Choć w projekcie budżetu na 2020 r. założono wyższe wpływy ze składek ZUS dzięki likwidacji 30-krotności (ok. 5 mld zł netto), to wszystko wskazywało na to, że do tego ruchu jednak nie dojdzie. Nieprzychylni likwidacji 30-krotności składek ZUS byli politycy współrządzącego z PiS Porozumienia, z wicepremierem Jarosławem Gowinem na czele, a także prezydent Andrzej Duda. Nie wspominając już o dziesiątkach organizacji pracodawców, a nawet "Solidarności".
Gowin mówił, że jego posłowie nie zagłosują za likwidacją 30-krotności. Bez nich PiS musiałby szukać poparcia dla projektu gdzie indziej. Rzecznik rządu Piotr Mueller mówił, że przeprowadzono analizy i "wiele wskazuje na to, że ustawa nie zostanie wprowadzona", Prezydent Duda wyrażał nadzieję, że "to rozwiązanie nie trafi na jego biurko". Odchodzący minister finansów Jerzy Kwieciński wydawał się już pogodzony, że likwidacji 30-krotności nie będzie, i w budżecie na 2020 r., który miał już zrównoważony, deficyt jednak może się pojawić.
Mając to wszystko na uwadze złożony w środę w Sejmie przez grupę posłów PiS (z posłem Marcinem Horałą jako przedstawicielem wnioskodawców) projekt ustawy o likwidacji 30-krotności jest dużą niespodzianką. Nie wiadomo na razie, czy jest to inicjatywa tylko tej grupy posłów, czy jednak linia całej partii i nowego rządu.
Jak uzasadniany jest projekt? Owszem, pada informacja, że dzięki temu do budżetu popłynie kilka miliardów złotych więcej (choć w przyszłości ZUS i państwo będą musiały wypłacać dużo wyższe emerytury osobom dziś najlepiej zarabiającym). Głównym argumentem nie są jednak bieżące potrzeby rządu ani nawet podejmowana przez OPZZ solidarność społeczna, ale... ograniczenie biurokracji.
Zniesienie limitu w wysokości podstawy wymiaru składek oznacza brak potrzeby ciągłego monitorowania wysokości otrzymywanych przychodów zarówno przez płatnika składek jak i przez ubezpieczonego, szczególnie w przypadku gdy ubezpieczony wykonuje kilka rodzajów pracy. Projekt ustawy zmniejsza obciążenia biurokratyczne dla pracodawców i ubezpieczonych
- czytamy w uzasadnieniu projektu ustawy.
Zasada 30-krotności obowiązuje od lat 90. Polega na tym, że jeżeli pracownik zarabia w ciągu roku więcej niż 30-krotność prognozowanego przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce, to w tym roku dalsze składki na ZUS nie są już odprowadzane (choć pracownik oczywiście nadal jest objęty ubezpieczeniem).
Prognozowane wynagrodzenie na 2019 r. wynosiło 4765 zł, więc obecnie limit 30-krotności opiewa na blisko 143 tys. zł. W 2020 r. prognozowane wynagrodzenie ma wynieść 5227 zł, więc limit wyniósłby prawie 157 tys. zł.
Zniesienie limitu 30-krotności oznaczałoby, że najlepiej zarabiający pracownicy i ich pracodawcy płaciliby wyższe składki. Pracownicy przez to dostawaliby niższe wynagrodzenia "na rękę". Koszty po stronie pracownika i jego pracodawcy szłyby w tysiące czy wręcz dziesiątki tysięcy złotych w skali roku.
Z drugiej strony, taki pracownik po przejściu na emeryturę otrzymywałby duże wyższe świadczenie. Tym bardziej, że w złożonym przez grupę posłów PiS projekcie ustalono, że jednocześnie znikłoby ograniczenie do 250 proc. wskaźnika wysokości podstawy wymiaru nowo przyznawanych emerytur oraz rent.
W uzasadnieniu projektu zapisano, że szacuje się, iż zarobki wyższe niż 30-krotność prognozowanego wynagrodzenia osiąga ok. 370 tys. osób w Polsce. Nie wiadomo jednak, czy wszystkie te osoby płaciłyby od 2020 r. wyższe składki, bo sporo zależałoby od zachowań na rynku pracy.
Może się okazać, że chęć uniknięcia opłacania składki od całości wysokich zarobków skłoni pracodawców i pracowników do szukania sposobów obejścia proponowanych regulacji poprzez inne formy zatrudnienia (np. zakładanie działalności gospodarczej)
- czytamy w uzasadnieniu projektu ustawy.