Bilans finansowy Polski w UE to blisko 320 mld zł strat? Minister Kowalski niebezpiecznie kugluje

Poseł Solidarnej Polski i wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski zbulwersował w czwartek wielu użytkowników Twittera wrzucając na swój profil grafikę sugerującą bardzo negatywny bilans transferów finansowych pomiędzy Polską a budżetem UE i krajami członkowskimi w latach 2005-2018. To zestawienie jest jednak niezwykle uproszczone i wybiórcze.
  • Poseł Solidarnej Polski i wiceminister aktywów państwowych Janusz Kowalski opublikował grafikę z "bilansem finansowym Polska - UE w latach 2005-2018"

  • Zestawienie może sugerować, że Polska straciła ponad 300 mld zł na członkostwie w UE

  • Pokazane przez Kowalskiego dane są ze sobą zupełnie nieporównywalne

  • Kowalski nie uwzględnił innych elementów, które w istotny sposób wpływają na "bilans finansowy Polska - UE", w tym m.in. poziom inwestycji zagranicznych czy korzyści płynące ze wspólnego rynku UE

Tweet Janusza Kowalskiego jest tak wielopoziomowo "zaskakujący", że właściwie nie wiadomo, od czego zacząć. Ale zaczynając po prostu od początku - na grafice opisanej jako "14-letni bilans transferowania środków z UE do Polski vs. transfery z Polski do państw członkowskich" widzimy dwa słupki. Pierwszy pokazuje "transfery z budżetu UE do Polski - pomniejszone o polską składkę członkowską" - to 440,5 mld zł. Drugi z kolei, opatrzony kwotą aż 758,9 mld zł, to "transfery kapitałów (dywidendy i inne przychody) z Polski do państw UE". Jest to według grafiki "bilans finansowy UE - Polska w latach 2005-2018".

Dane przytoczone na grafice opublikowanej przez Kowalskiego są zapewne same w sobie prawidłowe, zresztą opierają się na danych Ministerstwa Finansów. Rzeczywiście, w latach 2005-2018 saldo rozliczeń przepływów finansowych pomiędzy Polską a Unią Europejską wyniosło ok. 107 mld euro. To różnica pomiędzy tym, jakie transfery z unijnych funduszy i instrumentów do nas wpłynęły a tym, jaką składkę członkowską musieliśmy wpłacić oraz ile środków musieliśmy zwrócić do budżetu UE. Nie wnikamy konkretnie w kurs przeliczenia tego na złote, ale rzeczywiście dałoby to mniej więcej 440,5 mld zł.

Na marginesie, z danych Ministerstwa Finansów wynika, że na koniec września 2020 r. bilans Polski to już ok. 127,8 mld euro "na plusie" - czyli już ok. 500 mld zł.

Także słupek z transferami poziomem dywidend i innych przychodów w Polsce uzyskanej przez podmioty z innych krajów UE - na podstawie danych, do których udało nam się dotrzeć - wygląda wiarygodnie.

W czym więc problem? A no w tym, że obie wartości są ze sobą zupełnie nieporównywalne. 

Żeby wyciągnąć, trzeba zainwestować

Po pierwsze - to, że firmy z Unii Europejskiej (czy w ogóle całego świata) mogą u nas robić biznes, to przede wszystkim po prostu kwestia globalizacji. Nawet, gdybyśmy przyjęli, że Polski w Unii by nie było, nie oznaczałoby to, że nie działałyby na naszym rynku zagraniczne instytucje finansowe, zakłady przemysłowe, sieci handlowe, spółki technologiczne czy tysiące firm z wielu innych branż. Chyba, że zupełnie zamknęlibyśmy się dla firm z zagranicy. Nawet przed wejściem Polski do UE firmy z zagranicy uzyskiwały w Polsce dochody rzędu miliardów złotych rocznie. Te podane przez Kowalskiego 758,9 mld zł w skali lat 2005-2018 to nie efekt tego, że Polska jest w Unii Europejskiej, ale że Polska nie jest gospodarczo odcięta od reszty świata.

Zanim firma z zagranicy osiągnie w Polsce dochody, najpierw musi u nas zainwestować. W ostatnich latach poziom bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce to kilkadziesiąt miliardów złotych rocznie. Z danych Narodowego Banku Polskiego wynika, że w latach 2004-2018 do Polski napłynęło ponad 615 mld zł bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Zdecydowana większość tych środków napłynęła do nas z krajów Unii Europejskiej.

Za tymi pieniędzmi stoją choćby nowe miejsca pracy czy specjalistyczna wiedza i technologia. Czy inwestycje zagraniczne w Polsce dają polskiej gospodarce "kopa do przodu" czy zajmują miejsce rodzimemu biznesowi - podbierają rynek, utrudniają dostęp do pracowników itd.? Czy w Polsce istniały i istnieją wystarczające zasoby finansowe i kompetencyjne, abyśmy byli w stanie rozwijać się w podobnym (a może i szybszym tempie) bez zaangażowania kapitału zagranicznego? Czy nasze pensje i status życia byłby na takim samymi poziomie, gdyby nie setki miliardów złotych zainwestowane przez firmy zagraniczne w Polsce (które teraz, jak to z inwestycjami, dają odpowiednie zyski)? Wsparcie rodzimego biznesu to kluczowa sprawa, ale pytanie, gdzie jest granica pomiędzy protekcjonizmem, a marzeniem o czymś, co może zakrawać o autarkię. 

Firmy część tego, co wytworzą, zabierają, ale ile zostaje w Polsce? Tyle samo albo i więcej. Zagraniczne firmy nie wyprowadzają bogactwa Polski, tylko część tego, co dzięki swojemu zaangażowaniu wytwarzają. Mamy na ich odejściu do stracenia znacznie więcej

- mówił niedawno w rozmowie z Gazeta.pl prof. Marek Belka.

Po drugie - integracja europejska (i ogólnie - globalizacja) działa w dwie strony. Inwestycje (a co za tym idzie - dochody) polskich firm za granicą są wprawdzie znacznie niższe niż zagranicy w Polsce, ale idąc tropem rozumowania z grafiki i je warto byłoby uwzględnić w tak konstruowanym "bilansie finansowym". Dla porównania, w okresie od 2015 do 2019 bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce według danych NBP wyniosły ok. 253,5 mld zł (dochody ok. 404 mld zł), a polskie za granicą - ok. 82 mld zł (dochody z nich ok. 15,5 mld zł). Na koniec 2018 r. stan zobowiązań z tytułu zagranicznych inwestycji bezpośrednich w Polsce wynosił według danych NBP ok. 863 mld zł. Stan należności z tytułu polskich inwestycji bezpośrednich za granicą - ok. 92,5 mld zł. Różnica olbrzymia, jednoznacznie wskazująca, że to zagraniczne firmy znacznie więcej inwestują w Polsce niż polskie za granicą. Rzecz jasna należy robić wszystko, aby ta druga liczba rosła jak najszybciej. Ale czy ta druga powinna spadać - tu już mamy daleko idące wątpliwości.

Istotą wymiany handlowej, otwierania rynków jest to, że korzystają obie strony. Taka jest istota teorii przewag komparatywnych i wymiany handlowej. Nie ma żadnych poważnych analiz ekonomicznych, naukowych pokazujących, że np. Holandia czy Francja skorzystały więcej na tym, że Polska stała się członkiem UE w aspekcie wielowymiarowym, czyli z uwzględnieniem wszystkich czynników makroekonomicznych, budżetowych i instytucjonalnych UE

- komentuje dr Sławomir Dudek, główny ekonomista Pracodawców RP.

Korzyści? To nie tylko środki z UE

Jeśli mówimy też o korzyściach związanych z tym, że jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, to jak podliczało Forum Obywatelskiego Rozwoju, środki unijne wcale nie są największym plusem tej sytuacji. Korzyści z tego, że należymy do wspólnego rynku UE, FOR wylicza na około pięć razy wyższe niż saldo transferów z budżetu Unii. Korzyści ze wspólnego rynku to średnio ponad 40 mld euro rocznie, czyli łącznie blisko 700 mld euro (mniej więcej 2,5-3 bln zł). Rzecz jasna swoboda przepływu osób, kapitału, towarów i usług daje zarówno szeroki dostęp Polaków do rynków zagranicznych, jak i zagranicy do polskiego rynku.

Zapewne podsumowując "bilans finansowy" obecności Polski w Unii Europejskiej moglibyśmy też rozważać wiele innych czynników, np. bilans fali emigracji zarobkowej Polaków czy tego, że może bylibyśmy w stanie (choć to wielce wątpliwe) mieć atrakcyjniejsze porozumienia handlowe z poszczególnymi krajami. Pełen bilans korzyści albo strat z tytułu obecności Polski w Unii Europejskiej byłby bardzo skomplikowany i de facto daleko wykracza poza wyłącznie kwestie finansowe.

Niemniej i w tej działce porównanie z grafiki opublikowanej przez posła Kowalskiego jest tak bardzo uproszczone i wybiórcze, że należy je uznać po prostu za niebezpieczne kuglarstwo.

Zobacz wideo Co oznacza polexit? Prof. Pisarska: Wychodzimy ze wspólnego rynku?
Więcej o: