Tweet Janusza Kowalskiego jest tak wielopoziomowo "zaskakujący", że właściwie nie wiadomo, od czego zacząć. Ale zaczynając po prostu od początku - na grafice opisanej jako "14-letni bilans transferowania środków z UE do Polski vs. transfery z Polski do państw członkowskich" widzimy dwa słupki. Pierwszy pokazuje "transfery z budżetu UE do Polski - pomniejszone o polską składkę członkowską" - to 440,5 mld zł. Drugi z kolei, opatrzony kwotą aż 758,9 mld zł, to "transfery kapitałów (dywidendy i inne przychody) z Polski do państw UE". Jest to według grafiki "bilans finansowy UE - Polska w latach 2005-2018".
Dane przytoczone na grafice opublikowanej przez Kowalskiego są zapewne same w sobie prawidłowe, zresztą opierają się na danych Ministerstwa Finansów. Rzeczywiście, w latach 2005-2018 saldo rozliczeń przepływów finansowych pomiędzy Polską a Unią Europejską wyniosło ok. 107 mld euro. To różnica pomiędzy tym, jakie transfery z unijnych funduszy i instrumentów do nas wpłynęły a tym, jaką składkę członkowską musieliśmy wpłacić oraz ile środków musieliśmy zwrócić do budżetu UE. Nie wnikamy konkretnie w kurs przeliczenia tego na złote, ale rzeczywiście dałoby to mniej więcej 440,5 mld zł.
Na marginesie, z danych Ministerstwa Finansów wynika, że na koniec września 2020 r. bilans Polski to już ok. 127,8 mld euro "na plusie" - czyli już ok. 500 mld zł.
Także słupek z transferami poziomem dywidend i innych przychodów w Polsce uzyskanej przez podmioty z innych krajów UE - na podstawie danych, do których udało nam się dotrzeć - wygląda wiarygodnie.
W czym więc problem? A no w tym, że obie wartości są ze sobą zupełnie nieporównywalne.
Po pierwsze - to, że firmy z Unii Europejskiej (czy w ogóle całego świata) mogą u nas robić biznes, to przede wszystkim po prostu kwestia globalizacji. Nawet, gdybyśmy przyjęli, że Polski w Unii by nie było, nie oznaczałoby to, że nie działałyby na naszym rynku zagraniczne instytucje finansowe, zakłady przemysłowe, sieci handlowe, spółki technologiczne czy tysiące firm z wielu innych branż. Chyba, że zupełnie zamknęlibyśmy się dla firm z zagranicy. Nawet przed wejściem Polski do UE firmy z zagranicy uzyskiwały w Polsce dochody rzędu miliardów złotych rocznie. Te podane przez Kowalskiego 758,9 mld zł w skali lat 2005-2018 to nie efekt tego, że Polska jest w Unii Europejskiej, ale że Polska nie jest gospodarczo odcięta od reszty świata.
Zanim firma z zagranicy osiągnie w Polsce dochody, najpierw musi u nas zainwestować. W ostatnich latach poziom bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce to kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. Z danych Narodowego Banku Polskiego wynika, że w latach 2004-2018 do Polski napłynęło ponad 615 mld zł bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Zdecydowana większość tych środków napłynęła do nas z krajów Unii Europejskiej.
Za tymi pieniędzmi stoją choćby nowe miejsca pracy czy specjalistyczna wiedza i technologia. Czy inwestycje zagraniczne w Polsce dają polskiej gospodarce "kopa do przodu" czy zajmują miejsce rodzimemu biznesowi - podbierają rynek, utrudniają dostęp do pracowników itd.? Czy w Polsce istniały i istnieją wystarczające zasoby finansowe i kompetencyjne, abyśmy byli w stanie rozwijać się w podobnym (a może i szybszym tempie) bez zaangażowania kapitału zagranicznego? Czy nasze pensje i status życia byłby na takim samymi poziomie, gdyby nie setki miliardów złotych zainwestowane przez firmy zagraniczne w Polsce (które teraz, jak to z inwestycjami, dają odpowiednie zyski)? Wsparcie rodzimego biznesu to kluczowa sprawa, ale pytanie, gdzie jest granica pomiędzy protekcjonizmem, a marzeniem o czymś, co może zakrawać o autarkię.
Firmy część tego, co wytworzą, zabierają, ale ile zostaje w Polsce? Tyle samo albo i więcej. Zagraniczne firmy nie wyprowadzają bogactwa Polski, tylko część tego, co dzięki swojemu zaangażowaniu wytwarzają. Mamy na ich odejściu do stracenia znacznie więcej
- mówił niedawno w rozmowie z Gazeta.pl prof. Marek Belka.
Po drugie - integracja europejska (i ogólnie - globalizacja) działa w dwie strony. Inwestycje (a co za tym idzie - dochody) polskich firm za granicą są wprawdzie znacznie niższe niż zagranicy w Polsce, ale idąc tropem rozumowania z grafiki i je warto byłoby uwzględnić w tak konstruowanym "bilansie finansowym". Dla porównania, w okresie od 2015 do 2019 bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce według danych NBP wyniosły ok. 253,5 mld zł (dochody ok. 404 mld zł), a polskie za granicą - ok. 82 mld zł (dochody z nich ok. 15,5 mld zł). Na koniec 2018 r. stan zobowiązań z tytułu zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce wynosił według danych NBP ok. 863 mld zł. Stan należności z tytułu polskich inwestycji bezpośrednich za granicą - ok. 92,5 mld zł. Różnica olbrzymia, jednoznacznie wskazująca, że to zagraniczne firmy znacznie więcej inwestują w Polsce niż polskie za granicą. Rzecz jasna należy robić wszystko, aby ta druga liczba rosła jak najszybciej. Ale czy ta druga powinna spadać - tu już mamy daleko idące wątpliwości.
Istotą wymiany handlowej, otwierania rynków jest to, że korzystają obie strony. Taka jest istota teorii przewag komparatywnych i wymiany handlowej. Nie ma żadnych poważnych analiz ekonomicznych, naukowych pokazujących, że np. Holandia czy Francja skorzystały więcej na tym, że Polska stała się członkiem UE w aspekcie wielowymiarowym, czyli z uwzględnieniem wszystkich czynników makroekonomicznych, budżetowych i instytucjonalnych UE
- komentuje dr Sławomir Dudek, główny ekonomista Pracodawców RP.
Jeśli mówimy też o korzyściach związanych z tym, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, to jak podliczało Forum Obywatelskiego Rozwoju, środki unijne wcale nie są największym plusem tej sytuacji. Korzyści z tego, że należymy do wspólnego rynku UE, FOR wylicza na około pięć razy wyższe niż saldo transferów z budżetu Unii. Korzyści ze wspólnego rynku to średnio ponad 40 mld euro rocznie, czyli łącznie blisko 700 mld euro (mniej więcej 2,5-3 bln zł). Rzecz jasna swoboda przepływu osób, kapitału, towarów i usług daje zarówno szeroki dostęp Polaków do rynków zagranicznych, jak i zagranicy do polskiego rynku.
Zapewne podsumowując "bilans finansowy" obecności Polski w Unii Europejskiej moglibyśmy też rozważać wiele innych czynników, np. bilans fali emigracji zarobkowej Polaków czy tego, że może bylibyśmy w stanie (choć to wielce wątpliwe) mieć atrakcyjniejsze porozumienia handlowe z poszczególnymi krajami. Pełen bilans korzyści albo strat z tytułu obecności Polski w Unii Europejskiej byłby bardzo skomplikowany i de facto daleko wykracza poza wyłącznie kwestie finansowe.
Niemniej i w tej działce porównanie z grafiki opublikowanej przez posła Kowalskiego jest tak bardzo uproszczone i wybiórcze, że należy je uznać po prostu za niebezpieczne kuglarstwo.