Czy poziom nauczania w pandemii bardzo spadł? Plichta: Jeśli nawet, to nie przez zdalną edukację

- Wy, dziennikarze, ciągle pytacie, czy zdalna edukacja obniżyła poziom w szkołach. Część rodziców też jedynie to interesuje. A moim zdaniem to jest rzecz drugoplanowa. W zdalnej edukacji najważniejsze jest podtrzymywanie zerwanych relacji między ludźmi, a nie tłoczenie minimów programowych - z dr. Piotrem Plichtą rozmawia Grzegorz Sroczyński.

Pandemia koronawirusa wywróciła polski system edukacji do góry nogami. Uczniowie na kilka miesięcy zostali w domach, a nauczyciele z dnia na dzień musieli nauczyć się, jak pracować w nowej, "zdalnej" rzeczywistości.

1 września szkoły znów będą pełne. W nowej odsłonie cyklu "Jak będzie" weźmiemy pod lupę to, co wydarzyło się w ostatnich miesiącach i co czeka teraz uczniów, nauczycieli i rodziców.

Teksty znajdziecie codziennie w dniach 24-28 sierpnia na Gazeta.pl oraz pod tym linkiem.

***

"Te miesiące zdalnego nauczania są jak krew w piach. Nic się nie nauczył. Totalnie zero. Będziemy musieli dwa razy więcej wydać na korepetycje". Co poszło nie tak?

Nie zgadzam się, że poszło nie tak. To, co pan cytuje, pewnie wynika z prawdziwych doświadczeń jakichś rodziców, skoro tak napisali. Takie głosy są bardzo mocne, medialnie się sprzedają, łatwo na ich podstawie uogólniać. A co się stało? Za mało wiem o tym przypadku. Czy chodzi o dziecko z tzw. specjalnymi potrzebami edukacyjnymi albo z problemami w nauce?

Nie. To było dziecko świetnie się uczące.

No to pewnie nauczyciel zastosował niewłaściwe metody. Albo rodzice mają wygórowane oczekiwania wobec dziecka.

Ale jak ogólnie wypadł ten wielki eksperyment ze zdalnym nauczaniem? Poziom bardzo spadł? Coś w ogóle wiemy?

Dane, którymi dysponujemy, są świeże i wycinkowe, trzeba jeszcze czasu, żeby coś więcej powiedzieć.

Bo nie badacie efektów?

Badamy. Tyle że obraz się zmieniał. Jeśli mówimy o początku kwietnia, no to faktycznie, uczniowie i rodzice - zwłaszcza dzieci młodszych - często byli zasypywani ogromną liczbą zadań do samodzielnego rozwiązania i skarżyli się na brak wsparcia. Ale badania robione w czerwcu dają już inny obraz. Ponad połowa rodziców, według raportu zdalnenauczanie.org, wysoko oceniła przygotowanie nauczycieli do edukacji zdalnej. Proszę też pamiętać, że ludzie byli zmęczeni tak intensywnym kontaktem z nowymi technologiami, więc czasami mieli też dosyć odpowiadania na pytania badaczy, które przecież były zadawane przez internet.

Wszyscy zostali rzuceni na głęboką wodę i chociaż mam dużo krytycznych uwag do polskiej szkoły jako takiej, to ona sobie generalnie w tym kryzysie poradziła. Nastąpił ogromny skok jakościowy w wykorzystywaniu nowych technologii i badania tę zmianę pokazują. Zresztą, wie pan, my te nowe technologie i ich wpływ na nauczanie trochę fetyszyzujemy.

Jak to?

No po prostu. Występuje dość duża korelacja między tym, jak nauczyciel pracował wcześniej, a tym, jak sobie poradził ze zdalnym nauczaniem w pandemii. Trudno sobie wyobrazić, żeby wybitny nauczyciel po przejściu na zdalne nauczanie nagle zaczął pracować strasznie, a słabszy nauczyciel - świetnie. To częsty błąd w naszym podejściu do nowych technologii w edukacji: uważamy, że one wszystko zmieniają. Koncentrujemy się na samej technologii, a nie na jakości jej wykorzystywania. W badaniach Centrum Cyfrowego było pytanie skierowane do nauczycieli: ilu z was miało wcześniej kontakt ze zdalną edukacją? I tylko 15 procent miało ten kontakt! Czyli 85 procent polskich nauczycieli przed pandemią nie miało żadnych doświadczeń tego typu.

I co z tego wynika?

Już mówiłem: to był skok na głęboką wodę. Nie chcę lekceważyć negatywnych opinii, zgodzę się, że wielu nauczycieli popełniło różne błędy, wykazało za mało kreatywności, ale jednak trzeba widzieć znaczący postęp w ich zdalnej pracy, który nastąpił w trzy miesiące! Wierzę, że ta lekcja pandemii zmieni naszą szkołę, unowocześni.

Pan jest entuzjastą zdalnego nauczania?

Nie.

Od ilu lat pan się tym zajmuje naukowo?

Od kilkunastu lat zajmuję się wykorzystywaniem technologii cyfrowych w nauczaniu, wychowaniu i wspieraniu uczniów ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi, na przykład uczniów z niepełnosprawnością intelektualną, z przewlekłymi chorobami. I staram się unikać mechanistycznych utopii. W środowisku naukowym próbujemy nie wpadać w pułapkę myślenia, że technologie w edukacji nam wszystko załatwią, a z drugiej strony w pułapkę, że technologie wszystko psują, bo kontakt za ich pośrednictwem jest  sztuczny. Czy można powiedzieć, że nasza rozmowa przez Zooma jest wirtualna i nieprawdziwa? Przecież jest prawdziwa.

Co w tym zdalnym nauczaniu jest najważniejsze?

Relacja. Podtrzymywanie relacji z uczniami.

Nie realizacja programu nauczania?

Nie do końca. Dobrze to wyraża cytat, który stał się jedną z inspiracji ważnej książki "Edukacja w czasach pandemii wirusa COVID-19" pod redakcją prof. Jacka Pyżalskiego, w powstawaniu której uczestniczyłem. Ten cytat brzmi "Maslow przed Bloomem" (chodzi o amerykańskich psychologów Abrahama Maslowa i Benjamina Blooma - przyp. red.). Czyli najpierw są potrzeby psychologiczne, a dopiero po ich zaspokojeniu można budować sprawną dydaktykę i realizować materiał. Zamknięcie szkół gwałtownie zerwało codzienne relacje: między samymi uczniami oraz między nimi a nauczycielami. I w tej nowej sytuacji najważniejsze nie było wyrabianie norm programowych, tylko spowodowanie, żeby te relacje, ten kontakt podtrzymywać w świecie cyfrowym. To, o co wy, dziennikarze, często pytacie, czyli o wyniki nauczania - "Czy zdalna edukacja obniżyła poziom?" - jest na drugim planie. Zresztą część rodziców też jedynie to interesuje. A przecież mieliśmy sytuację kryzysu, szoku, który naruszał podstawowe potrzeby dzieci, jak poczucie bezpieczeństwa, przynależności do grupy, codziennego kontaktu z kolegami i nauczycielami. Zadaniem edukacji jest w pierwszej kolejności zaspokajanie tych potrzeb podstawowych.

Jeden z nauczycieli napisał tak: "Według mnie w tej całej zdalnej edukacji ważniejsze jest wspólne obchodzenie urodzin online, rozmawianie z dziećmi w grupie, niż wysyłanie im zadań do realizacji podstawy programowej".

I ja bym się z tym zgodził. Chociaż oczywiście nie twierdzę, że program można powiesić na kołku. Ale bez podtrzymywania i budowania relacji na nowych zasadach online niewiele z tej edukacji będzie. My ciągle mówimy o zdalnym nauczaniu, a chodzi o edukację, w której zawiera się również coś znacznie trudniejszego niż sam przekaz wiedzy: zdalne wychowanie. Celebrowanie wspólnych klasowych uroczystości czy rozmawianie o problemach grupy pozwala podtrzymać relacje osłabione brakiem bezpośredniego kontaktu. To dość wyświechtane hasło, że "relacje są najważniejsze", ale wyniki badań szkolnych w trakcie pandemii jasno pokazują, że coś, co mocno łączy nauczycieli i uczniów, to twierdzenie: najbardziej mi brakuje możliwości bezpośredniej rozmowy. Sam jestem nauczycielem akademickim i ta potrzeba kontaktu - nawet realizowanego w sposób zapośredniczony, czyli via Zoom, Skype czy poprzez inne komunikatory - jest niesamowicie silna niezależnie od wieku. Studenci, z którymi rozmawiałem, szczególnie w tym pierwszym okresie pandemii, twierdzili, że to było dla nich bardzo ważne - móc spotkać się online, a nie tylko otrzymywać zadania.

Wracając do sakramentalnego pytania, czy poziom nauczania "zjechał". Możemy raczej podejrzewać, że wystąpił efekt Św. Mateusza: tym, którzy mieli dużo, zostało dodane, a tym, którzy mieli mało - odebrane.

Czyli?

Mogły się zwiększyć nierówności edukacyjne. Ale jeśli to nastąpiło, to raczej wina sytuacji kryzysowej, a nie zdalnej edukacji. Wszystko działo się szybko, bez przygotowania i można podejrzewać, że ci, którzy mają w życiu łatwiej – są z zamożniejszych domów, mają własnego laptopa, którego nie muszą dzielić z rodzeństwem, albo dostają więcej wsparcia od nauczycieli, rodziców, bliskich, mają różne umiejętności i motywację - poradzili sobie lepiej. Ale jest trochę za wcześnie, żeby wyrokować. Ten wielki eksperyment mógł nożyce nierówności w polskiej szkole jeszcze bardziej rozewrzeć, ale nie mamy na razie na to dowodów z badań.

A intuicyjnie?

Jakie jest moje zdanie? Że nie będzie tragedii, bo to trwało tylko trzy miesiące. Jeśli będzie trwało dłużej np. rok, to bardziej będę się niepokoił. Z drugiej strony jesteśmy już do takiej sytuacji trochę lepiej przygotowani.

Czyli generalnie przez te kilka miesięcy spadł poziom nauczania, czy nie?

Ale jak chcemy to mierzyć? Wynikami matur? Wynikami testu ósmoklasisty? Czy może raczej powinniśmy sprawdzić, jak młodzi ludzie przeszli psychicznie przez czas lockdownu? Strasznie złożona rzecz. Pełnych analiz egzaminów państwowych jeszcze nie ma, ukażą się bodaj w październiku. W tej chwili widać jedynie, że wyniki matur były ciut słabsze niż ostatnio, no ale w 2015 roku też były na podobnym poziomie, a pandemii nie mieliśmy, więc nie wiemy do końca, co tu zagrało. Potrzebny jest dystans, bo kiedy staramy się w środku burzy analizować sytuację, to wnioski mogą być nadmiarowe. Badacze powinni przede wszystkim sprawdzić, jak ta sytuacja mogła wpłynąć na rozrzut wyników w grupie uczniów w trudniejszej sytuacji. I martwi mnie, że wciąż, według mojej wiedzy, nie została precyzyjnie oszacowana liczba uczniów, którzy zniknęli.

Zniknęli?

Bo nie mieli sprzętu, nie mieli internetu, bo nikt im nie pomógł. Po prostu przestali uczestniczyć w zajęciach albo pojawiali się sporadycznie. Samorządy bardzo różnie i niekonsekwentnie te dane zbierają. Wydaje się, że również ministerstwo powinno takie dane gromadzić. Są miejsca, gdzie - jak słyszę – zniknęło kilka, a nawet 10 proc. uczniów. 

To dużo.

Tak. I trzeba się temu uważnie przyglądać. Co z nimi dalej? Jak im teraz pomóc? Mnóstwo się mówiło o nierównościach w dostępie do sprzętu i do internetu. To oczywiście ważne, ale moim zdaniem istnieje większy problem w świecie cyfrowym: gigantyczne różnice kompetencyjne pomiędzy uczniami. Wbrew temu, co się w kółko powtarza - że młodzi ludzie to cyfrowi tubylcy, że mają internet we krwi - sytuacja pod tym względem jest bardzo nierówna. To, że ktoś dużo korzysta z internetu w komórce, ma tam jakieś gierki, korzysta z forów, ogląda filmy na YouTubie, wcale nie znaczy, że potrafi w tym cyfrowym świecie sprawnie się poruszać. Spora grupa uczniów nie umie krytycznie korzystać z informacji w internecie. I oni w tej zdalnej edukacji też mogli sobie nie radzić. Taki uczeń dostaje od nauczyciela zadanie, żeby wyszukał w sieci jakieś informacje i coś na ich podstawie przygotował, a on nie jest w stanie odróżnić w miarę wartościowych rzeczy od totalnych śmieci. Albo nie umie sprawdzić wiarygodności jakiejś informacji, nie wie nawet, jakie słowa-klucze wpisać w Googla, żeby coś znaleźć. Czasem spotykamy się z tym również wśród studentów: niektórzy mają poważny problem z oceną wiarygodności źródeł, cytują niesprawdzone historie, chociaż już po tytule tekstu można się było zorientować, że to clickbaiting, a nie rzetelny artykuł. I to jest coś, co było jednym z ważnych niedostatków polskiej szkoły: ona dotąd w zbyt małym stopniu realizowała nowocześnie rozumianą edukację medialną np. w zakresie krytycznego korzystania z internetu. Może ta przymusowa informatyzacja nauczycieli, uczniów i rodziców coś tu zmieni, może zostanie wreszcie doceniona umiejętność korzystania z tzw. nowych mediów, krytycznego odbioru informacji. To powinno przenikać każdy przedmiot, a nie być odbębniane na zasadzie, że nauczyciel informatyki coś tam o tym powie.

Wie pan, jak ta cała zdalna edukacja najczęściej wyglądała? Polegała na wysyłaniu uczniom mailem zadań: zróbcie to i to. A potem na sprawdzaniu prac i wystawianiu ocen.

Może na początku. Przez pierwszy miesiąc.

Potem często też tak było. A wie pan, dlaczego? Nie z lenistwa. W raporcie Centrum Cyfrowego można przeczytać, że nauczyciele bali się hejtu, bali się o swój wizerunek, bo "uczniowie mogliby nagrywać lekcje”. Co pan na to?

Że rozumiem te lęki. Praca nauczyciela stała się w pandemii jeszcze bardziej publiczna. Do tej pory raczej nie mógł pan łatwo uczestniczyć w lekcji swojego dziecka, teraz wystarczyło, że pan stanął za jego plecami i spojrzał na ekran. Nauczyciele musieli się odsłonić z całym swoim warsztatem, co było źródłem niemałego stresu.

Wielu deklarowało, że prowadzi lekcje tylko w formie dla siebie "bezpiecznej", czyli przesyłają dzieciom listę zadań i linki do dodatkowych materiałów. "Nie wynika to z niechęci do prowadzenia edukacji zdalnej czy braku odpowiednich kompetencji, ale z realnego strachu przed staniem się pośmiewiskiem internetu" - piszą autorzy raportu.

No tak. Bo jeśli prowadzisz lekcję przed kamerą możesz się czuć bezbronny, pokazujesz, jak wyglądasz, jaki masz ton głosu, jak klarownie się wypowiadasz. To może u niektórych wzmacniać poczucie bycia ocenianym. Zresztą wydawanie szybkich, często niesprawiedliwych opinii o nauczycielach to dość powszechne źródło ich frustracji, na ich temat się każdy wypowiada, każdy rodzic jest specjalistą od edukacji, bo chodził kiedyś do szkoły.

Ale myśli pan, że ta praktyka wysyłania linków do zadań i potem sprawdzania prac, to jest ok?

Nie jest.

I co by pan powiedział nauczycielowi, który boi się pracować inaczej, bo ktoś nagra i "zawiesi na YouTubie na resztę mojego życia"?

Przynajmniej trzy rzeczy. Po pierwsze, że on MUSI budować i podtrzymywać relacje zarówno te tradycyjnie rozumiane, jak i w świecie online, czyli np. uczeń powinien go czasem zobaczyć, usłyszeć, powinni móc ze sobą porozmawiać. A te wszystkie "formy bezpieczne" - czyli wysyłanie linków z materiałami - tego nie zbudują. Po drugie bym mu powiedział, że nowe technologie dają masę możliwości, nie trzeba być cyfrowym arcymistrzem, żeby je efektywnie wykorzystywać. Każdy może w tym bogactwie metod, aplikacji coś dla siebie znaleźć. Jak kogoś paraliżuje kamerka, to niech szuka innych sposobów, byle to nie było tylko wysyłanie dzieciom maili. Po trzecie, warto poszukiwać wsparcia dla siebie, źródeł inspiracji, uczestniczyć w wymianie doświadczeń. W czasie pandemii można było zobaczyć wiele oddolnych samokształceniowych inicjatyw nauczycieli w sieci, ale również eksperckich webinarów, szkoleń. 

Zobacz wideo Pandemia trwa, a wakacje się kończą. Uczniowie mają wrócić do szkół

Jedna z ankietowanych nauczycielek napisała tak: "Są dzieci, które w nauczaniu zdalnym rozkwitły". Które to dzieci?

Rzeczywiście, jest taka kilkuprocentowa ciekawa grupa uczniów, których sytuacja się poprawiła po przejściu na zdalne nauczanie. Tak w każdym razie deklarują. Kim są? Po pierwsze to ci, którzy preferują komunikowanie się w sposób zapośredniczony, czyli nie twarzą w twarz. Łatwiej się im otworzyć, kiedy korzystają z nowych technologii. Mogą włączyć kamerę, mogą jej nie włączyć, mogą napisać na czacie od razu, ale mogą też chwilę pomyśleć i napisać później.

Czyli nieśmiali?

Też. Dla nich przejście na zdalna edukację mogło być bardzo otwierające. Właśnie ze względu na to, że ona daje możliwość wybrania sposobu ujawniania się. Większość z nas zna taką sytuację, że jestem wywoływany na lekcji do odpowiedzi, wstaję, mogę głupio wyglądać, mogę się jąkać, tracić pewność siebie. A tutaj mogę się trochę zasłonić.

Bo jak coś wpisuję na czacie z nauczycielem, to się nie jąkam?

Na przykład. Albo ustawię kamerkę tak, że nie widać, jak wyglądam i wreszcie mogę przestać o tym myśleć podczas odpowiedzi. Nie paraliżuje mnie już lęk, że cała klasa patrzy, więc nagle wypowiadam się płynniej i w efekcie wypadam lepiej. Oczywiście nie każda osoba jąkająca się albo osoba z nadwagą ma z tego powodu kompleksy, to nie jest reguła. Ale zwłaszcza w nastoletnim okresie życia różne rzeczy są wyolbrzymiane, ktoś jest całkowicie w tzw. normie, a ma poczucie, że coś z nim nie tak. I zdalne nauczanie takim osobom pozwala trochę się zasłonić, pozbyć stresu i wypadać lepiej. To też ma wartość.

A czy relacje w klasie mogły się dzięki nauczaniu zdalnemu przemieszać? Jest klasa, istnieją jakieś hierarchie, jeden jest lubiany, drugi - nie bardzo, przychodzi nagle zdalna edukacja i te schematy zmienia?

Raczej nie. Owszem, może być tak, że ktoś miał gigantyczny problem z odezwaniem się na lekcji, a teraz ma więcej do powiedzenia, pokaże się z innej strony - no to być może go koledzy bardziej docenią. Ale to są pojedyncze przypadki. Technologie nie powodują, że coś się spektakularnie w relacjach grupowych przestawia. Jak pytamy o to w ankietach, to większość mówi, że relacje są takie, jakie były lub słabsze.

Czy myśli pan, że czeka nas kolejna odsłona zdalnej edukacji? Kolejne miesiące?

Nie mam pojęcia, jak rozwinie się pandemia. Ale jest to prawdopodobne.

A gdybym pana zapytał w imieniu rodziców: po czym poznać, że zdalna nauka jest dobrze prowadzona? Jestem rodzicem, staję za plecami dziecka i patrzę, co ten nauczyciel tam wyrabia. Jak to ocenić?

Przyjrzeć się, jak bardzo nauczyciel jest elastyczny w stosowaniu różnych form komunikacji z uczniami, czy z nimi rozmawia, czy tylko zleca zadania do samodzielnego wykonania, które potem sprawdza. Popatrzeć, czy forma pracy nauczyciela pozwala na pełne uczestnictwo wszystkim uczniom, niezależnie od tego, jaki mają sprzęt. Powiedzmy, że nauczyciel każe coś wydrukować - no dobrze, ale przecież nie wszystkie dzieci mają w domu drukarkę. Zwróciłbym też baczną uwagę na aspekty wychowawcze, czyli na to, czy nauczyciel znajduje czas na takie normalne bycie z uczniami, rozmowę w grupie, niezależnie od przekazywania wiedzy i egzekwowania, czy jest obecny, czy ciągle "chowa się" za mailem, dziennikiem elektronicznym. I jeszcze jedna rzecz: ja bym dobrego nauczyciela poznał po tym, jak on dzieli zadania między uczniów, czy deleguje odpowiedzialność, żeby oni realizowali różne kawałki programu wspólnie, w mniejszych grupach, a potem np. prezentowali to reszcie klasy online. To jest bardzo ważna rzecz. Bo wszystkie dobre praktyki edukacyjne łączą dydaktykę z wychowaniem. Praca grupowa może pogłębiać relacje między uczniami w sytuacji deficytu tych relacji, który powoduje przecież pandemia i zdalne nauczanie.

A jaki najgorszy błąd można popełnić?

Już o tym mówiliśmy: zrzucanie całego ciężaru odpowiedzialności za realizację programu na uczniów i rodziców. Zasypywanie dzieci pracą, zadaniami bez wsparcia i głębszej refleksji. Ale badania pokazują, że w drugim i trzecim miesiącu zdalnej edukacji takich sytuacji było mniej. Dla mnie ogromną wartością jest to, że w kolejnych badaniach widzieliśmy poprawę. Bo gdyby było  tak, że ankiety z początku pandemii pokazują to samo, co z końca - biłbym na alarm. I wtedy można by mówić, że polska szkoła sobie nie poradziła. Ale widząc te zmiany w kolejnych miesiącach, jestem ostrożnie optymistyczny.

Czy zdalna edukacja może kiedyś zastąpić normalną?

Nie. Absolutnie. Oprócz sytuacji, o których mówiliśmy wcześniej, czyli np. kryzysów, choroby, dużych odległości. Prawdę mówiąc, nie wiem, czy istnieją tacy stuprocentowi entuzjaści, którzy uważają, że taka będzie przyszłość edukacji na całym świecie, ale to moim zdaniem nigdy nie nastąpi. Dojdzie natomiast do jakiejś hybrydyzacji, czyli będzie jedno z elementami drugiego, kontakt osobisty, przekaz wiedzy twarzą w twarz plus elementy cyfrowe, albo - no nie wiem - miesiąc nauki w klasie, tydzień nauki zdalnej, i tak na przemian. Ale samo nauczanie zdalne nigdy nie będzie formą równie skuteczną jak sytuacja, kiedy ludzie przebywają razem w jednym miejscu i mogą tworzyć tradycyjne relacje.

***

Dr hab. Piotr Plichta (1971) jest pedagogiem specjalnym, pracuje w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor i współautor około 100 publikacji naukowych, w tym rozdziału w monografii "Edukacja w czasach pandemii wirusa COVID-19. Z dystansem o tym, co robimy obecnie jako nauczyciele". Uczestnik krajowych i międzynarodowych zespołów badawczych zajmujących się problematyką korzystania z nowych mediów, agresji elektronicznej, niepełnosprawności, stresu i wypalenia zawodowego w profesjach pomocowych.

*** 

Czekamy na maile i komentarze nauczycieli dotyczące powrotu do szkół. Jak funkcjonują Wasze placówki? Czy kadra i uczniowie stosują się wytycznych? Piszcie na adres: listydoredakcji@gazeta.pl.

Więcej o: