Sroczyński: Nic lepszego niż "500 plus" nie mogło się Polsce trafić

Grzegorz Sroczyński
Powszechność i bezwarunkowość wypłat z programu "500 plus" jest jednym z najmądrzejszych posunięć w życiu Kaczyńskiego. Gdyby ten program wprowadzał Zandberg, Trzaskowski, Kosiniak-Kamysz czy ktokolwiek inny przytomny, to musiałby zrobić to samo. Bo klasę wyższą i średnią trzeba sobie "kupić", zjednać do takich posunięć.

Mamy pięciolecie "500 plus", jedynej rzeczy, która po rządach polskiej prawicy zostanie i jedynej, której nasza prawica nie schrzaniła. Jest to pomysł od A do Z pomyślany genialnie dla takiego kraju jak Polska - półperyferyjnego, ze słabymi instytucjami. Ktoś, kto to zarządził (czyli Kaczyński) z pewnością nie miał żadnych złudzeń, że nasze państwo byłoby w stanie dostarczyć szerokim masom cokolwiek bardziej skomplikowanego, jak np. poprawę usług publicznych. Zresztą cała nasza klasa polityczna nie ma tu złudzeń, co pokazują kolejne reformy edukacji czy służby zdrowia robione w III RP całkowicie na niby, bo bez dosypywania tam pieniędzy (nawet nie z ich braku, tylko z fatalistycznego przekonania, że to i tak krew w piach).

W Polsce każdy polityk już na poziomie gminy uważa, że tak naprawdę nie ma nic lepszego niż fontanna pieprznięta na środku rynku w ramach rewitalizacji, bo musi walić po oczach, gdy władza wydaje jakieś większe pieniądze. Inaczej - wiadomo - nakradli. Tak samo jest na poziomie centralnym, wydatki muszą być natychmiast widoczne, tymczasem nakłady na edukację widać po pięciu-dziesięciu latach.

W takich okolicznościach "500 plus" jest jak dobry garnitur skrojony na miarę całej naszej klasy politycznej. Nawet jeśli opozycja co jakiś czas na ten program pluje - że nie zwiększył dzietności albo dezaktywizuje zawodowo kobiety - to tak naprawdę ma te argumenty w nosie, a "500 plus" skrycie wielbi i kocha, zgrzyta jedynie zębami, że wprowadził to Kaczyński, a nie oni. Stąd też wokół "500 plus" tyle emocji, stąd żenujące memy z wiejską babiną, której ktoś macha "pięćsetką" przed nosem, stąd durne okładki liberalnych tygodników, obrażające biedniejszą połowę Polaków. Wszystko to z czystej zazdrości, że to Kaczyński nas zrobił w wała, chociaż to myśmy mogli zrobić w wała jego za pomocą naszego liberalnego "500 plus". O nic innego w tej dyskusji nie chodzi. 

Zobacz wideo Czy „500 plus” pomogło rozwiązać problemy demograficzne Polski?

Czy po pięciu latach wiemy chociaż, jaki jest bilans tego programu? Nie mamy zielonego pojęcia, bo rząd nie bada skutków "500 plus" (nawet próbował, ale wyniki jednego z takich badań okazały się nieprawilne, więc to zarzucono), z kolei opozycja przerzuca się sucharami w rodzaju "my byśmy to zrobili lepiej", ale jak - tego na wszelki wypadek nie mówi, żeby nikogo nie denerwować. Poniżej wybrałem sześć rozsądnych argumentów przeciwko "500 plus" z uzasadnieniem, dlaczego te niby racjonalne argumenty są funta kłaków warte (może poza argumentem szóstym). 

Argument nr 1: Co za marnotrawstwo! Można było zlikwidować biedę wśród dzieci pięcioma-sześcioma miliardów złotych, a nie rozdawać bez sensu 40 miliardów

Można było, ale jakoś przez 30 lat się nie udało. Powód jest prosty i wyrażony jasno przez Krzysztofa Janika (cytuję za Piotrem Ikonowiczem, bo ta genialna fraza padła na zamkniętym posiedzeniu klubu SLD jeszcze w latach 90.): "Panowie, nie będziemy się zajmować biednymi, bo biedni nie głosują". Z tego właśnie powodu wprowadzanie programów czysto socjalnych skierowanych tylko do biednych i omijających klasę średnią jest bardzo trudne, wymaga pewnej wrażliwości i idealizmu, których w polskiej polityce nie było i nie ma. Innymi słowy: albo taki program jak "500 plus" jest dla wszystkich, albo będzie figa z makiem.

Jak zatem jest z tymi dziećmi, które "500 plus" wyciągnęło z biedy? Granica ubóstwa liczona dla rodziny to 500 zł miesięcznie na osobę (czyli np. dla rodziny czteroosobowej granica ubóstwa to 2 tys. zł miesięcznie). Liczba dzieci żyjących poniżej tej granicy spadła po wprowadzeniu "500 plus" z 600 tys. do 300 tys., potem po dwóch latach nieco wzrosła (z powodu waloryzacji rozmaitych progów), potem znowu spadła. Generalnie - można tak spokojnie mówić - "500 plus" ograniczyło ubóstwo wśród dzieci o połowę. Czy dało się to zrobić lepiej? Naukowcy z Ryszardem Szarfenbergiem na czele policzyli, że problem można było załatwić 80 proc. taniej i zlikwidować za dużo mniejsze pieniądze nie połowę biedy wśród dzieci, ale całą biedę. Wszystkie te wyliczenia są bardzo przekonujące i jak najbardziej prawdziwe. Jest jeden szkopuł: nigdy by to nie nastąpiło, czego powodem jest opisana wyżej "doktryna Janika".

Dlaczego duża część biednych nie głosuje i można ich lekceważyć politycznie? Nie dlatego, że są patologią i spędzają życie jak Ferdynand Kiepski na kanapie z piwem (tak chce widzieć biednych klasa średnia). Bycie biednym to full time job. Krążysz od jednej kiepsko płatnej pracy do drugiej, a resztę dnia zajmuje ci polowanie na promocje w Biedronce i kombinowanie, jak najtaniej tam dojechać. Biedni w Polsce są zapracowani, skrajnie zmęczeni i dziwienie się, że nie mają czasu na śledzenie polityki i decyzje wyborcze, jest objawem totalnego odklejenia od rzeczywistości.

Argument nr 2. Program "500 plus" nie załagodził kryzysu demograficznego Polski, nie spowodował, że rodzi się więcej dzieci

Nie spowodował i nie załagodził, bo nie mógł. Kobiety z wyżu demograficznego z przełomu lat 70. i 80. już przestały rodzić albo właśnie przestają, z kolei w wiek prokreacyjny weszły kobiety z niżu demograficznego lat 90. Spadek dzietności w Polsce jest więc procesem równie nieuchronnym jak ocieplenie klimatu, można i trzeba coś z tym robić, ale wyraźne efekty byłyby za 30 lat. Jest to horyzont czasowy absolutnie obcy naszym politykom, w III RP nie udało się zrealizować ani jednego tak długofalowego programu. Udaje się realizować jedynie to, co może przynieść efekty w perspektywie jednej kadencji.

Rząd wyciąga tu swoją propagandę i twierdzi, że może nie widać spektakularnych efektów wzrostu dzietności, ale bez "500 plus" spadek urodzeń byłoby jeszcze większy. Jest to nawet możliwe, zwłaszcza że w pierwszym i drugim roku liczba urodzeń nieco wzrosła (ale potem znów spadła). Czy można coś z tym zrobić? Na szybko da się jedynie wyhamować (ale nie odwrócić) trend spadkowy liczby nowo narodzonych dzieci. "500 plus" w tym na pewno pomaga, ale samo nie wystarczy. Należałoby dodać inne bodźce, które można określić wspólnym hasłem: poprawa poczucia bezpieczeństwa. Na poczucie bezpieczeństwa młodych rodzin składają się: dostępne mieszkania (niekoniecznie na własność, to może być stabilny najem), stała praca (uwaga! Nie praca jakakolwiek, tylko na etat, czyli dająca płatny urlop rodzicielski i możliwość płatnego L4, kiedy dziecko ma gorączkę), do tego trzeba dodać usługi publiczne pozwalające łączyć pracę z wychowaniem (żłobki, przedszkola). Żadnej z tych rzeczy osoby w wieku prokreacyjnym nie otrzymują od Rzeczypospolitej. Wierzcie lub nie, ale płatne zwolnienie lekarskie to dla pokolenia 30-latków opowieść o potworze z Loch Ness: ktoś kiedyś takiego dziwoląga może i widział, ale to raczej jakaś legenda opowiadana przez dziadersów.

Co z tego, że mamy roczny płatny urlop po urodzeniu dziecka (dzięki rządowi PO-PSL)? Co z tego, że ludzie słyszą - co zresztą jest prawdą - że to "najdłuższy urlop w Europie"? Te dobrodziejstwa nie obejmują 25 proc. wszystkich pracujących, a wśród młodych - połowy. Bo tylu z nas pracuje na śmieciówkach. Przy czym do klasyfikacji śmieciówek stosuję tu metodologię unijną, a więc wliczam nie tylko umowy-zlecenia, umowy o dzieło i kontrakty B2B jednoosobowych "firm", lecz także umowy na czas określony (niby kodeksowe, ale spróbuj na takiej umowie iść na L4 lub urlop macierzyński/tacierzyński).

Mamy totalnie rozregulowany i niestabilny rynek pracy, wiele badań pokazuje, że właśnie to najmocniej pogłębia spadek dzietności (ten - powtórzę - i tak by był). Na reformę rynku pracy rząd PiS-u się nie poważył, bo wymagałoby to usprawnienia różnych instytucji, przywrócenia sądów pracy, negocjacji ze związkami, przeczekania wrzasków pracodawców i ich lobbystów, że oto nastąpi koniec świata, to wszystko są rzeczy żmudne, nudne, które nie pozwalają okładać się z opozycją po gębach w myśl zasady: "zdrajcy" kontra "patrioci" lub "demokraci" kontra "Hitler". A okładanie się jest istotą trwałości tej władzy i istotą trwałości tej opozycji. To wciąż świetnie działa i nas wszystkich mobilizuje, więc nie bardzo komukolwiek zależy, żeby zajmować się nudziarstwami w rodzaju rynku pracy.

Argument nr 3: Przez "500 plus" z pracy zrezygnowało 100 tys. kobiet

Nie wiemy tego. Ta liczba od trzech lat fruwa w debacie publicznej, wyszła z jednego raportu Instytutu Badań Strukturalnych. Dwa lata temu badania robił GUS - tam z kolei wyszło, że "500 plus" zachęca do pracy, aktywizuje zawodowo (ludzie w ankietach odpowiadali na przykład, że teraz stać ich na bilet i poszukanie pracy gdzieś dalej, bo na miejscu jej nie było). Prawdopodobnie - chociaż brzmi to dziwnie - oba badania są prawdziwe i "500 plus" miało na rynek pracy wpływ neutralny. Jakaś część kobiet została w domu, a jakaś inna mogła się zaktywizować. Rzeczywistość społeczna jest bardzo skomplikowana i nasza wiedza na jej temat wymaga wytrzymywania ambiwalencji (jest tak i tak równocześnie). Niestety oba te badania służą do podpierania własnych poglądów na temat "500 plus" i zamiast czynić dyskusję bardziej zniuansowaną, natychmiast wchodzą w tryby maszyny polaryzacyjnej.

Wiemy na pewno, że wpływ "500 plus" na aktywność zawodową kobiet bardzo zależy od ich wykształcenia, zarobków, pozycji społecznej. Oto przykład: sprzątaczka z trójką dzieci zarabia 2,1 tys. zł na rękę. Pracy nie lubi, ponieważ firma ją fatalnie traktuje, nawet rękawiczki gumowe musi przynosić sama, nie ma też szans na etat. Kobieta idzie do szefa i mówi: albo podwyżka i inne traktowanie, albo się zwalniam, bo mam teraz "500 plus" i sobie poradzę. Czy to źle, że ona z takiej beznadziejnej pracy odejdzie i albo poszuka innej, albo zostanie z dziećmi?

Przykład kolejny: bezrobotna z dwójką dzieci wytrzymuje od lat męża alkoholika, ponieważ - całe otoczenie jej to mówi - "jest, jaki jest, ale pracuje i nie wszystko przepija, bez niego nie dasz sobie rady". Tysiąc złotych co miesiąc od państwa (przelewy z "500 plus" trafiają głównie do kobiet) sprawia, że decyduje się w końcu odejść od tego faceta, wyprowadza się i znajduje pracę.

Obie te sytuacje życiowe pochodzą z reportaży o "500 plus". Takie opowieści można mnożyć, życie jest przecież barwne. Generalnie - to wynika z doświadczeń innych państw - świadczenia typu "500 plus" nie zniechęcają do pracy, a częściej dają poczucie większej autonomii i motywują do zmian w życiu (bo człowiek czuje, że ma jakąś siatkę bezpieczeństwa w postaci tego gwarantowanego świadczenia).

Argument nr 4: Większość środków z "500 plus" idzie do zamożnych, którzy tego wsparcia nie potrzebują

Większość idzie do średniaków, ale to prawda, że do zamożnych też trafia sporo. Najmocniej pokazało to ostatnie badanie Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA. Dane są twarde, badanie firmuje nazwiskiem jeden z najlepszych polskich ekonomistów Michał Myck. Spójrzmy: do biednych rodzin trafia 4,7 mld zł rocznie, czyli 11,7 proc. kosztów programu "500 plus" (41 mld zł w skali roku). Do rodzin o wysokich dochodach trafia 9,9 mld zł rocznie - aż 24,6 proc. - czyli dwa razy tyle. Chodzi w tych wyliczeniach o górne 20 proc. i dolne 20 proc. naszego społeczeństwa. Dlaczego tak jest? Po prostu zamożniejsi - wbrew obiegowym opiniom - mają więcej dzieci.

Po raporcie Mycka mieliśmy falę komentarzy, że to pokazuje bezsens całego programu: kupa pieniędzy idzie na wsparcie tych, którzy tego nie potrzebują. Owszem. Tyle że jest to cena, jaką trzeba płacić za trwałość takich programów jak "500 plus". Powszechność i bezwarunkowość wypłat z tego programu jest jednym z najmądrzejszych posunięć w życiu Kaczyńskiego. Gdyby ten program wprowadzał Zandberg, Trzaskowski, Kosiniak czy ktokolwiek przytomny, to musiałby zrobić to samo. Bo klasę wyższą i średnią trzeba sobie „kupić”, zjednać do takich posunięć. Inaczej - to absolutna prawidłowość - podczas najbliższego kryzysu takie programy pierwsze idą "pod nóż".

Mechanizm jest dość prosty: na polityków, media i debatę publiczną większy wpływ mają zamożniejsi i klasa średnia. Jeśli jakaś usługa publiczna lub jakieś świadczenie obejmuje tę grupę, zwykle jest na lepszym poziomie i trwale jest finansowane przez państwo. "500 plus" po roku od wprowadzenia przestało być obiektem wściekłych ataków i idiotycznych okładek w liberalnych tygodnikach właśnie dlatego, że duża część pieniędzy trafia do tych, którzy te tygodniki czytają. Powtórzę: powszechność programu "500 plus" jest jego najsprytniejszym mechanizmem, ona chroni te pięć mld, które co roku ratuje dzieci w ubogich rodzinach. Czy można było inaczej? Nie, nie można było. Szokujące kwoty z raportu Mycka i jego zespołu - że aż 25 proc. wydatków z "500 plus" idzie do górnych 20 proc. społeczeństwa - to jest właśnie ten haracz, który musimy płacić klasie wyższej, żeby program "500 plus" zaakceptowała i nie gardłowała za jego likwidacją. Bez tego haraczu mielibyśmy już narrację, że należy dawać rybę, a nie wędkę, wspierać przedsiębiorczość itd. Znacie to pewnie na pamięć.

Argument nr 5: "500 plus" to kiełbasa wyborcza Kaczyńskiego.

Jak najbardziej. Partie polityczne - a mówiąc szerzej: demokracja - to gra interesów, co polega na rozdawaniu kiełbasy wyborczej, czyli składaniu wyborcom obietnic. Kilka lat temu istniała partia o nazwie Nowoczesna, którą zachwycało się wielu publicystów w rodzaju mojego kolegi Witka Gadomskiego. Specjalnością tej partii było proponowanie kiełbasy wyborczej w postaci podatku liniowego (3 x 16 proc.), czyli zostawienia grupie zamożniejszych wyborców dodatkowych pieniędzy w kieszeni. Nie różni się to niczym od kiełbasy pisowskiej, tyle że jest skierowane do innej grupy dochodowej - dziwnym trafem tej, która to opisuje i komentuje, więc oczywiście te komentarze są przychylne. Program Petru był więc przedstawiany jako "racjonalny" i "pobudzający wzrost", a wydatki w rodzaju "500 plus" jako coś, co ludzi "rozleniwi" i "będziemy drugą Grecją". Po prostu biedni nie piszą komentarzy do gazet. Naprawdę, nie miejmy do ludzi pretensji, że myślą i mówią swoimi interesami. Tak było zawsze. Problem pojawia się wtedy, gdy zaczynamy to ukrywać i interesy jednych grup społecznych ubieramy w kostium naukowości i nieuchronnych praw ekonomii, a interesy innych grup nazywamy populizmem i kiełbasą wyborczą.

Argument nr 6: "500 plus" wzmacnia prywatyzację usług publicznych. I drenuje budżet z pieniędzy, które powinny iść na poprawę edukacji czy służby zdrowia

Ten argument najszerzej wyłożył Łukasz Pawłowski w swojej książce "Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS". W największym skrócie: program "500 plus" wzmacnia poważną patologię III RP, która polegała na systemowym zaniedbywaniu usług publicznych i zmuszaniu ludzi do przesiadki do sektora prywatnego. Klasa średnia niezadowolona z kolejek do lekarzy specjalistów i jakości szkół przenosi dzieci do szkół prywatnych i kupuje pakiety w różnych LUX MED-ach (jeśli tylko ich stać). W rezultacie - to akurat wielokrotnie zbadany proces - sektor publiczny staje się jeszcze słabszy, bo kiedy "wysiadają" z niego zamożniejsi i klasa średnia, to zmniejsza się też nacisk na poprawę jakości i utrzymywanie sensownego poziomu finansowania przez państwo. "500 plus" to przyspiesza, bo często jest wydawane na prywatne wizyty lekarskie i prywatne szkoły. W dodatku - to kolejny argument Pawłowskiego - 40 mld sztywno przeznaczane co roku na ten program oznacza, że te pieniądze nie mogą być wydane na permanentnie niedofinansowane zdrowie czy inne usługi publiczne.

Książka Pawłowskiego jest jak dotąd jedyną poważną i wartą polemiki krytyką programu "500 plus". Z jego argumentami zgadzam się w 100 proc. na poziomie teorii. Natomiast w realnym kształcie naszego życia społecznego uważam te argumenty za prawdziwe, ale niedziałające. Po prostu tych pieniędzy nie wydano by na usługi publiczne, ponieważ efekty takich wydatków przychodzą w dłuższej perspektywie niż jedna kadencja. Nasi politycy (z każdej opcji) nie byliby w stanie się spiąć i znaleźć dodatkowych 40 mld zł na edukację czy leczenie specjalistyczne. Są je w stanie znaleźć jedynie na coś efektownego: czy to będzie rzeczona fontanna na środku rynku, czy też "500 plus". Wolę więc zrealizowany program "500 plus" z jego wadami od rozwiązań idealnych, które byłyby w wiecznych konsultacjach społecznych. W państwie kartonowym, jakim jest Polska, program "500 plus" jest jedynym możliwym wsparciem dla rodzin. Przy wszystkich wadach tego rozwiązania polska myśl polityczna nic lepszego nie byłaby w stanie z siebie wydusić.

Więcej o: