Grzegorz Sroczyński: Z czym Unia Europejska ma największy problem?
Dr Anna Skrzypek: Z niespełnionymi obietnicami. Obiecała mieszkańcom Europy bezpieczeństwo i się z tego nie wywiązała.
Wywiązała się. Juncker mówi tak: "Wystarczy iść na dowolny cmentarz wojenny, żeby zobaczyć, jaka jest alternatywa dla zjednoczenia. Unia dała Europejczykom pokój".
Pokój - tak, ale nie bezpieczeństwo.
O Europie bezpieczeństwa socjalnego zaczęto mówić już w latach 70. Traktat z Maastricht, który w 1991 roku powoływał Unię Europejską, miał łączyć narody nie tylko gospodarczo - tę funkcję spełniała już EWG - ale wzmocnić politykę społeczną i podciągnąć słabsze regiony. Z wielką pompą rozpoczęto pracę nad strategią lizbońską, która miała być odpowiedzią Europy na problemy powodowane przez globalizację.
Czyli Bruksela już wtedy wiedziała, że klasa średnia dostaje od globalizacji po głowie?
Wiedziała. Strategia lizbońska - przyjęta w 2000 roku - była produktem rządów socjaldemokratycznych, aż 13 na 15 państw ówczesnej Unii było rządzonych przez lewicę. I miała być odpowiedzią na erozję miejsc pracy, przenoszenie produkcji do Chin i stagnację płac wielu grup zawodowych. Oczywiście zgodnie z panującą wtedy modą była to odpowiedź w duchu lewicowej trzeciej drogi, czyli wolnorynkowa: pomóżmy biznesowi, wpompujmy ogromne pieniądze w badania i edukację, aby europejska gospodarka stała się nowocześniejsza, a miejsca pracy lepiej płatne. Tyle że ambicjom nie towarzyszyły wystarczające środki, strategia lizbońska nie została zrealizowana, nie doczekała nawet jubileuszu. Przegłosowano nową strategię - Europa 2020 - i ona również miała być odpowiedzią na złe skutki globalizacji, już w tytule tego dokumentu jest mowa o rozwoju "sprzyjającym włączeniu społecznemu". A potem przyszedł kryzys 2008 roku, który boleśnie zweryfikował te wszystkie plany. W Polsce mało się o tym mówi, ale żyjemy w Europie poobijanej przez kryzys. Wiele niepokojących zjawisk, frustracji, eurosceptycyzmu jest efektem polityki, którą zaczęto prowadzić po 2008 roku w czasie załamania gospodarczego.
Czyli?
W całej Europie zaczęto brutalne cięcia. Prowadzono politykę zimnego egzekwowania traktatów, a polityka społeczna zeszła na dalszy plan. Większość europejskich społeczeństw z kryzysu wyciągnęła lekcję, że Unia to są cięcia w edukacji, zdrowiu, emeryturach. I nieustanne zaklęcia o konieczności zaciskania pasa. W zasadzie żaden kraj nie wyłamał się z polityki austerity, czyli ascezy, rządy ochoczo zrzucały winę za cięcia na Brukselę, dopiero po kilku latach lewicowy rząd Portugalii poszedł inną drogą, zresztą ze znakomitym skutkiem.
Kryzys pokazał, że gdy państwa są zobowiązane traktatowo do przestrzegania sztywnych norm deficytu i polityki monetarnej, no to wyjścia spod presji szukają tam, gdzie mają jeszcze jakieś pole manewru, czyli w cięciach sfery socjalnej.
Właściwie dlaczego?
Bo jeśli jakiś rząd przekracza 3 proc. PKB deficytu, to natychmiast ma na karku rynki finansowe i Brukselę. Natomiast jeśli dopuści do 20 proc. bezrobocia i spadku płac, to - owszem - rozmaite komitety załamują ręce i organizują masę narad, ale nic tak naprawdę się dzieje.
Unia od początku składała solenne obietnice, że Europa - drodzy obywatele - was ochroni i da wam dobre życie, ale jak przyszły trudne kryzysowe czasy, kiedy obywatele rzeczywiście potrzebowali unijnej ochrony, to każde państwo dostało wolną rękę w cięciach i nie było żadnych sankcji, jeśli ktoś demolował politykę społeczną. Efekty są takie, że mamy do czynienia nie ze scalaniem się Europy, ale z zawiedzionymi nadziejami społeczeństw.
Za dużo pięknych słów, za mało realu?
Tak. Chyba najgorsza rzecz. Zbyt duża różnica między ideami a rzeczywistością jest szczególnie irytująca.
Myśli pani, że obywatele Unii w ogóle pamiętają te wszystkie obietnice? I te technokratyczne nazwy: agenda lizbońska, agenda 2020?
Jasne, że nazw nie pamiętają. Ale obietnice, że każde kolejne pokolenie w Europie będzie żyć lepiej i bezpieczniej - owszem. Przecież na tym zbudowano poparcie dla projektu zjednoczenia.
Na poziomie Unii można sobie założyć wizję dobrych miejsc pracy i płac rosnących razem z produktywnością, ale realizacja tych postulatów spoczywa na barkach państw narodowych. Strategia lizbońska i Europa 2020 nie zostały zrealizowane właśnie dlatego, że kraje wdrażały je niekonsekwentnie, a jednocześnie nie było za to żadnych kar. "Macie dążyć do przeznaczania 3 proc. PKB na badania i rozwój, macie prowadzić politykę pełnego zatrudnienia". "No oczywiście, będziemy dążyć i prowadzić, ale jeszcze nie teraz".
Nie zgadzam się z głosami, że społeczeństwa za mało wiedzą o Unii i gdyby wiedziały, to by ludzie masowo chodzili głosować w eurowyborach i nie ulegali antyunijnym radykałom. Uważam, że to fatalny argument, który stawia polityków mainstreamowych w opozycji do społeczeństwa.
"Ludzie są słabo zorientowani, jak wiele Unia dla nich robi i dlatego dają się bałamucić populistom". Myślę, że jest odwrotnie - bunty społeczeństw przeciw Unii biorą się właśnie z tego, że ludzie mają długą pamięć. Na początku wiele im obiecano, a wyszło jak wyszło.
Z polityką ascezy mamy do czynienia od 2008 roku i przez te 10 lat nie było w zasadzie ani jednego przykładu legislacji, która byłaby prospołeczna. Wszyscy zaczynają kojarzyć Unię z koniecznością cięć: w Grecji, Hiszpanii, Portugalii, we Włoszech. Nawet w tych krajach, gdzie nie było takiej potrzeby, rządy sprytnie skorzystały z okazji i też cięły wydatki publiczne.
Kto?
Choćby Niemcy, którzy woleli mieć nadwyżki w budżecie niż rozwiązywać rozmaite problemy społeczne, które przecież też mają. Zaczęła dominować metafora budżetu państwa jako budżetu domowego, w którym każdy dług jest fatalny i należy się go pozbyć. To całkowicie fałszywe porównanie, budżetem państwa rządzą zupełnie inne mechanizmy, a dług publiczny jest normalnym narzędziem w gospodarce. Jednocześnie wszyscy uwierzyli, że wydatki socjalne nie są inwestycjami, tylko ciężarem.
Po kryzysie 2008 roku tzw. państwo dobrobytu stało się obiektem ataku chyba silniejszego niż w latach 90., kiedy tryumfował neoliberalizm. Nawet w Holandii cztery lata temu król w mowie tronowej za zgodą rządu ogłosił, że państwo dobrobytu się skończyło, teraz mówimy o "państwie możliwości". Tymczasem państwo dobrobytu to był element demokratycznego paktu powojennego wielkiego kapitału, rządów i europejskich społeczeństw. Myślę, że ludzie są do tego paktu przywiązani i po prostu uważają, że on nie jest przestrzegany.
Brexit skąd się wziął pana zdaniem?
Wiadomo. Putinowskie trolle i brytyjscy populiści zbałamucili społeczeństwo.
No właśnie. Setki tekstów w głównych europejskich mediach poświęca się zwalczaniu populizmu i tropieniu propagandy kremlowskiej, zresztą słusznie. Ale szkoda, że lęki i frustracje brytyjskich klas pracujących są tak słabo opisane. Jak było naprawdę? Otóż konserwatywny rząd Camerona też prowadził politykę strzyżenia usług publicznych, a jednocześnie w tym samym czasie przybyło milion imigrantów zarobkowych z nowych państw Unii, w tym z Polski. I po prostu w szkołach i przychodniach zrobił się nagle tłok. To gotowy przepis na frustracje i tabloidowe narracje o imigrantach zabierających Brytyjczykom dobrobyt.
Nigel Farage, były lider eurosceptycznej Partii Niepodległości, był jednym z czołowych brytyjskich polityków opowiadających się za brexitem Fot. Joe Giddens AP
Protesty nauczycieli z powodu niskich płac po 10 latach austerity wybuchają w całej Europie, nie tylko u nas, ostatnio w Portugalii i Belgii. Z jednej strony Unia powtarza, jak ważna jest edukacja, ale drugiej strony nie ma żadnych unijnych kar za trzymanie pracowników sfery budżetowej na niskich pensjach.
Z Portugalii w konsekwencji zaciskania pasa po 2008 roku wyemigrowało więcej obywateli niż za dyktatury Salazara, więc Portugalczycy w końcu uznali, że taka polityka gospodarcza zabije im demokrację i powiedzieli: nie. Rząd Portugalii, który jest dziś pokazywany jako chlubny wyjątek, poszedł drogą starego dobrego Keynesa, czyli w stronę inwestycji w sferę budżetową i publiczną.
Co z tymi zawiedzionymi nadziejami Europejczyków robić?
Niedawno doszło w Unii do nowego kompromisu socjalnego, w listopadzie 2017 roku europarlament przegłosował tzw. europejski filar praw społecznych. Ważna deklaracja, pełna rozsądnych pomysłów. Niestety jej wynikiem jest jak dotąd tylko jedna dyrektywa o równowadze między życiem prywatnym a zawodowym, która m.in. wprowadza pięć dni urlopu na opiekę nad osobami starszymi w rodzinie. W dodatku nawet ta jedna dyrektywa nie weszła w życie. Więc jeśli ktoś jest wyborcą, który przeczytał deklarację z 2017 roku, a potem się dowiaduje, że z tych słusznych obietnic przed majowymi wyborami europejskimi nie będzie żadnych konkretów, to po co on ma głosować? "Europa socjalna". Świetnie! A na pytanie wyborców, co politycy europejscy w tej pięcioletniej kadencji zdziałali, żebyśmy mieli "Europę socjalną", odpowiedź jest dosyć żałosna.
Politycy głównego nurtu świetnie wiedzą, że fala populizmu jest efektem braku poczucia bezpieczeństwa obywateli Europy, że z tego powodu chcą się izolować w granicach państw narodowych, wracają do polityki krajowej, a eurowybory lekceważą.
Związane jest to z globalizacją, kwestią migracji, ochrony środowiska, cyfryzacji, erozji dobrych miejsc pracy dla klasy średniej. Opasłe tomy o tym napisano. Organizuje się na ten temat konferencje i sympozja, gdzie te negatywne zjawiska przedstawia się często jako obiektywne i nie podlegające żadnym wyborom politycznym. W efekcie obywatel ma poczucie, że polityka niczemu nie służy. Jak kieruje nadzieję na lepszy los w stronę Brukseli, to słyszy: "Niskie płace? To są prerogatywy krajów członkowskich, idźcie do swoich rządów, tutaj Unia nie ma kompetencji". Z kolei na poziomie krajowym słyszy: "To nie nasza wina, to Bruksela nie pozwala zwiększyć deficytu". Jednocześnie jedni i drudzy zgodnym chórem powtarzają: "No cóż, globalizacja, niewiele z tym można zrobić".
Takie przeciąganie liny.
Raczej ubezwłasnowolnienie polityki. Nowe ugrupowania protestu będą miały nawet 1/4 w parlamencie europejskim po najbliższych majowych wyborach. I one tym się różnią od starych partii, że mówią: "Nie ma powodu, że czegoś nie można". Ugrupowania tradycyjne powtarzają: "No tak, rodzi się mniej dzieci, Europa się starzeje, ale co my z tym obiektywnym procesem możemy zrobić?". "No tak, erozja miejsc pracy, no cóż, globalizacja". A tamci mówią: "Zrobimy".
No ale jak to jest, że świadomość złych skutków globalizacji istnieje w elitach unijnych - jak pani twierdzi - już od lat 70, "Strategia lizbońska", "Unia społeczna", "Europejski filar praw społecznych", masa deklaracji, a potem powstaje jedna dyrektywa i to niezbyt ważna? Jak to możliwe, że przy tym całym unijnych socjalnym zadęciu po kryzysie w Hiszpanii banki wyrzuciły dziesiątki tysięcy ludzi na bruk, a w Grecji cięto emerytury poniżej minimum socjalnego?
A jak to możliwe, że Polska rozmontowuje niezależne sądownictwo, które w rozmaitych unijnych dokumentach jest uznawane za świętość - i też nic się nie dzieje? Jakkolwiek dużo pada szumnych deklaracji, to Unia Europejska powstała na założeniach współpracy gospodarczej. I jak przychodzi do sytuacji "sprawdzam" - a taką sytuacją był na przykład wielki kryzys 2008 roku - to interesy gospodarcze nadal są na pierwszym miejscu w konstrukcji europejskiej. Więc dopóki Kaczyński czy Orban nie wpadną na pomysł, żeby wywłaszczać zachodnie korporacje, to włos im z głowy nie spadnie. I to również frustruje wyborców, w dodatku tych, którzy w Polsce czy na Węgrzech są najbardziej prounijni.
Unia Europejska lat 90. była bardziej ambitna, stawiała ważniejsze pytania. Unia w roku 2019 nie jest już pierwsza w wykazywaniu inicjatywy, tylko stara się jakoś człapać za zmieniającym się światem. Nie nadaje już tonu w dyskusji, jak ma być poukładana przyszłość ludzkości. Dominuje podejście: lepiej robić niewiele, lepiej się nie wychylać ze zbyt radykalnymi reformami, bo jeszcze nam się wszystko posypie.
Może to rozsądne podejście.
Najważniejsze postulaty są formułowane nie na salonach unijnej polityki, ale na ulicy. Często przez młodych ludzi, których pięć lat temu oskarżano, że kompletnie nie są zainteresowani polityką. To Greta Thunberg wygłasza przejmujące przemówienie o zmianach klimatycznych, żaden polityk unijnego mainstreamu tego nie umie.
Dzisiaj polityka unijna jest nastawiono na trwanie, łatanie, działanie od kryzysu do kryzysu. W latach 90. klasa polityczna była bardziej pewna siebie.
Szwedzka aktywistka klimatyczna Greta Thunberg Fot. Jean-Francois Badias / AP Photo
Pewna siebie?
Miała większe przekonanie o własnych możliwościach. Dziś natomiast powtarza: "Nie stać już nas na państwo dobrobytu". Słyszał pan to?
No oczywiście.
Właśnie. "Nie stać nas", czyli nic się nie da zrobić. Mówi się o zmianach demograficznych, że rodzi się coraz mniej Europejczyków i społeczeństwa się starzeją. Przecież to wielki sukces, że ludzie żyją dłużej! I zamiast lamentować, że nas nie stać na emerytury, polityka powinna te procesy amortyzować. Zapewnić ludziom poczucie bezpieczeństwa i emancypacji.
To wymaga pieniędzy.
I one są. Są środki, których Unia nie pozyskuje z powodu wadliwej polityki podatkowej, unikania podatków, rajów podatkowych. Dlatego tak ważna jest ostatnia próba Komisji Europejskiej przełamania monopolu Googla. Te pieniądze z podatków uczciwie płaconych przez korporacje są pilnie potrzebne.
Czy eurosceptycyzm może zatopić Unię?
Już tyle razu słyszałam, że Unia zaraz upadnie. Przed każdymi eurowyborami są takie głosy. Teraz największą zgrozę budzą te wszystkie parte buntu i populiści, którzy grają na negatywnych emocjach europejskich społeczeństw. Przy czym zrobiłabym ważne rozróżnienie między emocjami antysystemowymi i antyestablishmentowymi.
Które gorsze?
Niebezpieczni są antysystemowcy. Bo chcą rozwalić i nie proponują nic w zamian. Natomiast niechęć do establishmentu jest moim zdaniem zdrowa, bo pozwala coś zmieniać.
Jeżeli spojrzymy na Jeremy’ego Corbyna, to udało mu się zostać liderem brytyjskiej Partii Pracy właśnie na fali opowieści antyestablishmentowej, a nie antysystemowej. Młodzi ludzie zachwyceni Corbynem wstępowali do Partii Pracy demonstrując niechęć wobec zastałych elit. Podobnie Pedro Sanchez w Hiszpanii, który był kontestowany przez elity partyjne, w zasadzie uważali go za oszołoma. Dziś jest niekwestionowanym liderem lewicy. Przeciwnicy establishmentu to niekoniecznie ruchy kontestujące sens polityki demokratycznej.
Chociaż jeśli poczytać europejskie media, to największą zgrozę budzi właśnie Corbyn i jego antyestablishmentowy język. Liberalna prasa nienawidzi go chyba bardziej niż Orbana czy Marine Le Pen.
Oczywiście. Bo krytykuje establishment w imię wartości demokratycznych. I są za to na niego wściekli. Corbyn przejął władzę w Partii Pracy po długim okresie rządów frakcji związanej intelektualnie i politycznie z trzecią drogą. I jest pytanie o rolę takich buntowników w tworzeniu nowych elit partyjnych.
Czy ludzie, którzy dziś kierują Unią Europejską wyciągają jakieś wnioski z sukcesów partii antyeuropejskich? Czy robią coś poza narzekaniem, że zaleją nas zaraz straszni populiści?
W ostatnich czterech latach mieliśmy kilka ważnych wystąpień dotyczących przyszłości UE. Wystąpienie prezydenta Macrona, a w zasadzie jego słynny list do Europejczyków, mowa Teresy May na Uniwersytecie we Florencji, przemówienia lidera portugalskich socjalistów Antonio Costy na Uniwersytecie Europejskim. Nowych myśli padło sporo. Również Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej w swoim corocznym raporcie o stanie Unii nie przemawiał jak rzecznik status quo. Jednym z mocno omawianych teraz w Unii problemów jest to, jak uwolnić się z marazmu decyzyjnego. Unijni politycy będą próbowali poszerzyć spektrum decyzji, które mogą być podejmowane kwalifikowaną większością głosów zamiast na zasadzie jednomyślności. To odpowiedź sił demokratycznych na zagrożenie siłami antyunijnymi. Konserwatyści i socjaldemokraci po tych eurowyborach nie będą już mieli prawdopodobnie większości w europarlamencie i chodzi o to, żeby uciec przed zagrożeniem, że wszystkie decyzje będą blokowane przez eurosceptyków.
Czyli jedyną odpowiedzią na populizm jest to, żeby populiści nie mogli nas blokować?
No owszem. Jest to odpowiedź kryzysowa.
Jaka jest stawka eurowyborów 2019 roku? Czego one dotyczą?
Wszystkiego, co Europę dzieli. Perspektywą tych wyborów jest podział. Ugrupowania ksenofobiczne będą wyciągać kwestie związane z migracjami. Nastąpi przesilenie i po tych wyborach trzeba będzie na nowo poukładać system polityczny w UE.
Te wybory są przełomowe?
Każde wybory europejskie od 1979 roku nazywane są historycznymi i przełomowymi. I jednocześnie w każdych głosuje coraz mniej Europejczyków.
Te wybory będą inne ze względu na Brexit. Wydawało się, że żadne państwo nigdy nie będzie chciało wystąpić z Unii Europejskiej. Brexit nasilił świadomość wśród elit politycznych, że kryzys egzystencjalny Unii rzeczywiście istnieje i wymaga jakiejś odpowiedzi. Tylko nie wiadomo dokładnie jakiej.
A gdyby mogła pani czarodziejską różdżką wprowadzić trzy zmiany, które by Unię wybawiły z kłopotów, to co by to było?
Większość działań powinna iść w stronę przywrócenia pewności obywatelom, że państwo dobrobytu jest możliwe.
Trzy konkretne rzeczy.
Po pierwsze pełna realizacja europejskiego filaru praw społecznych. Chodziłoby o wprowadzenie standardów dotyczących rynków pracy, ustalenia na nowo, jakie są warunki wolnego przepływu pracowników, o nową dyrektywę dotyczącą świadczeń socjalnych, o ustalenie europejskich standardów opieki zdrowotnej, bo to bolączka absolutnie wszystkich społeczeństw.
Po drugie walka z rajami podatkowymi i unikaniem opodatkowania. Unia musi to w końcu zrobić, narzędzia ma, to wymaga po prostu realizacji. Bo od uzyskania środków zależy, czy zrealizujemy postulaty sprawiedliwości społecznej.
Po trzecie potrzebne jest usprawnienia systemu decyzyjnego w Unii tak, żeby przeprowadzenie punktu pierwszego i drugiego się powiodło.
Unia musi sprawić, żeby obywatele zyskali na nadchodzących zmianach technologicznych np. robotyzacji, a nie obawiali się, że one im zabiorą pracę. Poprzednią falę globalizacji puściliśmy na żywioł, trzeba zadbać, żeby kolejna nie zatopiła klasy średniej.
A jakaś rada dla polityków demokratycznych?
Żeby nie traktowali ludzi głosujących na partie populistyczne jak szaleńców. Unijne społeczeństwa są trawione konkretnymi lękami i nie znajdują wsparcia w politykach tradycyjnych partii politycznych, którzy za wszelką cenę starają się być umiarkowani. Mam nadzieję, że te eurowybory nie będą kolejną złą lekcją, kiedy tzw. rozsądni politycy będą mówić: "No tak, tak, znamy wasze problemy, ale nic się nie da zrobić". Nie ma powodu, żeby człowiek był ubezwłasnowolniony i nieszczęśliwy, tylko polityka powinna być pełna determinacji.
* Dr Anna Skrzypek jest politologiem, pracuje w Brukseli jako senior research fellow w FEPS - Fundacji Europejskich Studiów Progresywnych, gdzie odpowiada m.in. za projekt badawczy Next Left.