Podryw "na dysk twardy"? - Iomega Skin Hard Drive

Ten tekst miał wyglądać inaczej. Zupełnie przypadkowo jednak okazało się, że przenośny dysk twardy, oprócz przechowywania danych i dociążania plecaka może mieć także inną funkcję. Iomega Skin może stać się świetnym impulsem do nawiązania dyskusji w spokojnej mokotowskiej kawiarence.

Zaczęło się od tego, że widząc nowe dyski Iomega postanowiliśmy zmierzyć ich oddziaływanie na niespodziewającego się niczego, potencjalnego klienta. W tym celu wyznaczyliśmy na ochotnika jedno spośród redakcyjnego gremium. Szczęśliwiec (niżej podpisany) otrzymał polecenie założenia na siebie czegoś stosowniejszego, co choćby przypomina dobrze skrojoną marynarkę. Do plecaka zapakowano mu dwa dyski Iomega Skin oraz laptop. Pani z księgowości z szerokim uśmiechem wypisała kwit na 10 złotych - powinno wystarczyć na małą kawę.

Miejsce akcji i osoby dramatu

Tym szczęśliwym trafem zasiadłem w kawiarni gdzieś na Mokotowie. Za kilka minut miało wybić południe, a mimo to, w lokalu nadal kilka wolnych stolików. Jeszcze przy barze zamówiłem napój i usiadłem pod ścianą. Spokojnie rozładowałem plecak, wyjmując komputer i podłączając do niego czarny dysk z żółto-białymi wzorkami. Przy okazji, aby zajście nosiło oznaki niewinności postanowiłem zbadać prędkość transferu. W tym celu skonstruowałem 4 GB pojemności pakiet danych, złożony z przeróżnych grafik, materiałów wideo i innych tego typu dokumentów upchniętych w dziesiątkach folderów. Po kilku zaledwie minutach pracy zaobserwowałem, że dysk zaczął wzbudzać zauważalne oznaki zainteresowania wśród okolicznych gości kawiarni. Zjawisko nie do końca powszechne, zwłaszcza w przypadku urządzeń tak pospolitych i nieciekawych wizualnie jak dyski zewnętrzne do komputerów. Kilka osób zerknęło na małą, połyskującą wzorkiem obudowę; potowarzyszyło jej wzrokiem kilkanaście sekund i po chwili, z ociąganiem wróciło do poprzednich zajęć. Tylko dwaj panowie w garniturach, siedzący nieco w głębi lokalu, wydawali się żywo zainteresowani spoczywającym obok laptopa urządzeniem.

W niespełna kwadrans zanotowałem w redaktorskim kajeciku 8 ukradkowych zerknięć, 4 przeciągłe spojrzenia i trzy niby przypadkowe zatrzymania się w okolicach zajmowanego przeze mnie stolika. Pierwsza jednak, "czym jest błyszczące coś" , zapytała zaintrygowana młodziutka kelnerka, przynosząc kawę. Usłyszawszy odpowiedź, że to "2,5 calowy dysk twardy... taki do komputera" popatrzyła jeszcze chwilę i odeszła z uśmiechem, który mógłby wyrażać zupełnie wszystko. Najprawdopodobniej jednak miotał się między niezrozumieniem i próbą zachowywania pozorów. W międzyczasie wspomniani panowie zauważalnie zbierali się na odwagę, aby podejść i zapytać o to samo. Pozostawali jednak jeszcze na swoich miejscach, popijając kawę i wymieniając komentarze.

Zawiązanie akcji

Sytuacja zaabsorbowała mnie na tyle, że musiałem powtórzyć kopiowanie 4 GB pakietu. Menadżer Windows określił na początku czas wykonania operacji na poziomie 10 minut. Bardzo szybko zszedł do 4 minut, aby ostatecznie ustalić się na poziomie trzech. Mimo to, operacja trwała równe 4 minuty. Ze stoperem w ręku.

Wydobyłem z otchłani redaktorskiego plecaka drugi dysk Iomega Skin. Tym razem srebrny, ozdobiony biało-zieloną grafiką. Połączenie być może nie do końca szczęśliwe, ale w tym wypadku wygląda naprawdę dobrze. Podejrzewałem, że przeleje to czarę i rodzimi biznesmeni zapytają wreszcie co to za urządzenie.

Kulminacja

Wcale się nie pomyliłem. Zanim jednak to nastąpiło, marynarka zaczęła uwierać, co skutecznie osłabiło moją uwagę. Wtem, niespodziewanie jeden z panów podszedł trochę zlękniony, kurtuazyjnie przeprosił i zapytał czy poczęstowałbym go cygaretką. "Słucham?" - zapytałem zaskoczony. "Cygaretką" . "Aaale ja nie palę..." - wytłumaczyłem nadal nie rozumiejąc. Wyraz twarzy, z mieszanki lęku i podniecenia zaczął się zmieniać na zmieszany. Nadal nie do końca rozumiejąc, złowiłem przeciągłe, pożegnalne spojrzenie w kierunku leżącego na stoliku dysku i wszystko stało się jasne. Najsubtelniej jak tylko potrafiłem, wytłumaczyłem panu, że urządzenie, które go tu przywiodło nie jest, bynajmniej, papierośnicą, a przenośnym dyskiem twardym. Wywiązała się krótka rozmowa, której tematem przewodnim była konstatacja, że tego typu urządzenia są z reguły dość wizualnie mdłe. Stąd pomyłka. Musiałem przyznać rację.

Nie od razu dotarło do mnie, że tym razem tekst napisał się sam. Wydarzenia z mokotowskiej kawiarni, trwające niecałe dwadzieścia minut, podczas których do zanotowanych wcześniej "8 ukradkowych zerknięć, 4 przeciągłych spojrzeń i trzech niby przypadkowych postojów w okolicach zajmowanego przeze mnie stolika" musiałem dodać także "omyłkową prośbę o poczęstowanie cygaretką", potwierdziły tylko to co już wcześniej wydawało się smutną rzeczywistością - potencjalni nabywcy dysków w znacznym stopniu sugerują się wyglądem dysku. Dlaczego "smutną"? Nie oszukujmy się, pytanie o zaawansowane parametry techniczne ani prędkość transferu w ogóle nie padło. Zaczęło się od tego, że dysk wyróżnia się z tłumu i na tym się skończyło. Jeśli się jednak nad tym chwilę zastanowić to, w zasadzie, słusznie.

Epilog

Przenośny dysk na USB 2.0 nie ma dużego pola manewru w kwestii przyciągnięcia nowych klientów. Może kusić przede wszystkim pojemnością i ceną. Tu jednak ciężko wyróżnić się z tłumu identycznych produktów. Pozostają wartości dodane, jak na przykład zabezpieczający futerał, certyfikat przeciwwstrząsowy, czy oprogramowanie do wykonywania kopii bezpieczeństwa oraz... oryginalny wygląd obudowy dysku. O ile etui znajdziemy w praktycznie każdym pudełku (nie jest więc argumentem za), o istnieniu dwóch następnych klienci rzadko w ogóle wiedzą w chwili zakupu. Pozostaje więc to co najbardziej widoczne i paradoksalnie najbardziej zaniedbane - wizualna atrakcyjność dysków.

Na polskim rynku jest raptem kilka modeli, które mogą się pochwalić atrakcyjnym wyglądem i jednocześnie produkowane są w ilości masowej. Do tego grona, od dziś zaliczyć można także nowe Skiny. Tu pojawia się jednak inne pytanie, na które nie udzielimy odpowiedzi. Czy lepszym miejscem na sprzedaż tego typu produktów nie byłby sklepy z modnymi ubraniami zamiast punktów z elektroniką?

Dysk być może nie uczynił mnie duszą towarzystwa. Nie sprawił także, że kawiarnia odmówiła przyjęcia zapłaty za wypitą kawę. Co gorsza - dzięki niemu nie udało mi się zdobyć żadnego numeru telefonu. Niemniej, zwrócił uwagę kilku osób. I poczytujemy sobie to za sukces testu kawiarnianego. Dodatkowo, okazało się że dobrze wyglądający dysk i uśmiech na twarzy mogą, w sprzyjających warunkach, przyczynić się do nawiązania nowych, interesujących znajomości. Jeśli zaś chodzi o podryw "na dysk" - nie polecamy. Mimo iż jest to zdecydowanie tańszy sposób (wersja 500 GB plus dwie filiżanki kawy to wydatek około 450 złotych), w kwestii skuteczności, nie dorasta nawet do pięt "słodkiemu szczeniakowi".

Łukasz Cichy

Więcej o: