAP też prof. Krzysztof Pyrć, wirusolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Premier Mateusz Morawiecki stwierdził, że "wygrywamy z epidemią". Stosując taką terminologię sportową, walka z jesienną falą epidemii wygląda jednak raczej tak, jakbyśmy po dramatycznej pierwszej połowie schodzili do szatni rozbici przez przeciwnika, a po odprawie taktycznej w przerwie, w drugiej połowie zwarli szyki i toczyli już bardziej wyrównany pojedynek. To, czy go jednak wygrywamy, jest wielce wątpliwe.